W odśrodkowym wirze

Joan Didion nie ocenia, to byłoby zbyt łatwe. Próbuje za to słuchać, patrzeć i zapisywać. W obserwowaną rzeczywistość wchodzi z zaangażowaniem. Jest kimś z zewnątrz, ale też częścią świata, który opisuje.

15.02.2021

Czyta się kilka minut

Joan Didion / LISA CARPENTER / WRITER PICTURES / BEW
Joan Didion / LISA CARPENTER / WRITER PICTURES / BEW

Są dzieła, które przychodzą do nas późno, ale nie poniewczasie. „Dryfując do Betlejem” Joan Didion, opublikowane pierwotnie w 1968 r., to jedno z nich. Epoka, której dotyczy, czyli lata 60. ubiegłego wieku, dawno wprawdzie minęła, jednak kiedy czyta się te szkice i reportaże, wciąż czuć ich gorący oddech, a mroczne sedno spraw, o których mówią, nie przestało nas nękać. Gdy ukazała się ta książka, dziś już kanoniczna, Joan Didion miała za sobą debiut prozatorski, „Rzekobieg”, a przed sobą ugruntowujące jej literacką renomę, znane z polskich przekładów powieści „Graj jak się da”, „Modlitewnik” i „Demokracja”.

Dzięki tej książce nazwisko Didion wiązane jest z nurtem Nowego Dziennikarstwa. Jego twórcy zacierali rozróżnienie między faktem a fikcją, wprowadzając do tekstu autora, eksponując zarazem rządzące tekstem mechanizmy pisarskie. Dokonywali więc tego, co za kilka lat zrobi dla historiografii Hayden White, wykazując, że opowieść historyka, czyli po prostu: historia, jest literackim artefaktem i ma narracyjną strukturę. W takim samym stopniu literaturą, dziełem fikcji i wyobraźni, jest dziennikarstwo, bez względu na to, jak bardzo polega na faktach.

„Dryfując do Betlejem” wpisuje się w ten nurt, obok znanych, a powstałych w tym samym czasie książek, takich jak „Z zimną krwią” (1965) Trumana Capote’a, „Aniołowie Piekieł” (1967) Huntera S. Thompsona, „Armie nocy” (1968) Normana Mailera (ze znaczącym podtytułem „Historia jako powieść, powieść jako historia”), będące relacją z marszu na Pentagon w 1967 r., czy wreszcie „Próba kwasu w elektrycznej oranżadzie” (1968) Toma Wolfe’a, obraz kultury psychodelicznej, którą autor mógł obserwować w hippisowskiej komunie Kena Keseya. Nowe Dziennikarstwo, otwierając drogę wielu znakomitym twórcom non-fiction, również w Polsce (choćby Ryszardowi Kapuścińskiemu), było odpowiedzią na stagnację ówczesnego dziennikarstwa, ale też reakcją na kryzys społeczny i polityczny świata, dla którego próbowało znaleźć adekwatny język.

Apokaliptyczna godzina

Uznajmy, że kryzys jest także kluczem do pisarstwa Joan Didion. Nie bez powodu na motto swojej pierwszej ­„dziennikarskiej” książki obrała wiersz „Drugie przyjście” W.B. Yeatsa. Irlandzki poeta pisał go w 1919 r., przerażony ogromem powojennych zniszczeń i wieściami o rewolucyjnej zawierusze we wschodniej i środkowej Europie. W wizji poety zachodnia cywilizacja po dwóch tysiącach lat stanęła u progu katastrofy, a milionowe masy, pobudzone ideą przeobrażenia świata, przybrały postać święto­janowej bestii, o człowieczej głowie i lwim cielsku, pełznącej do Betlejem, by tam rozpocząć nową, barbarzyńską erę.

Metaforą rozpadającego się świata, która, jak wyznaje Didion, od lat odzywa się w jej „uchu wewnętrznym, jakby wszczepiono ją tam operacyjnie”, jest w wierszu Yeatsa obraz lotu sokoła. Sokół, zataczając coraz szersze kręgi, zrywa łączącą go z sokolnikiem więź, dopowiedzmy: więź hierarchiczną, podporządkowany jest bowiem stojącemu w środku koła myśliwemu. Oswobadza się, ale jego lot staje się w wierszu symbolem świata chaosu i anarchii, w którym wszystko jest „w odśrodkowym wirze”.

