Trzy ważne adresy

S. MAŁGORZATA CHMIELEWSKA: Pomoc drugiemu człowiekowi to praktyczny sprawdzian, czy żyjemy Ewangelią, czy tylko uczestniczymy w kulcie.

25.01.2021

Czyta się kilka minut

S. Małgorzata Chmielewska na planie programu „Dzień Dobry TVN”.  Warszawa, luty 2014 r. /  / TOMASZ URBANEK / DDTVN / EAST NEWS
S. Małgorzata Chmielewska na planie programu „Dzień Dobry TVN”. Warszawa, luty 2014 r. / / TOMASZ URBANEK / DDTVN / EAST NEWS

ARTUR SPORNIAK: Wizja, że w ośmiotysięcznej parafii kilkaset osób jest zaangażowanych w pomaganie potrzebującym, to utopia?

S. MAŁGORZATA CHMIELEWSKA: To nie jest żadna utopia – tak po prostu powinno być. Wspieranie słabszych to powołanie każdego chrześcijanina.

Siostra zna takie parafie?

W Rzeszowie parafia prowadzona przez saletynów ma zespoły, które wspierają starszych czy niepełnosprawnych sąsiadów. Na przykład starsza osoba potrzebuje, żeby zreperować jej kran, i ktoś z parafian się zgłasza i to robi. W każdym razie takie zespoły tam funkcjonowały, gdy prowadziłam w tej parafii rekolekcje kilka lat temu.

Tu w Świętokrzyskiem w jednej z wiejskich parafii świecka katechetka ze szkoły podstawowej zorganizowała koło Caritas. Wciągnęła do współpracy rodziców. I razem z rodzicami dzieci odwiedzają dom pomocy społecznej. Jest to więc możliwe.

Dlaczego jednak raczej rzadkie?

W przekazie Ewangelii w polskim Kościele nie mówi się o drugim człowieku.

Bo ważniejsza od służby człowiekowi jest służba Boża, czyli liturgia?

To są naczynia połączone. Jeżeli dobrze przeżyjemy liturgię, pójdziemy do naszych bliźnich. Jeżeli pójdziemy do naszych bliźnich, to potem dobrze przeżyjemy liturgię. A pójdziemy do naszych bliźnich wtedy, gdy zrozumiemy, że Kościół jest wspólnotą, a nie instytucją.

Ale tego nie uczy się na katechezie.

Opowiem historię. Jedna z naszych dziewczynek chodziła wtedy do drugiej klasy szkoły podstawowej, a więc była w wieku przystępowania do Pierwszej Komunii. Pewnego razu odbierałyśmy ją ze szkoły, a pod klasą stała zapłakana kobieta. Okazało się, że jest matką chłopca słabszego intelektualnie, który był ofiarą całej klasy – wszystkie dzieci mu dokuczały. Wtedy Tamara – matka naszej dziewczynki – zapytała nauczycielkę, czy może porozmawiać z dziećmi. Uzyskała zgodę i wytłumaczyła dzieciom, co właściwie robią i jakie to ma konsekwencje. Potem spotkałam katechetkę tych dzieci i zagadnęłam: „To dobry moment, by dzieciom wytłumaczyć, co to znaczy przyjąć Pana Jezusa” – że to znaczy m.in., iż trzeba być dobrym dla koleżanki, kolegi… A pani katechetka na to, że tego program nie przewiduje. Koniec, kropka.


CZYTAJ TAKŻE

ARTYKUŁ KRZYSZTOFA KRZYWANI: Marzę o kościołach pustych w czasie nabożeństw, bo parafianie akurat pójdą w odwiedziny do przykutych do łóżek braci i sióstr >>>


A zatem systemowe skrzywienie polskiego katolicyzmu?

Jest to zaniedbanie w głoszeniu pełnej prawdy ewangelicznej o Chrystusie. Często mówię, że Chrystus ma trzy adresy: Eucharystię, Kościół jako wspólnotę opartą na Tradycji (przez duże „T”, bo nie chodzi oczywiście o to, czy komunia ma być na rękę czy do ust) oraz drugiego człowieka. Mamy więc ustanowienie Eucharystii: „Bierzcie, to jest Ciało moje… To jest moja Krew Przymierza”. Św. Paweł mówi, że jesteśmy jednym ciałem, a Jezus: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili”.

Żeby spotkać Jezusa, wszystkie te adresy musimy brać pod uwagę jednocześnie. Niestety w naszym głoszeniu ograniczamy się do adresu nr 1. Adres nr 2 nie bardzo nam pasuje, co widać po owocach – bo przecież współbrat należący do partii, której nie popieram, to nie jest prawdziwy katolik. A najmniej nam pasuje adres nr 3, czyli drugi człowiek w potrzebie, kimkolwiek by był.

