Tygrys Kaukazu (i nie tylko)

Rządzony autorytarnie przez prezydenta Ilhama Alijewa, Azerbejdżan należy dziś - dzięki boomowi naftowemu - do najprędzej rozwijających się państw świata. Nieproporcjonalny podział bogactwa, zadawniony konflikt z Armenią w Górskim Karabachu i ewentualna interwencja USA w Iranie mogą jednak zachwiać obecnym spokojem.

04.06.2007

Czyta się kilka minut

Nie ma chyba w Azerbejdżanie miejscowości, w której nie byłoby ulicy noszącej imię poprzedniego prezydenta republiki, Gajdara Alijewa. Może ją ewentualnie zastąpić park im. Gajdara Alijewa lub szkoła im. Gajdara Alijewa. Taką samą nazwę nosi lotnisko w Baku, do którego prowadzi Aleja Gajdara Alijewa. Pobocza dróg, skwery, skrzyżowania, budynki zdobią cytaty z jego wiekopomnych wystąpień lub monstrualnej wielkości portrety: Gajdar i dzieci, Gajdar rozmawiający przez telefon (to na poczcie głównej w Baku), Gajdar uśmiechnięty, Gajdar rozmyślający nad przyszłością Azerbejdżanu... Od 2003 r., czyli od śmierci "ojca narodu" i przejęcia władzy przez jego syna Ilhama, coraz więcej jest również portretów nowego przywódcy, Alijewa-juniora.

Choć przybyszowi z zewnątrz tak wszechobecny kult jednostki wydaje się niedorzeczny, większość Azerów nie ma nic przeciwko temu. Akceptują też autorytarne rządy dynastii, która doszła do władzy w wyniku zamachu stanu z 1993 r. Stabilna i przewidywalna władza Alijewów kontrastuje bowiem z rządami Ludowego Frontu Azerbejdżanu na początku lat 90.: Azerbejdżan pogrążony był wówczas w chaosie i przegrywał kolejne bitwy na froncie karabaskim. Rządy Alijewów oznaczają natomiast względny spokój wewnętrzny i dają poczucie bezpieczeństwa.

To właśnie dlatego, nie zaś ze względu na represje, nie powiodła się w Azerbejdżanie "kolorowa rewolucja", którą demokratyczna opozycja - blok Azadliq, partia Musawat i inne ugrupowania - zapowiadały przed wyborami parlamentarnymi jesienią 2005 r. Dzisiaj, od czasu do czasu, opozycjoniści organizują co prawda demonstracje i strajki głodowe, skarżąc się Zachodowi na łamanie demokracji, fałszerstwa wyborcze, ograniczanie wolności mediów i represje wobec co bardziej krewkich i odważnych opozycjonistów i dziennikarzy. Nie stanowi to jednak poważnego zagrożenia dla władzy Ilhama.

Walka ze "starą gwardią"

Dużo poważniejszym zmartwieniem prezydenta są dawni poplecznicy tego ojca, wywodzący się z dwóch najsilniejszych i jednocześnie rywalizujących ze sobą azerskich klanów: klanu nachiczewańskiego i klanu tzw. Jerazów (z ros. jerewanskije azerbajdżancy, czyli Azerowie pochodzących z Armenii). Bardzo ambitni i wpływowi, przez pierwsze lata rządów Ilhama patrzyli na niego z pobłażaniem, gdyż świeżo up ieczony i pozbawiony własnego zaplecza prezydent musiał zabiegać o ich poparcie, aby najpierw zdobyć władzę w wyborach z 2003 r., później zaś ją utrzymać.

Alijew-junior długo zwlekał z podjęciem próby osłabienia ich pozycji, co było powszechnie komentowane jako oznaka słabości i niezdecydowania. W końcu jednak, tuż przed wyborami parlamentarnymi z listopada 2005 r., nastąpił prezydencki atak: pod zarzutem przygotowywania przewrotu za kratki trafili jedni z kluczowych członków starej gajdarowskiej ekipy: minister rozwoju gospodarczego Farhad Alijew wraz z bratem Rafikiem (byłym szefem przedsiębiorstwa Azpetrol) i minister zdrowia Ali Insanow. Mimo że podczas rozprawy Insanow oskarżał Ilhama o wszelkie możliwe grzechy, cała sprawa zakończyła się skazaniem niedoszłych spiskowców na wieloletnie wyroki więzienia. Prezydent wygrał więc pierwsze starcie, nie oznacza to jednak ostatecznego zwycięstwa. W jego otoczeniu wciąż są takie figury, jak "szara eminencja" szef administracji prezydenckiej Ramiz Mechtijew czy minister spraw wewnętrznych Ramil Usubow. Tymczasem w 2008 r. kończy się pierwsza kadencja Ilhama, będzie on więc zmuszony albo jak najszybciej pozbyć się pozostałych członków "starej gwardii", albo znów szukać ich poparcia.