Diagnoza poety nie jest tu oryginalna; kryzys współczesności jest konsekwencją zaniku punktu centralnego, który w wymiarze religijnym oznaczać może Boga, w filozoficznym prawdę, a w politycznym tron. W tej apokaliptycznej godzinie, pisze dalej Yeats, „najlepsi tracą wszelką wiarę, a w najgorszych / kipi żarliwa i porywcza moc” (cytuję w przekładzie Stanisława Barańczaka). Siłą sprawczą, dzięki swojej żarliwej pasji, obdarzeni są więc ci, którzy na to nie zasługują; ci zaś, którzy mieliby reprezentować cywilizacyjne dziedzictwo, tracą przekonanie o swojej słuszności. Nietzscheański trop jest tu wartościowany odwrotnie: pasja jako źródło działania przeciwstawiona zostaje niewspomagającej życia, bezwładnej refleksji.

Yeats, flirtujący z okultyzmem, wierzył, że ma dostęp do profetycznych mocy, dlatego nie miał wątpliwości, że świat dzieli się na „najgorszych” i „najlepszych”, tak jak nie wątpił, że on sam może wyrokować, kto do tych „najgorszych” należy (emancypujące się, wykorzenione masy), bo co do tego, że wśród „najlepszych” plasował siebie, nie ma chyba sporu. Swobodny lot sokoła, w którym widział jedynie emblemat anarchii, miał nas niepokoić – mnie on raczej wiąże się z chwilą długo oczekiwanej wolności. Didion przywołała ten słynny wiersz, którego obrazy nawiedzały jej wyobraźnię, choć sama, jak zobaczymy, byłaby chyba daleko od reprezentowanej przez poetę postawy.

Dzieci z Haight-Ashbury

„Dryfując do Betlejem” to tytuł nie tylko zbioru, ale też najważniejszego w tym zbiorze reportażu, który powstał po wizycie pisarki w hippisowskiej dzielnicy San Francisco, Haight-Ashbury, późną wiosną 1967 r. Nie dzieci Ery Wodnika z kwiatami we włosach spotyka tu ­Didion, ale ludzi zagubionych, poturbowanych i otępiałych, patrzących na świat z groźną naiwnością, wiodących życie wolne od odpowiedzialności, dryfujących ku niechybnej katastrofie. Bo że katastrofa nadejdzie, wiemy – Didion przywoła ją zresztą w swojej kolejnej książce, „Biały album”, w której opowie o spotkaniu z Lindą Kasabian z sekty Mansona.

W San Francisco pisarka dociera do znanych postaci kalifornijskiej kontrkultury, np. do lidera Diggersów, anarchistycznego ugrupowania rozdającego darmowe posiłki i leki. Ale dreszcz prawdziwej zgrozy wzbudzają jej rozmowy z nastoletnimi „hippisami”, którzy, często z błahych powodów, uciekli z domów rodzinnych, w Haight-Ashbury wpadli w ręce fałszywych proroków i stręczycieli, pogrążyli się w nałogu, a swoje kilkuletnie dzieci zaczęli karmić kwasem.


Czytaj także: Bunt, który cenię - rozmowa z Jerzym Jarniewiczem


Zgroza, lecz Didion nie ocenia, to byłoby zbyt łatwe; próbuje za to słuchać, patrzeć i zapisywać. Jest przy tym obserwatorką, która w obserwowaną rzeczywistość wchodzi z zaangażowaniem i do niej przylega. Jest kimś z zewnątrz, ale też częścią świata, który opisuje, dlatego jej opisy są tak konkretne, zmysłowe, „przyskórne”. Buduje ciągi zdań współrzędnych, połączonych najprostszym spójnikiem „i”, nie tylko dlatego, że światu brak hierarchii, ale i z tego powodu, że to najbardziej adekwatny sposób zapisu powodzi doznań i niepoukładanych, równoczesnych komunikatów, jakie śle nam rzeczywistość. Język jej prozy, klarowny, precyzyjny, lecz napięty do granic, może doskwierać, bo Didion pisze całą sobą: „Chyba nigdy nie chorowałam tak ciężko, jak podczas pracy nad »Dryfując do Betlejem«; ból sprawiał, że w nocy nie spałam, więc przez dwadzieścia, czasem dwadzieścia jeden godzin na dobę piłam dżin z gorącą wodą, żeby przytłumić dolegliwości, po czym zażywałam dexedrine, żeby osłabić działanie dżinu, i pisałam”.

A pisała wbrew dominującym opiniom, jak przystało na kogoś, kto widział w sobie „kobietę, która od jakiegoś czasu czuje się radykalnie oddzielona od większości powszechnie przyjmowanych idei, a po drodze straciła resztkę wiary w umowę społeczną i wielki cel ludzkich wysiłków”. Haight-Ashbury w 1967 r. jest dla Didion wszystkim, tylko nie tym, co głosił obiegowy mit ziemi obiecanej, rozpowszechniany przez media, które, jak na ironię, nazwały ten czas „latem miłości”.

