Wenecka La Fenice nieraz odradzała się z popiołów

W operach wciąż wybuchały pożary, na zgliszczach spalonych gmachów stawały nowe, eksploatowane do granic możliwości.

12.08.2023

Czyta się kilka minut

Jest, gdzie było
Opera La Fenice dzień po ostatnim pożarze. Wenecja, 30 stycznia 1996 r. / FRANCO ORIGLIA / GETTY IMAGES

Trzeci dzwonek, zapowiadający rychłe rozpoczęcie ostatniego aktu spektaklu, rozbrzmiewał dyskretnie w foyer i barach teatru La Fenice. Publiczność w odpowiedzi gasiła papierosy, dopijała drinki, kończyła rozmowy, a następnie zaczęła wchodzić na widownię”. Tak zaczyna się „Śmierć w La Fenice”, pierwszy z cyklu „weneckich” kryminałów Donny Leon, wydany w Polsce (w przekładzie Marii Olejniczak-Skarsgård) sześć lat po brytyjskiej premierze w 1992 r.

Powieść powstała jeszcze w latach 80., trochę dla żartu, trochę z przekory – po rozmowie autorki przyszłych bestsellerów z zaprzyjaźnionym muzykologiem, klawesynistą i dyrygentem Alanem Curtisem, któremu zamarzył się kryminał osadzony w specyficznych realiach teatru operowego. Leon zawsze była wielbicielką opery, a za sprawą Curtisa poznała ją także od kuchni, wspierając organizacyjnie i finansowo założoną przez niego orkiestrę Complesso Barocco.

Na plotki

Donna Leon mieszka w Wenecji od przeszło czterdziestu lat i nie intrygi kryminalne, lecz właśnie opisy miasta na Lagunie są głównym atutem jej książek. Wierni czytelnicy powieści o komisarzu Brunettim wolą zwiedzać „Serenissimę” z Donną Leon niż z autorami drętwych przewodników turystycznych. Dotyczy to również wizyty w legendarnej La Fenice, której atmosferę Leon oddała z pietyzmem i czułością prawdziwej operomanki, w pełni świadomej, że Wenecja była nie tylko jednym z mateczników tej formy, ale też siedzibą pierwszego publicznego teatru operowego w Europie.

W 1637 r., kiedy w mieście ruszył Teatro San Cassiano, zmieniło się wszystko: układ widowni, sposób myślenia o inscenizacji, parametry techniczne maszynerii. Na otwarcie poszła „Andromeda” – zaginiona dziś dramma per musica Francesca Manellego z librettem Benedetta Ferrariego, dwóch rzymian, którzy przyczynili się do późniejszego rozkwitu wystawnej opery weneckiej. Sądząc z opinii pewnego ambasadora, który doradzał zaprzyjaźnionym dyplomatom jak najczęstsze wizyty w San Cassiano i podsłuchiwanie widzów w trakcie spektakli, muzyka odgrywała w nich najmniej doniosłą rolę. Zdecydowanie ważniejsze były plotki towarzyskie oraz to, co się działo na scenie. Cudowność przedstawień nie szła jednak w parze z ich bezpieczeństwem. W operach wciąż wybuchały pożary, na zgliszczach spalonych gmachów stawały nowe, eksploatowane często do granic możliwości. Teatry przechodziły z rąk do rąk i grały dopóty, dopóki niszczejące konstrukcje zaczynały grozić zawaleniem. Fatalny stan techniczny doprowadził też do zburzenia Teatro San Cassiano przez Austriaków, którzy po upadku Republiki Weneckiej w 1797 r. nie chcieli inwestować w renowację „staromodnego” budynku.

Feniks

Ćwierć wieku wcześniej łupem ognistego żywiołu padł Teatro San Benedetto, najelegantszy i najbardziej prestiżowy z ówczesnych weneckich teatrów operowych. Skrzętnie odbudowany, stał się przedmiotem sporu między zarządcami kompanii a właścicielami gruntu, możną rodziną Venierów. Zarządcy San Benedetto sprawę przegrali i musieli sprzedać operę. Nie złożyli jednak broni: na złość wielmożom postanowili wznieść teatr jeszcze piękniejszy i bardziej okazały. Tak właśnie, jak Feniks z popiołów, powstała La Fenice – według projektu Giannantonia Selvy, jednego z najwybitniejszych przedstawicieli klasycyzmu weneckiego. Nowy teatr na Campo San Fantin ruszył w 1792 r. Po czym w 1836 r. spłonął. Lecz jak przystało na Feniksa, odrodził się po kilkunastu zaledwie miesiącach.

Od tamtej pory zamknął podwoje tylko na czas Wielkiej Wojny. Poza tym działał nieprzerwanie, stawiając kolejne kamienie milowe w dziejach opery: od pierwszych inscenizacji arcydzieł Verdiego, poprzez włoską premierę Wagnerowskiego „Pierścienia Nibelunga”, aż po prawykonanie jednoaktówki Luigiego Nono „Intolleranza 1960”, skomponowanej na zamówienie Biennale w Wenecji.