Jedno jest jednak pewne: pozostanie Alijewa u władzy leży zarówno w interesie Zachodu, jak i Rosji, oznacza bowiem względną stabilność wewnętrzną w Azerbejdżanie. Dlatego niezależnie od tego, jakich metod użyłby prezydent, aby zachować stanowisko, zyskają one co najmniej milczącą aprobatę zagranicy.

Petrodolary i pomidory

Choć trudno w to uwierzyć, Azerbejdżan jest dziś najszybciej rozwijającym się państwem świata. Według danych Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju w 2005 r. wzrost PKB wyniósł tam 26 proc., a w pierwszych dziesięciu miesiącach 2006 r. - aż 34 proc.! Tak dynamiczny rozwój kraj zawdzięcza sektorowi energetycznemu: wydobycie i przetwórstwo ropy naftowej oraz gazu ziemnego stanowi bowiem ok. 40 proc. PKB i aż 80 proc. azerbejdżańskiego eksportu. Wpływy z produkcji surowców naturalnych, wydobywanych przede wszystkim przez zachodnie kompanie naftowe (największym inwestorem w Azerbejdżanie jest BP), niepomiernie wzrosły po ukończeniu budowy rurociągu Baku-Tbilisi-Ceyhan (2005 r.), umożliwiającego transport surowca na Zachód z ominięciem Rosji. Produkcja ropy wzrosła wówczas aż o 43 proc. w porównaniu z rokiem 2004. Kolejnym impulsem było ukończenie gazociągu Baku-Tbilisi-Erzurum (2006 r.), którym płynie błękitne paliwo wydobywane na największym azerskim złożu gazowym - Szah-Deniz.

Będąc w Azerbejdżanie, trudno jednak na razie uwierzyć w te wskaźniki. Choć w centrum Baku jak grzyby po deszczu wyrastają wieżowce, które mieszczą siedziby zagranicznych firm naftowych, a ceny mieszkań w apartamentowcach osiągają niebotyczny poziom, to większość Azerów żyje w bardzo trudnych warunkach. Borykają się nie tylko z brakiem pracy i niskimi zarobkami, ale również z potwornie rozpowszechnioną korupcją, która jest najważniejszą regułą rządzącą społeczno-gospodarczym życiem republiki. Wypełniając zalecenia Banku Światowego i Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju, dotyczące konieczności zrównoważenia budżetu, władze systematycznie podnoszą również ceny elektryczności, usług komunalnych i transportu publicznego (w styczniu ceny benzyny wzrosły np. o 50 proc.). Na paradoks zakrawa, że cena benzyny w Azerbejdżanie (ok. 0,68 dolara) jest wyższa niż w USA.

Aby zrozumieć fenomen wysokiego wzrostu gospodarczego i jednoczesnego pogarszania się warunków życia, wystarczy spojrzeć na strukturę zatrudnienia mieszkańców. Wynika z niej, że tylko 5 proc. ludności pracuje w przemyśle naftowym, podczas gdy rolnictwo daje pracę aż 40 proc. Azerów. Nie bez znaczenia jest również fakt, że duża część dochodów z ropy nie trafia do budżetu państwowego, lecz prawdopodobnie na konta wysoko postawionych urzędników. Wielu analityków ostrzega również, że Azerbejdżanowi grozi wkrótce tzw. choroba holenderska, polegająca m.in. na niedorozwoju innych sektorów gospodarki w państwach eksportujących ropę.