Łatwo byłoby wrzucić tutaj jakąś literacką analogię i powiedzieć, że Didion trafia do jednego z kręgów dantejskiego piekła. Jest ona jednak pisarką nieufną wobec wielkich, abstrakcyjnych słów, nie napisze ani o piekle, ani o kloace. Cytuje wprawdzie Yeatsa, ale jej reportaż sprowadza nas na poziom wiarygodnego konkretu i tego, co bezpośrednio doświadczone. Yeatsowski rozpad ma u niej imiona i twarze ludzi, z którymi Didion rozmawia.

W swoich rozmówcach, dzieciach z Haight-Ashbury, widzi efekt porażki, jaką poniosła kultura nieumiejąca wpoić młodym pokoleniom poczucia przynależności. Młodzi krążą, jak sokół bez sokolnika, „coraz szerszą spiralą”, uosabiając bezdomność i wykorzenienie, jakby świat istniał bez historii, a oni nie mieli „kuzynów i babek ciotecznych”. Żyjąc w społecznej próżni, którą zgotowało im pokolenie ojców, próbują stworzyć nową społeczność, idealizmu im bowiem odmówić nie można. Brakuje im jednak znajomości reguł gry, brakuje im też języka, w tym bardzo podstawowym sensie umiejętności wyrażania uczuć i nazywania problemów, dlatego posługują się obiegowymi frazesami. To „armia dzieci w oczekiwaniu na właściwe słowo”, napisze Didion, powtarzając to, co dla niej, uważnej czytelniczki Orwella, nie ulega wątpliwości – że od stopnia opanowania języka zależy zdolność naszego myślenia.

„Wiem o strachu to i owo”

Didionowską relację z obserwowanym światem, jej sposób angażowania się, imperatyw rozumienia zamiast serwowania ocen doskonale ilustruje inny, krótszy tekst z tej książki, „Towarzysz Laski”. To sprawozdanie ze spotkania pisarki z sekretarzem generalnym całkowicie marginalnej partii stalinowsko-maoistowskiej. Didion zapisuje tu nie tyle, co jej rozmówca mówi, ile jak się wypowiada: konkurencyjna Komunistyczna Partia Ameryki to „rewizjonistyczna klika” i „pachołki burżuazji”, a amerykańscy „robotnicy” pewnego dnia „powstaną” w jedno­myślnym wysiłku. Jej wyczulenie na język, przemieniony w klisze i znaczeniowo pusty, ujawnia się w spotkaniach z rozmówcami takimi jak Laski czy młodociani hippisi, których uproszczone wyobrażenia o świecie zdradzają potrzebę okopania się w językowych formułach krążących w środowisku. Wydaje się, jakby w powtarzaniu zaklęć znajdowali to, co w ich czasach zniknęło bezpowrotnie: nieruchomą oś ruchomego świata.

Didion słucha więc Laskiego i zauważa, że „nie sposób wyobrazić sobie, jak on je czy śpi”. Kiedy wyznaje, że nie rewolucja ją interesuje, ale rewolucjonista, nie jesteśmy zaskoczeni. Słowa te można bowiem uznać za zasadę jej reporterskich działań. Nie spotyka się ona z ideami, lecz z konkretnym człowiekiem, a to znaczy także, że spotyka się z detalami, które tego człowieka współtworzą, jak choćby ten błahy szczegół, że podczas rozmowy Laski, trzymając w dłoniach czerwoną książeczkę Mao, nie przestaje ustawiać jej równolegle do krawędzi stołu, raz w pionie, raz w poziomie. Zaledwie jedno zdanie, a dostajemy portret mówiący więcej i trafniej niż długie, psychologizujące opisy. Na tym się jednak nie kończy, Didion dostrzega bowiem, że za zwrotem Laskiego ku skrajnym i przegranym sprawom kryje się jego „dojmujące poczucie strachu”.

Po chwili stajemy się świadkami bardzo didionowskiego momentu: pisarka wychodzi z roli przezroczystej obserwatorki i ujawnia się w tekście, pisząc kto wie, czy nie najważniejsze tu zdanie: „sama wiem o strachu to i owo i szanuję skomplikowane systemy, za pomocą których pewnym ludziom udaje się wypełnić pustkę, szanuję każde »opium dla ludu«, zarówno to łatwo dostępne, jak alkohol czy heroina albo rozwiązłość, jak i to, które kosztuje wiele wysiłku, jak wiara w Boga czy Historię”.