Trzy nogi stolika, którego druga noga jest krótsza, a trzeciej prawie nie ma.

Jeśli jedna noga takiego stołu się wyłamie, to on oczywiście runie.

Co jest potrzebne, by to zmieniać? Katechetka pasjonatka, która zmobilizuje i dzieci, i rodziców?

Nie chodzi o pasję – to przecież jest powołanie nas, wszystkich chrześcijan. Owa katechetka ze Świętokrzyskiego realizowała swoje powołanie.

Problem na wielu płaszczyznach: księża na to nie zwracają uwagi, dzieci się o tym nie uczą. Czy klerykom się o tym mówi?

Z różnych spotkań z klerykami wiem, że nawet jeśli mają jakieś praktyki, uważają to za zło konieczne, niepotrzebne do niczego w karierze. Choć zdarzają się wyjątki. Na przykład w ubiegłym roku z seminarium rzeszowskiego zgłosiło się kilku kleryków na praktyki do naszego domu dla starszych i chorych w Jankowicach.

Kto przyjechał?

Świetni młodzi ludzie. Oni sami nas wybrali. Dostali szeroki zakres prac – od zmieniania pampersów (do czego ich nie zmuszaliśmy, bo to czynność, którą nie każdy od razu może wykonywać) i mycia toalet do ścielenia łóżek i organizowania zabawy. Robili wszystko bardzo chętnie. Wydaje mi się, że to zetknięcie z ludzką biedą i cierpieniem jest konieczne do formacji, bo to jeden z elementów życia. Takie doświadczenie uczy empatii, zrozumienia drugiego człowieka i służenia mu. Tego, jak można zorganizować życie parafialne, żeby parafia była rzeczywiście wspólnotą, w której najsłabsi mają honorowe miejsce, trzeba uczyć kleryków już w seminarium.

Przed pandemią byłam w jednej z wielkich parafii w Łódzkiem. Proboszcz z wikarym przygotowywali do bierzmowania w ten sposób, że przez rok młodzież miała czynnie uczestniczyć na rzecz wspólnoty parafialnej w jednej z trzech grup: liturgicznej, muzycznej i zorganizowanej na kształt koła Caritas. Pamiętam, że wtedy chór z tej parafii wygrał konkurs i jechał w nagrodę na koncert do Filharmonii Krakowskiej. Obaj – proboszcz i wikary – fantastyczni faceci, urobieni po uszy. Zaprosili mnie, żebym w ramach przygotowania do bierzmowania powiedziała do grupy charytatywnej parę słów. Podaję ten przykład, by pokazać, że można.

Co w nas blokuje rozwijanie tego chrześcijańskiego powołania – boimy się, że wobec cudzego cierpienia będziemy bezradni?

Niewątpliwie. Żeby w ogóle pomóc drugiemu człowiekowi, trzeba wiedzieć, że najzwyczajniej w świecie tak należy, że to jest mój obowiązek. W wersji dla niewierzących: po prostu jest to obowiązek ludzki, zwyczajna przyzwoitość. W wersji dla wierzących: jest to wymóg oraz praktyczny sprawdzian naszej wiary i tego, czy żyjemy Ewangelią (bo różnicą jest, czy żyjemy Ewangelią, czy tylko uczestniczymy w kulcie). Problem więc tkwi w niepełnym przekazie w Polsce, czym jest nasza wiara. Skąd się ona bierze? Po co Chrystus przyszedł na świat?

Proszę spróbować odpowiedzieć: po to, żeby nas…

…zbawić.

Świetnie, tylko co to znaczy? I tu się zaczyna problem. Podczas moich konferencji zadaję to pytanie i wszyscy – od dzieci po kapłanów – odpowiadają, „żeby nas zbawić”.

A według Siostry, co to znaczy?

Odpowiada na to św. Paweł: „Chrystus przyszedł na świat po to, żeby pojednać świat ze sobą, i nam zlecił posługę jednania”. Grzech zaczął się od podziału – Kain zabił swego brata Abla. Tak naprawdę Chrystusa boli wszelki podział: na biednych – bogatych, głupich – mądrych. Boli Go odrzucenie, to, że jedni mają gorzej nie z własnej winy.

Prawdę tę dopełnia cała teologia o Kościele jako o ciele Chrystusa i ludzie Bożym, której w Polsce nie przekazuje się wiernym. Na mszy jesteśmy jednostkami, każdy się modli do Bozi, dbając wyłącznie o własne zbawienie, nie rozumiejąc, że zależy ono od tego, jak potraktuję sąsiadkę.