Nikt się nie spodziewał, że w 1996 r. znów pójdzie z dymem, i to nie wskutek niefortunnego zbiegu okoliczności, lecz umyślnego podpalenia przez dwóch elektryków, których firmie groziły wysokie grzywny za opóźnienia w pracach konserwacyjnych. Historia ich procesu, późniejszych apelacji oraz ucieczki jednego ze skazanych, zakończonej ekstradycją z Meksyku, mogłaby posłużyć za kanwę niejednej opery, a może nawet kolejnego kryminału Donny Leon.

Tym razem Feniks dźwigał się z popiołów znacznie dłużej. Odrestaurowany teatr otwarto dopiero w grudniu 2003 r., koncertem pod batutą Riccarda Mutiego, rozpoczętym – jakże stosownie – Beethovenowską uwerturą „Poświęcenie domu”.

Nową La Fenice zwiedzają także turyści nieczuli na wdzięki opery: żeby podziwiać pięciokondygnacyjną, kapiącą czerwienią i złotem widownię; bladobłękitny plafon przyozdobiony angielskim żyrandolem ze złoconego brązu; imponującą lożę królewską z umieszczonymi po bokach lustrami, które zwielokrotniają odbicie w nieskończoność; klasycystyczne Sale Apollińskie, cudem ocalałe z pożogi w 1836 r. i w takim kształcie zrekonstruowane po ostatnim pożarze – z bogatą dekoracją stiukową, częściowo odtworzonymi freskami, setkami lamp obwieszonych paciorkami ze szkła Murano, posadzkami z weneckiego lastriko i drewnianymi podłogami, układanymi w misterne wzory z klonowych, czereśniowych i orzechowych deszczułek. Rekonstrukcja La Fenice pochłonęła przeszło 60 mln euro i choć realizowano ją pod hasłem „com’era, dov’era” (tak, jak było, tam, gdzie było), w pełni udało się dotrzymać tylko drugiej części obietnicy. Niektóre materiały nie są już dziś dostępne, wiele technologii odeszło bezpowrotnie w przeszłość.

Zwiedzającym to jednak nie przeszkadza, bo efekt jest spektakularny. Lśniąca nowością La Fenice plasuje się w rzędzie najpiękniejszych teatrów świata.

Za fasadą

Szkoda tylko, że La Fenice przyćmiła blaskiem Teatro Malibran, który przygarnął pod swój dach jej zespoły po katastrofalnym pożarze. Pod tą nazwą kryje się dawny Teatro San Giovanni Grisostomo, najstarszy zachowany dom operowy w Wenecji, otwarty w 1678 r. W dziejach muzyki zapisał się jednak inną datą – 26 grudnia 1709 r., kiedy na scenę „największego, najwspanialszego i najbogatszego teatru w mieście” zawitało pierwsze operowe arcydzieło Händla: „Agrypina” z librettem kardynała Vincenza ­Grimaniego i primadonną Margheritą Durastanti w roli tytułowej.

Imponujący niegdyś budynek, wzniesiony według projektu Tommasa Bezziego – architekta w służbie rodziny Grimani – często umyka uwadze turystów penetrujących okolice słynnego Ponte di Rialto. Złota epoka sceny trwała stosunkowo krótko: teatr zaczął podupadać już w latach 30. XVIII wieku, przechodził z rąk do rąk, ale mimo to wciąż działał. Obecną nazwę zawdzięcza hiszpańskiej śpiewaczce Marii Malibran, która wystąpiła tu w 1835 r. jako tytułowa ­„Lunatyczka” w operze Belliniego. Ponoć była tak poruszona opłakaną kondycją gmachu, że zrezygnowała z honorarium i przeznaczyła całą kwotę na jego renowację. Giovanni Gallo, ówczesny menedżer teatru, w dowód wdzięczności nazwał teatr jej imieniem.

Ostatnią renowację Malibran przeszedł zaledwie cztery lata przed pożarem La Fenice. Rada miasta przywróciła teatr do stanu po przebudowie rozpoczętej tuż przed Wielką Wojną przez inżyniera Maria Donghiego, który zastąpił przygasły blichtr barokowych wnętrz stonowaną kolorystyką włoskiej secesji. Odświeżony Malibran gościł m.in. pierwsze we Włoszech występy Tanztheater Wuppertal Pina Bausch. Niestety, po powrocie La Fenice do swojej siedziby znów usunął się w cień – jako ta druga, skromniejsza scena weneckiego „Feniksa”.

A przecież turystom wystarczyłoby przypomnieć inną miejscową legendę: o chińskiej księżniczce, którą Marco Polo przywiózł z sobą do Wenecji po powrocie z Azji. Wkrótce potem ruszył w bój przeciwko Genueńczykom. Wenecjanie ponieśli sromotną klęskę, Marco trafił do niewoli. Siostry podróżnika, zazdrosne o egzotyczną piękność, wmówiły księżniczce, że jej mąż nie żyje. Zrozpaczona kobieta rzuciła się z okna wprost do Rio San Giovanni Crisostomo. Jej duch wciąż się pojawia nad wodami kanału i zawodzi swój tęskny lament.

Kto wie, może ta opowieść z dreszczykiem ściągnęłaby więcej ciekawskich pod niepozorny gmach Teatro Malibran? Bo tak się składa, że teatr stoi na gruzach dawnej rezydencji Marco Polo, a w trakcie prowadzonych niedawno prac wykopaliskowych archeolodzy odkryli w fundamentach szkielet Azjatki. Przy nim zaś – szczątki złotego diademu. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 34/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Jest, gdzie było