W tym miejscu szkic, który mógł się wydawać politycznym, zamienia się w coś istotniejszego, w namysł nad człowiekiem, który swoim działaniem próbuje uporać się z poczuciem pustki. Nic dziwnego, że Didion kończy czymś, co z pewnością nie jest ćwiczeniem z ironii: „Świat Laskiego to mały, aczkolwiek ryzykowny triumf bytu nad nicością”. Wróćmy do wiersza z motta i przyjmijmy, że w fundamentalizmie amerykańskiego komunisty odzywa się „żarliwa i porywcza moc” przypisana przez Yeatsa „najgorszym” (Laski jest jednak figurą śmieszną); tymczasem „najlepsi”, a to może znaczyć: najwrażliwsi i najmniej pewni siebie, pozwalają nicości zwyciężyć nad bytem.

Walka o oddech

Wiersza Yeatsa nie lubię, drażni mnie jego wyższościowy, apodyktyczny ton, drażni konserwatyzm, pod którym skrywa się lęk przed utratą przywilejów. Jego rozpoznanie dotyczące aksjologicznego centrum, które traci władzę, gdy dookolny świat, jak sokół, wiruje w odśrodkowym wirze, wydaje się trafne. A jednak bestia pełznąca do Betlejem, zapowiadająca barbarzyńską epokę mroku, jest zbyt ciasnym schematem, by tłumaczyć nim społeczne zawirowania czasów powojennych.

Didion zacytowała wprawdzie wiersz w motcie swojej książki, ale tuż pod nim dała drugie motto: wyznanie Peggy Lee, amerykańskiej piosenkarki, że odwagi uczyła się „od Buddy, Jezusa, Lincolna, Einsteina i Cary’ego Granta”. Nie wiem, czy możemy czytać wizję Yeatsa w oderwaniu od tego cytatu. Czy Peggy Lee, która ma tu ostatnie słowo, nie odbiera czasem znaczenia wierszowi? Czy, przeciwnie, jej słowa mają być dowodem trafności jego wizji: obrazem świata i umysłów, w których nie ma hierarchicznego ładu, a wielcy prorocy wymieniani są w jednym ciągu z filmowym amantem jako wzorce etyczne i osobowościowe? Jakkolwiek ważny był dla Didion Yeats ze swoją bestią, Peggy Lee musiała podciąć patos jego proroctwa. Jest więc dla Didion równie istotna, choć należy do innego niż Yeats obszaru kultury.

Do tego obszaru należy też np. Joan Baez, o której Didion pisze w jednym ze szkiców, opowiadając o założonym przez nią Instytucie Non-Violence i o walce, jaką musi stoczyć z niechętnymi jej sąsiadami, zaniepokojonymi o ceny swoich nieruchomości. Do tego obszaru należy również John Wayne z kolejnego szkicu Didion, żywy mit, bohater westernów, uosabiający wiecznie niespełnioną tęsknotę za światem prostych, stałych prawd i sentymentów.

Świat się kruszy. Didion niemal cieleśnie tego doświadcza, stając się czułym instrumentem rejestrującym ten proces: pisze o kobiecie, która, fingując wypadek samochodowy, morduje męża, czy też o młodych parach, które za osiem dolarów biorą błyskawiczny ślub w Las Vegas. „Aby żyć, musimy opowiadać sobie historie”, napisze w swojej kolejnej książce. Tymczasem ze szkiców w „Dryfując do Betlejem” wynika, że historie te często nie dają się posklejać. Żeby żyć, trzeba opowiadać, zgoda, ale co zrobić, kiedy to, czego doświadczamy, jest tak niespójne, że uniemożliwia nam tworzenie narracji? Narracje zbudowane są bowiem na założeniu, że opisywane zdarzenia mają jakiś sens. Tu zamiast sensu odzywa się tymczasem poczucie pustki.

„Pisanie jak dotąd nie pomogło mi zrozumieć, co to wszystko znaczy”, przyzna Didion w ostatnim zdaniu „Białego albumu”. Kapitulacja znakomitej pisarki? Raczej dowód odpowiedzialności – dzieli się z nami tym, co przeżyła i za co może odpowiadać, nie próbując nakładać na to czapy interpretacyjnych formuł. Choć pisarstwo Didion to świadectwo niemożności budowania spójnych narracji o współczesnym, rozproszonym świecie, Didion nie przestaje pisać. Nie przestaje ścierać się z formą, bo jest dla niej, powtórzę za poetą, walką o oddech: konfrontacją z własnym, niepoddającym się schematyzacji doświadczeniem. ©

Joan Didion DRYFUJĄC DO BETLEJEM, przełożył Mikołaj Denderski, Wydawnictwo Cyranka, Warszawa 2021

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Jerzy Jarniewicz - polski filolog angielski, profesor nauk humanistycznych (2015), poeta, krytyk literacki i tłumacz (głównie literatury anglojęzycznej, m.in. Jamesa Joyce’a, Philipa Rotha, Craiga Raine’a).

Artykuł pochodzi z numeru Nr 8/2021