Tylko nie mózg!

Od pół wieku debaty telewizyjne są w USA kulminacyjnym momentem prezydenckiego wyścigu. Tym razem jeden z kandydatów proponował, by w obliczu kryzysu zawiesić kampanię i "zająć się ważnymi sprawami".

30.09.2008

Czyta się kilka minut

Choć w ostatniej chwili John McCain zmienił zdanie i wziął udział w telewizyjnym pojedynku z Barackiem Obamą, jego pomysł wiele mówi o jakości współczesnej polityki.

Ponad jedna trzecia urzędników zatrudnionych dziś w Białym Domu to osoby zaangażowane w politykę informacyjną lub działalność public relations. Z miesiąca na miesiąc politycy mówią więcej. To znaczy: wypowiadają więcej słów - bo bynajmniej nie idzie to w parze z przekazywaniem więcej treści. Tak uważa Elvin Lim, politolog z Wesleyan University i autor wydanej niedawno w Stanach książki "Anti-intellectual Presidency - The Decline of Presidential Rethoric from George Washington to George W. Bush" ["Prezydentura antyinteligencka - Upadek prezydenckiej retoryki od George’a Washingtona do George’a W. Busha" - red.].

Lim przeanalizował prezydenckie orędzia o stanie państwa wygłaszane niemal od początku niepodległości USA, bo od 1790 r. aż do roku 2003 (było ich 214), a także przemówienia inauguracyjne (54) i dostępne archiwa z korespondencją i wystąpieniami 43 prezydentów od czasów Herberta Hoovera. Posługując się specjalnym programem komputerowym, badał, jak zmieniał się język publicznych wystąpień: długość zdań, stopień ich złożoności.

Wnioski są jednoznaczne: z biegiem dekad wypowiadane przez polityków zdania były krótsze i prostsze. Zawierały coraz więcej bonmotów, atrakcyjnie brzmiących frazesów, a coraz mniej treści. Lim przeprowadził też wywiady z autorami prezydenckich wystąpień, którzy potwierdzili jego obserwacje. Choć różni prezydenci wyrażali to w różny sposób - np. Nixon chciał, by używać "języka, jakim posługują się kierowcy ciężarówek", a Clinton, aby przemówienia były "gawędziarskie" - instrukcje, które autorzy prezydenckich wystąpień otrzymywali od swych mocodawców, były jednoznaczne: nie komplikować.

Peggy Noonan, autorka przemówień Ronalda Reagana, ujęła to lapidarnie: "Jedynym organem, na który nie musimy oddziaływać - a można zaryzykować stwierdzenie, że w całej Ameryce jest to organ, do którego dociera najmniej bodźców - jest mózg".

Rewolucyjny spektakl

Był 26 września 1960 r., gdy przed telewizorami w Stanach zasiadło 70 mln widzów. Po raz pierwszy w historii mieli obejrzeć debatę kandydatów do prezydentury: Richarda Nixona i Johna F. Kennedy’ego. Nixon, urzędujący wiceprezydent, miesiąc wcześniej doznał kontuzji kolana i dwa tygodnie spędził w szpitalu. Stracił 10 kilogramów, był blady, mizerny. Na domiar złego w studiu zjawił się w nieodpowiedniej koszuli i nie zgodził się na zrobienie makijażu. Kennedy, który przez cały wrzesień prowadził intensywną kampanię w Kalifornii, był opalony, pewny siebie i sprawiał wrażenie wypoczętego.

Debata dotyczyła polityki wewnętrznej i była wyrównana, a ci, którzy słuchali jej w radiu, uznali, że lekką przewagę miał Nixon. Ale w opinii widzów Nixon przegrał ją z kretesem - podobnie jak potem wybory. Zamiast słuchać tego, co ma do powiedzenia, 70 mln ludzi przypatrywało się jego twarzy i zachowaniu. Kennedy był czarujący i charyzmatyczny. Nixon - słabowity i niepewny siebie.

Choć od tej pamiętnej debaty minęło blisko pół wieku, do dziś nie ustają spory, jak wielkie znaczenie mają takie spektakle i czy mogą przesądzić o wyniku wyborów. Sceptycy twierdzą, że Kennedy w 1960 r. i tak by wygrał.

Ale bez względu na to, jak skuteczne i ważne są takie widowiska, nie ulega wątpliwości, że historyczna debata Nixona i Kennedy’ego zrewolucjonizowała polityczny dyskurs - najpierw w USA, a potem w innych częściach świata. Sposób i styl mówienia stały się co najmniej tak ważne, jak przekazywane treści. Telewizja była potężną bronią, którą nie każdy potrafił się posługiwać. Niezbędni stali się specjaliści.

Niebezpieczny proces

Autorzy specjalizujący się w pisaniu politycznych wystąpień (speechwriters) nazywani bywają "kowalami słowa". Wbrew potocznym wyobrażeniom istnieli od dawna; już słynne pożegnalne przemówienie prezydenta Washingtona pisał jego doradca Aleksander Hamilton. Ale zarówno wtedy, jak i na przestrzeni kolejnych stu kilkudziesięciu lat rzecz utrzymywana była w tajemnicy: twórcy prezydenckich mów określani byli mianem "autorów-duchów" (ghost writers) i pozostawali anonimowymi pomagierami, których nikt nie zaliczał do grona pracowników Białego Domu. Dopiero w latach 20. prezydent Warren Harding, który przed objęciem urzędu pracował jako wydawca gazet, polecił, by jego "duch" został wciągnięty na oficjalną listę płac Białego Domu. Poważnie wydłużył ją wkrótce Franklin D. Roosevelt: choć w odróżnieniu od poprzedników samodzielnie przygotowywał większość swych płomiennych wystąpień, chętnie korzystał z pomocy doradców i ekspertów. Ich zadaniem było dostarczanie informacji: byli głównie doradcami politycznymi, a nie tylko autorami prezydenckich tekstów.

Te dwie funkcje rozdzielił prezydent Nixon. Na jego polecenie w 1969 r. w Białym Domu powstało Biuro Informacyjne. Jego pracownicy, zamiast wtrącać się do polityki, mieli atrakcyjnie ją opakowywać i sprzedawać. Jak pisze Lim, odtąd prezydencka retoryka została opanowana przez puste słowa i obrazy. Najważniejszym zadaniem "kowali słowa" nie było klarowne przekazywanie informacji, ale "kontrolowanie i masaż opinii publicznej". Nixon dobrze wiedział, czym się mogą skończyć zaniedbania na tym froncie.

***

Lim zauważa, że to "odintelektualizowanie" politycznego dyskursu ma zgubne skutki: do pustych słów ludzie przywiązują coraz mniejszą wagę. Zdaniem Lima także dlatego politycy bez większych rozterek pozwalają dziś sobie na mówienie nieprawdy. "Żyjemy w społeczeństwie, które tego, co ktoś mówi, nie traktuje już serio - twierdzi Lim. - W rezultacie ludzie stają się cyniczni, wyłączają się z życia publicznego. A to z kolei sprawia, że politykom się wydaje, iż wszystko ujdzie im na sucho. To bardzo niebezpieczny proces".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1969. Reperterka, fotografka, była korespondentka Tygodnika w USA. Autorka książki „Nowy Jork. Od Mannahaty do Ground Zero” (2013). Od 2014 mieszka w Tokio. Prowadzi dziennik japoński na stronie magdarittenhouse.com. Instagram: @magdarittenhouse.

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2008