Spotkałem Siostrę na mszy sprawowanej na krakowskich Błoniach przez Franciszka podczas Światowych Dni Młodzieży w sektorze dla osób niepełnosprawnych, który był gdzieś z boku, daleko od ołtarza. Tymczasem przed ołtarzem był sektor dla VIP-ów.

To jedna z oznak, jak w polskim Kościele traktujemy słabszych. Ci ludzie powinni siedzieć w pierwszym szeregu. Ale opowiem, jak to było. Na Błonia przywiózł nas tramwaj papieski, którym jechał także Franciszek. Dyrektor MPK walczył o to, by ten tramwaj mógł nas także z powrotem odwieźć, ale było to niemożliwe. Gdy wysiedliśmy, okazało się, że do naszego sektora jest jeszcze kawał drogi i osoby niepełnosprawne tam musiały iść. Na miejscu było błoto po kolana, bo padał deszcz i nie było żadnego zadaszenia. Byłam tam z moim adoptowanym synem Arturem, który sam chodzi, ale byli też rodzice z dziećmi niepełnosprawnymi na wózkach. Tych wózków nie można było przepchnąć w błocie. Szybko zaczęliśmy się stamtąd wycofywać. Ale teren wokół był zablokowany, trudno było o informację, jak z Błoni można się wydostać. W końcu się udało i za mną poszła część rodziców z wózkami.

Druga historia była taka. Ówczesny biskup pomocniczy krakowski Grzegorz Ryś po Światowych Dniach Młodzieży organizował spotkanie dla wolontariuszy w hali Tauron Arena. Poprosił mnie o krótkie wystąpienie. Wyszłam na scenę i kto przede mną siedział? Piękni, młodzi ludzie, elegancko ubrani i zadowoleni z życia. Zaczęłam więc od pytania: „Przepraszam, ale gdzie są wasi niepełnosprawni koledzy i koleżanki?”. Przecież oni powinni siedzieć w pierwszym rzędzie przed samą sceną. Czy nie można było np. do konferansjerki poprosić jakiejś osoby na wózku? Młodzież związana ze spotkaniami w Lednicy przedstawiała pantomimę. Czy nie mogła tego zrobić młodzież z zespołem Downa? W Kościele o tym nie myślimy. Owszem, od czasu do czasu możemy się pochylić nad biedaczkami, ale na pewno nie damy im pierwszego miejsca.

Po moim przemówieniu bp Ryś powiedział do mnie: „Mocne!”. Odpowiedziałam: „Prawdziwe”.

Czy zdaniem Siostry prawdziwe jest powiedzenie, że „szczęście jest w dawaniu”? Nie bardzo chyba wierzymy, że nasze poświęcenie coś nam da.

To nie jest żadne poświęcenie w sensie martyrologii. Natomiast w sensie uświęcenia to tak, zdecydowanie. Pytanie, co nam przynosi szczęście. Czy my kształtujemy ewangelicznie nasze poczucie szczęścia? Czyli co uważamy za szczęście? Czy szczęście wiążemy z miłością? Miłość to pomoc drugiemu człowiekowi, by był szczęśliwy – żeby był mądry, dobry, żeby żył godnie, żeby był uczciwy itd. Jeśli miłość tak rozumiemy, to boli mnie, gdy drugi człowiek cierpi, a można by zmniejszyć to cierpienie. Gdy drugi człowiek jest głodny, a można by go nakarmić. Gdy nie ma dachu nad głową, a mógłby mieć. To jest ten ból, który odczuwamy razem z Chrystusem. Miłość do Chrystusa jest odczuwaniem tego, co odczuwa Chrystus. Gdy choruje dziecko, jego matka jest cała nieszczęśliwa. I podobnie jest z Chrystusem. Jeśli rzeczywiście chcemy być z Nim razem, to musimy z Nim razem też czuć. A Chrystusowi się nie podoba, jeżeli ktoś leży zapijaczony, niszczy siebie, jeśli dziecko jest maltretowane itd.

Naszą chrześcijańską wrażliwość tłumi pragnienie wygody?

Myślę, że na naszą niewrażliwość większy wpływ ma brak zrozumienia. Miłość nie sprowadza się do emocji – to raczej postawa wynikająca z rozeznania. Myślimy, że przeszliśmy katechezę, nauczyliśmy się paru regułek, więc jesteśmy chrześcijanami – a to jest ciągłe odkrywanie. Chrześcijaństwo jest drogą. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Kierownik działu Wiara w „Tygodniku Powszechnym”. Ur. 1966 r., absolwent Wydziału Mechanicznego AGH, studiował filozofię na Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie i teologię w Kolegium Filozoficzno-Teologicznym Dominikanów. Opracowanymi razem z… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 5/2021