Ratunkiem dla żyjących w nędzy i nie czerpiących zysków z boomu gospodarczego mieszkańców jest migracja do Rosji i handel produktami rolnymi, również w znacznej mierze sprzedawanymi na rynkach północnego sąsiada. Szacuje się, że w Federacji Rosyjskiej może przebywać - na stałe lub sezonowo - nawet do miliona Azerów (co siódmy mieszkaniec). Pracują tam na budowach, sprzątają ulice, prowadzą budki z kebabem. Przede wszystkim jednak handlują warzywami i owocami, które wiozą tysiące kilometrów do najbardziej nawet odległych zakątków Rosji, płacąc po drodze łapówki i haracze własnym i rosyjskim celnikom, milicjantom i bandytom. I tak jednak przywożone przez nich produkty są znacznie tańsze i lepsze od rosyjskich (największą renomą cieszą się azerskie pomidory i melony).

Mimo ekspresywności i emocjonalnego charakteru, Azerowie są narodem cierpliwym. Czy jednak znosząc kolejne podwyżki i - nie widząc szans poprawy własnego losu, mimo napływu petrodolarów - nie dojdą w końcu do wniosku, że miarka się przebrała? Społeczne rewolty mają to do siebie, że wybuchają znienacka...

Karabach: wymuszony kompromis czy wojna?

Choć wpływy z produkcji ropy i gazu nie przekładają się bezpośrednio na dochody ludności, umożliwiają jednak rokroczne zwiększanie budżetu wojskowego Azerbejdżanu. W 2006 r. wyniósł on ok. 700 mln dolarów (dla porównania: rok wcześniej na cele wojskowe przeznaczono 300 mln, a na 2007 zapowiedziano ponad miliard dolarów). Celem zwiększania wydatków wojskowych nie jest bynajmniej chęć dostosowania armii do standardów NATO w ramach współpracy Azerbejdżanu z Sojuszem Północnoatlantyckim. Silne wojsko ma być, obok rozwiniętej gospodarki, głównym atutem Baku w konfrontacji z Armenią i pomóc w odzyskaniu kontroli nad Górskim Karabachem oraz okupowanymi przez armeńską armię siedmioma rejonami południowo-zachodniego Azerbejdżanu.

Bo Karabach to krwawiąca rana Azerbejdżanu. Symbol klęski i upokorzenia, zadanego przez powszechnie znienawidzonych Ormian podczas wojny z lat 1992-1994. Odzyskanie Karabachu, traktowanego przez Azerów jako kolebka ich kultury i jeden z najważniejszych elementów tożsamości (można go porównać do etosu Kresów), jest najważniejszym celem polityki zagranicznej Azerbejdżanu. Baku oficjalnie opowiada się za pokojowym rozstrzygnięciem konfliktu i bierze udział w rozmowach z Armenią, w których pośredniczy tzw. Mińska Grupa OBWE (USA, Rosja i Francja). Jednocześnie jednak coraz częściej grozi Erewanowi wznowieniem działań zbrojnych w razie fiaska negocjacji. Choć wybuch konfliktu oznaczałby katastrofę dla całego regionu, wszystko wskazuje, że cierpliwość władz Azerbejdżanu, a przede wszystkim coraz bardziej wojowniczo nastawionego społeczeństwa, powoli się kończy.

Z nastrojów panujących w Azerbejdżanie i rosnącego tam poczucia własnej siły najwyraźniej zdają sobie sprawę międzynarodowi negocjatorzy, przede wszystkim Waszyngton, któremu z wielu względów zależy na utrzymaniu pokoju na Kaukazie. Dyplomaci amerykańscy, na czele z doradcą sekretarza stanu Matthew Bryzą, wywierają naciski na obie strony, aby przyjęły proponowany plan jego zakończenia. Zakłada on m.in. wycofanie wojsk armeńskich z sześciu okupowanych rejonów Azerbejdżanu w zamian za zniesienie blokady gospodarczej Armenii i przeprowadzenie za kilka-kilkanaście lat referendum w Karabachu, dotyczącego jego przyszłego statusu. Ponieważ rozmowy prowadzone są w głębokiej tajemnicy, nic nie wiadomo o stanowiskach obu stron. I Baku, i Erewan mówią jedynie o stopniowym zbliżaniu stanowisk, milczą jednak jak zaklęte na temat ewentualnych ustępstw, bez których trudno wyobrazić sobie zakończenie konfliktu.

