Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jedna godzina, jedna minuta i jedenaście sekund.
Tyle trwa seria wykładów prof. Bogusława Wolniewicza na temat zagrożeń cywilizacji. Tytuł jednego z filmików wystarczy za streszczenie: „Islam – dywersja Niemiec”. To spektakl tylko dla widzów dorosłych; poczciwy dziadziuś w sweterku roztacza aurę logicznego dociekania, przemycając między wierszami przejrzystych wywodów zimną perspektywę darwinizmu społecznego. „Płacz dziecka tak nie wygląda! To pic dla zachodnich frajerów” – ocenia prasowe zdjęcie któregoś z niezliczonych starć policji z uchodźcami. Na pewno fotoedytor wybrał je, by poruszyć wrażliwych czytelników. Ale nadawanie sobie prawa do oceny, czy dziecko płacze naprawdę, czy też można je spokojnie zdzielić pałą, przeraża mnie bardziej niż ulubiony sport warszawki, czyli roztrząsanie nad frappe z makadamiową posypką, kto ma „prawdziwe” powody do ucieczki.
Nie zawracałbym sobie tym głowy, ale były czasy, gdy profesor wykładał mi nie teorie Alfreda Rosenberga, lecz myśl Ludwiga Wittgensteina. Już wtedy walczyłem z lenistwem, usiłując „Tractatus” i „Dociekania filozoficzne” czytać w oryginale, z marnym niestety skutkiem. Teraz nie mam wyboru. Kupując polskie wydania, mimowolnie dorzuciłbym parę groszy Wolniewiczowi, który je dawno temu tłumaczył. Niedoczekanie. Swoją drogą to bolesny paradoks, bo te książki to bardzo przydatne ćwiczenia w uświadomieniu sobie własnego miejsca wmglistym matriksie mediów, pośród nieustannego szemrania komunikatów, które już wcale nie służą komunikacji, pośród inflacji rzekomych pewników i niewzruszonych praw przyrody i rynku.
Warto przyglądać się słowom i zdaniom w ich dosłownym, nieufryzowanym sensie. Oto nowe wcielenie Sobieskiego, defensor fidei Viktor Orbán w wywiadzie dla austriackiej gazety dostrzega słabość społeczeństw chrześcijańskich i dodaje: „Muzułmanie są silniejsi, mają większy szacunek wobec życia, rodziny i dzieci, większy szacunek wobec jedności kulturalnej”. Zaiste, wielka pochwała. Ale w takim razie po co się przed nimi broni? Już dawno przegrał, ale odwleka moment prawdy.
Spieszmy się zatem kochać kaszę, skoro od południa zaleje nas kuskus. O ile wyznajemy logikę starcia cywilizacji. Ja wolę mieszać. We włoskiej kuchni regionalnej istnieje potrawa o nazwie „kaszka” (pisze się to „cashca”) złożona z kuskusu, kapusty, grochu i paru jeszcze warzyw. Ma zawiłą historię (dotarła na Sardynię dzięki osadnikom z wysp u wybrzeży Tunezji, którzy wcześniej przybyli tam z Ligurii), ale mniejsza o nią. Nie dbam o to, co powiedzą językoznawcy, ja po prostu słyszę jeden i ten sam korzeń słowa pod spodem: kuskus to kaszka, a kaszka to kuskus. Mowa ludzka, zwłaszcza gdy dotyczy rzeczy skromnych i prostych, uczy pokory.
Z tej perspektywy widać nadzieję w obecnym węzłowym momencie dziejów. I to dwojakiego rodzaju – od strony kuskusu i od strony kaszy. Po pierwsze, może wreszcie uzyskamy łatwy dostęp do kuskusu z prawdziwego zdarzenia. To coś w pudełkach zalewane wrzątkiem jest dobre na sałatkę dla niezapowiedzianych gości albo żeby szybko dzieciom wrzucić na talerz skrobiowy wypełniacz do kurczaka, ale okupione krzywdą dla konsystencji i smaku. Najbardziej w tradycyjnej wersji lubię to, że jej przygotowanie wymaga długotrwałej pracy rąk, rozcierania zwilżonej kaszki w dłoniach, mieszania po wstępnym ugotowaniu, żeby dobrze się napowietrzyła. Ręce trzeba hołubić, bo wszystkie masowe trendy (czyli takie, za którymi stoją pieniądze na marketing) oduczają nas używania tego najdokładniejszego, najbardziej wszechstronnego narzędzia. Nawiasem mówiąc, jeśli omyłkowo dodacie za dużo wody i kuskus błyskawiczny wyjdzie wam zbyt kleisty, jedynym ratunkiem jest cierpliwe rozmasowanie grudek naoliwionymi palcami.
A druga korzyść płynie wprost z zagrożenia dla naszej tożsamości – a ściślej tożsamości kaszy. Traktujmy ten wielki skarb naszej ziemi mniej jak buroszare popychadło do mięsa, jak schowaną w drugim szeregu brzydką pannę do towarzystwa. Spróbujmy ją wystroić i umalować, a zabłyśnie jak pierwsza dama. Od nasłanej przez Merkel fali dywersantów nauczmy się gotowania kaszy na parze, czy ściślej na oparach bulionu lub potrawy, którą zamierzamy potem z kaszą podać (o ile jest to potrawa garnkowa). Niektóre co grubsze kasze wymagają podgotowania parę minut we wrzątku, ale powinny dochodzić w takiej aromatycznej saunie. Tradycjonaliści, broniący staropolskiego gotowania w kocu, niech przynajmniej zamienią wodę na bulion warzywny solidnie przyprawiony – do gryczanej np. goździk, jałowiec albo kawałeczek cynamonu. Potem na talerzu niech kasza pozostanie na pierwszym planie, zmieszana z wszelkimi bożymi darami, jakie tego dnia akurat znalazły się w kuchni. Warto rozetrzeć i napowietrzyć ją po wyjęciu z garnka naoliwionymi palcami. Dotknijcie potem nimi ust najdroższej osoby – ale tu postawmy kropkę, bo o czym nie wypada mówić, o tym trzeba milczeć. ©
W kręgach trendsetterów robi karierę kaszotto. Słowo potworek dowodzi niezrozumienia kremowej istoty risotta, ale ta filozofia przyrządzania kaszy jest godna naśladowania. To pochodna sposobu gotowania włoskiego farro, czyli pszenicy płaskurki, u nas najlepiej wypada podobny do niej pęczak. Oto mój ulubiony wariant: szklimy na 3-4 łyżkach oliwy drobno posiekaną cebulę, dodajemy równie drobno pokrojoną bulwę fenkułu, po paru minutach dosypujemy 250-300 g opłukanego pęczaku, prażymy krótko i wlewamy chochelkę gorącego bulionu warzywnego, do którego dorzuciliśmy parę gałązek odciętych od tegoż fenkułu. Mieszamy i regularnie podlewamy bulionem, a pod koniec także i wodą, co najmniej 20 minut, nieraz potrzeba więcej, pamiętajmy, że pęczak w tej wersji nigdy nie wyjdzie bardzo miękki. W końcowych minutach można dodać garść posiekanych suszonych daktyli.