W sprawie karpia

Znowu je widzę. Wielkie baseny podobne do pontonów. Tylko że nie zapełniają ich desperaci.

12.12.2017

Czyta się kilka minut

 / MYCHKO / FANFO – STOCK.ADOBE.COM
/ MYCHKO / FANFO – STOCK.ADOBE.COM

Skąd ja zresztą wiem, jak te pontony wyglądają tam na południu, znam tylko kolorowe zdjęcia z tym wypreparowanym dramatyzmem. Wszystko oglądane w mediach już zdążyło przejść przez sito fotoedytora, który ma dostosować przekaz do medium. Nawet ten felieton, pomnożony razy dwieście tygodni, to jest przecież moja nieustanna gra z formą, chociaż wszystko mi się zdarza naprawdę, naprawdę zostaje ugotowane, a brudne gary idą do zlewu. Ale moje „naprawdę” bez formy nikogo by nie rozbawiło.

Te pontony grudniowe, polskie, nawet nie śródlądowe, lecz lądowe bez przedrostka, stoją i straszą tysiącem rybich oczu. Powierzchnia pulsuje od ścisku śliskich ciał. Widać otwory gębowe, chociaż litość, która mnie przecina na pół, każe mi szukać mniej zootechnicznego słowa. Pyszczki? Sentymentalne wzruszenia nie są dobrym doradcą w rozmowie o moralności obyczajów i równoważeniu potrzeb konsumentów z poczuciem powinności wobec zwierząt. Ani o tym, do jakiego stopnia różne tradycje można przenosić w realia masowego rynku. Po to on jest, by ludzie, nie ze swojego wyboru stłoczeni w milionowym mieście, mogli zaspokoić potrzeby, czy to żywieniowe, czy te wyższego rzędu.


MOC CZYTANIA NA BOŻE NARODZENIE >>>


Chociaż trudno przechodzi przez gardło ten „wyższy rząd” na widok, od którego z miejsca chce się pisać petycję, żeby przy okazji zakazu hodowli norek na futra załatwić jedną ustawą zakaz sprzedaży żywych karpi. Ale tak przecież jest: tradycja w ewidentny sposób idąca wbrew ogólnym kulturowym trendom, żeby mieć w sklepie wszystko oporządzone, umyte i pocięte, nie zamiera z jakichś swoich ważnych powodów, które trudno określić, bo znawcy zbiorowej psyche raczej nie brną w temat potencjalnie niebezpieczny wize- runkowo. Karp, wanna, młotek, obciach. I zostaje ten sentymentalizm sprzeciwu, który zna tylko proste wyjście. Zakazać.

W ogóle wszystko w tym przedświątecznym czasie – który w warstwie przygotowań i technikaliów należy do najnudniejszych w roku, bo wszystko jest rozpisane na role, łącznie z narzekaniem na nadmiar pracy – skłania do szukania dylematów. Świetnie o tym pisze kilkanaście stron wcześniej Marcin Napiórkowski: czym dar różni się od towaru. Zawsze wtedy patrzę z zazdrością na innych, bowiem oglądani z bezpiecznym dystansem wydają się na pewno doskonalsi. Jak Żydzi ze swoją chanuką. Właśnie się wczoraj, we wtorek 12 grudnia, zaczęła. Ile razy się nabieram w grudniu, kiedy na stronie „New York Timesa” widzę te wielkie tytuły obwieszczające po raz kolejny najlepszy sposób na zrobienie latkes, którego jeszcze nie widzieliście. Latkes, tak mi się zawsze dobrze ta nazwa kojarzy i co roku się nabieram w słodkim zapomnieniu, że to placki ziemniaczane, za którymi szczególnie nie przepadam. Być może zresztą kłótnie w chanukowej gorączce, rozpisanej na osiem dni, wydałyby mi się równie swojskie jak te placki, gdybym mógł z czapką niewidką zamieszkać kątem w tradycyjnej żydowskiej rodzinie.

Mógłby to zresztą być niekoniecznie Brooklyn, ale równie dobrze Izrael. Zwykle tak obsesyjnie pilnując sezonowości wszystkiego, odliczamy rytm miesięcy wedle tego, co świeże, a przegapiamy na ogół fakt, że grudzień to radość z nowych pomarańczy i cytryn. To jedna z większych frajd w wilgotny paskudny wieczór: zdobyć niepryskaną cytrynę (a to da się już u nas zrobić) i zetrzeć delikatnie jej skórkę na małe wiórki, po czym użyć tego jak egzotycznej przyprawy do makaronu, który wcześniej na patelni lekko poddusiliśmy w stopionym maśle i gęstej śmietanie z rozrobioną odrobiną soku z tejże cytryny (ile konkretnie soku dajemy, to trzeba sprawdzić na sobie, bo każdy ma inną odporność na kwaśne smaki). Na koniec trzeba dodać parmezanu, bo zawarty w nim smak umami genialnie zmiękczy kwasowość. Wersja nieco bardziej wyrafinowana przewiduje, że skórkę kroimy na cienkie paseczki i dusimy je długo, z 20 minut, na wolnym ogniu w patelence z białym winem (ok. 100 ml na skórkę z jednego owocu) – aż zrobi się gęste, po czym poza ogniem rozrobimy to ze śmietaną (ostrożnie i stopniowo, żeby nie zrobił nam się skrzep). I potem polewamy tym makaron przygotowany jak wyżej. Jedyna misterna rzecz przy tych wszystkich operacjach to konieczność ostrożnego operowania tarką lub nożykiem, aby uniknąć białego aksamitnego albedo, które okropnie jest gorzkie. Genetycy już od dawna robią nowe odmiany, które tego zdradliwego elementu mają coraz mniej. No ale czy to aby korzystne oduczać ludzi tego, iż życie bez goryczy to rzecz prawie niemożliwa?©℗

Nie namawiam was oczywiście do tego, by wyżej wyłożoną spaghetti al limone włączać do świątecznego repertuaru. W ogóle mam wrażenie, że niewiele miałbym ciekawego do powiedzenia, czym ubogacić święta. Jeśli coś mnie może kusić, to szwedzka chłopska potrawa bożonarodzeniowa, zwana Pokusą Janssona – z gatunku moich ulubionych zimą comfort food. Pozwalam sobie jej przepis pożyczyć ze świetnego bloga „Facet z nożem”, mego redakcyjnego kolegi Michała Kuźmińskiego, którego przepisy już parę razy radowały tu nasze podniebienia. Blachę do pieczenia ok. 20x30 cm smarujemy masłem i wysypujemy bułką tartą. Wykładamy warstwą pokrojonych jak na frytki ziemniaków. Dalej kładziemy fileciki anchovies, czyli nasz bałtycki robiony ze szprota odpowiednik anchois (które robi się z sardeli). W wersji polskiej nadadzą się np. koreczki helskie. Na to pokrojona w piórka cebula. I jeszcze raz ta sama kombinacja, po czym na sam wierzch ziemniaki. W sumie powinniśmy zużyć ok. 1,5 kg ziemniaków, 3 cebule i 2 puszki rybek. Polewamy całość olejem z puszek, 500 ml śmietany 18-procentowej i sypiemy tartą bułkę. Na wierzch powinno się położyć nieco masła. Pieczemy w 200 stopniach przez godzinę, aż wierzch będzie dobrze zrumieniony.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 51-52/2017