Nikt też nie jest w stanie przewidzieć tego, jak zachowają się społeczeństwa obu krajów, gdy dowiedzą się o konieczności pójścia na kompromis. Nikt ich przecież do tego nie przygotowuje. Wręcz przeciwnie, zarówno władze w Baku, jak w Erewanie, wciąż podgrzewają atmosferę, mówiąc jedynie o własnych racjach: Ormianie o niepodległości Karabachu, natomiast Azerowie o integralności terytorialnej własnego kraju. Wszystko więc wskazuje na to, że Amerykanie robią dobrą minę do złej gry.

Między młotem a kowadłem

Kwestia karabaska w znacznym stopniu determinuje politykę zagraniczną Azerbejdżanu. Oprócz śmiertelnego wroga (Armenii), Baku nie po drodze jest również z Iranem i - do pewnego stopnia - z Rosją, czyli dwoma krajami, które w mniejszym lub większym stopniu sprzyjają Erewanowi w konflikcie o Karabach.

Choć Iran i Azerbejdżan łączy wiele wieków wspólnej historii oraz religia (mieszkańcy Iranu i większość Azerów to szyici), niechęć mieszkańców Azerbejdżanu do Iranu jest zadziwiająco silna. Oskarżają oni władze w Teheranie nie tylko o ograniczanie praw mniejszości azerskiej zamieszkującej północny Iran (ok. 20 mln osób, czyli ponad dwa razy więcej niż w niepodległej Republice Azerbejdżańskiej), ale również o próby eksportu rewolucji islamskiej do ich kraju. Uważają się ponadto za bardziej światłych, wykształconych i nowoczesnych od "fanatycznych", zaślepionych religią Irańczyków. Największą zbrodnią Iranu w oczach Azerów jest jednak rozwijanie bliskiej współpracy z Armenią m.in. w sektorze gazowym (w marcu otwarto pierwszą nitkę gazociągu z Iranu do Armenii), która pomaga Erewanowi złagodzić skutki ekonomicznej blokady.

Iran odpłaca Azerbejdżanowi pięknym za nadobne: podejrzewa go o sianie zamętu wśród południowych pobratymców i podsycanie tamtejszego nacjonalizmu i separatyzmu. Nie może również wybaczyć Azerom zacieśniania współpracy z USA, NATO i Turcją, które szkolą azerbejdżańską armię i dostarczają jej nowoczesny sprzęt, np. statki do kontroli wód terytorialnych. Oba państwa mają również na pieńku, jeśli chodzi o podział złóż naftowych na Morzu Kaspijskim i przebieg granicy morskiej. W 2001 r. nieomal doszło między nimi do wojny na tym tle.

Mimo tak złych stosunków, Baku jak ognia boi się rozpoczęcia ewentualnej interwencji amerykańskiej w Iranie. Dlaczego? Ponieważ mogłaby ona sprowokować odwet ze strony Teheranu. Irańczycy dali już do zrozumienia, że w razie wykorzystania przez Amerykanów terytorium Azerbejdżanu podczas ewentualnego ataku, na Baku mogą spaść irańskie rakiety. Azerowie boją się też fali uchodźców, która mogłaby nadciągnąć z zamieszkanych przez ludność azerbejdżańską rejonów Iranu, i ogólnej destabilizacji w regionie. Dlatego wielokrotnie i jednoznacznie zaprzeczali planowanemu rzekomo rozmieszczeniu w Azerbejdżanie amerykańskich stacji radiolokacyjnych. Administracja w Waszyngtonie naciska jednak na Baku, któremu coraz trudniej manewrować w sytuacji zaostrzającego się kryzysu irańskiego.

***

W najbliższych miesiącach okaże się, czy Azerbejdżan wyjdzie obronną ręką z zagęszczającej się atmosfery wokół Iranu. To jednak wynikać będzie w głównej mierze z rozwoju sytuacji międzynarodowej. Sami Azerowie - podobnie zresztą jak Ormianie - zdecydować muszą natomiast o wojnie bądź pokoju w Karabachu. Przy czym to drugie rozwiązanie wymagałoby od polityków dużo większej odwagi. Czy ich na to stać?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2007

Artykuł pochodzi z dodatku „Nowa Europa Wschodnia (21/2007)