Timothée Chalamet: zbawca męskości

Na instagramowym profilu aktora niedbale cyknięte selfie dostają dwukrotnie więcej lajków niż najgorętsze newsy o nowym filmie. Kogo i za co pokochały miliony?

12.03.2024

Czyta się kilka minut

Timothée Chalamet jako Paul Atryda w filmie "Diuna 2", reż. Denis Villeneuve, 2024 r.  / fot. Materiały prasowe Warner Bros
Timothée Chalamet jako Paul Atryda w filmie „Diuna 2”, reż. Denis Villeneuve, 2024 r. / Materiały prasowe Warner Bros.

Przy okazji premiery nowej „Diuny” w reżyserii Denisa Villeneuve’a łapię się na tym, że doskonale wiem, jaką fryzurę nosi w tej chwili odtwórca głównej roli, Timothée Chalamet. Mało tego, wiem nawet, ile kilogramów mu ostatnio przybyło, a przecież nie zaglądam na portale plotkarskie. Niby śledzę tylko nowości filmowe, ale mimochodem dostaję pigułę wiedzy z zakresu mody i urody. W tym nadmiarze informacji jest metoda, bez nich kinowe doświadczenie jest dziś niepełne. Casting był i tym razem najdalszy od przypadku.

„Diuna: część druga” opowiada o wielkiej przemianie Paula Atrydy granego przez Chalameta, ale przy okazji wędrówka fikcyjnego księcia streszcza losy samego aktora. Być na bieżąco ze znaczeniem współczesnej kinematografii znaczy też: wiedzieć, co w kuluarach piszczy. A tam nieustannie trwają wybory na wzorowego przedstawiciela tak zwanej „nowej męskości”.

Łobuz kocha najbardziej

Anglojęzyczne tik-toki donoszą, że udziałem Chalameta stał się bolesny glow down, że zanosi się wręcz na twink death. Tłumacząc na nasze: buzia mu się zbytnio zaokrągliła, a wraz z utratą młodzieńczego wigoru oczywiście spadł w rankingu najbardziej pociągających gwiazd show-biznesu. Dla niektórych nie jest to jedna z wielu plotek w świecie filmu, ale śmierć pewnej epoki.

Jej pierwszy rozdział zaczyna się w 2012 r. Wtedy to francusko-amerykański aktor zaliczył występ w hitowym serialu „Homeland”. To jego pierwsza znacząca rola, a przy tym drobna zapowiedź kierunku, w jakim pójdą kolejne. Syn nowojorskiego korespondenta dziennika „Le Parisien” oraz agentki nieruchomości po Uniwersytecie Yale miał wszelkie predyspozycje, żeby wcielić się w serialowego Finna Waldena, rozpieszczonego chłopaka z bogatej rodziny. W „Homeland” Chalamet miał czarować w nieco dziś skompromitowanym stylu – zawadiackim uśmieszkiem i ironicznymi docinkami. Po takiej roli zbuntowanego flirciarza nie pozostawało nic innego, tylko zostać obiektem westchnień sporej części młodego pokolenia widzek i widzów.

Tak też się stało, zwłaszcza że los bożyszcza ułożył mu się gładko wraz z nadejściem kolejnych ról. Nie żeby Chalamet bez końca pielęgnował w swoim emploi wizerunek romantyzowanego łobuza. Co prawda zagrał takiego w „Lady Bird” (2017), ale jego postać była tam ze wszech miar skompromitowana. Poza tym fani dorastali razem z aktorem, więc przy okazji jego roli u Grety Gerwig już na pewno zorientowali się, że ani w tej, ani we wcześniejszej postaci z „Homeland” nie ma zbyt wiele do podziwiania. Amerykańska reżyserka pokazała – jak przystało na feministyczną ironistkę – że jeśli łobuz faktycznie kocha najbardziej, to chyba głównie własne odbicie w lustrze.

Chłopiec z niebios

Występ w „Lady Bird” to moment przełomowy w karierze Chalameta. Zwłaszcza że zbiegł się w czasie z premierą filmu „Tamte dni, tamte noce” (2017). Luca Guadagnino w kultowym już gejowskim melodramacie obsadził Chalameta w głównej roli Elia, siedemnastoletniego chłopaka z twarzą anioła, który zakochuje się w starszym o siedem lat Oliverze. O ile Gerwig w „Lady Bird” rozmontowała mit amanta w ciele przystojnego młodziaka, o tyle Guadagnino zaproponował pozytywną wersję tego samego mitu. Taką na miarę inkluzywnego wieku XXI.

Elio nic sobie nie robi z tradycyjnych powinności męskiego romantyka. Jego strategia działania to nie heroiczny miłosny podbój, tylko wsłuchiwanie się w potrzeby drugiej osoby, dbanie o ich wspólne dobro, a przy tym pielęgnowanie własnych emocji. Jasne, że czasem zbyt porywczych, a ostatecznie skazanych na porażkę, ale to tym lepiej dla tego rodzaju narracji. W końcu współczesna męskość jest otwarta na błędy i wcale nie oczekuje ideału. Nawet jeśli w finale „Tamtych dni, tamtych nocy” nurzamy się we łzach, to niekoniecznie mamy do czynienia ze złym zakończeniem. Dokładnie w momencie rozpaczy Elia po straconej miłości dochodzi przecież do triumfu męskiej wrażliwości.

Ta scena, jak zresztą cały film, trafiła w idealny moment. Sukces dzieła Guadagnina tylko przypieczętował wyczuwalną od dawna zmianę w traktowaniu ról genderowych. „Tamte dni, tamte noce” sprawnie odzyskiwały schematy fabularne zarezerwowane dla heteroromansów, a miłosny poryw dwóch mężczyzn pokazywały bez testosteronowej napinki. Nowoczesna mentalnościowa zmiana nie miała dotąd tak popularnej filmowej reprezentacji. Do tego docenionej i przez widownię, i przez mniej lub bardziej zblazowaną krytykę. Przejmujący scenariusz i melancholijny klimat włoskiej prowincji zrobiły swoje, trudno było się w nich nie odnaleźć. Ale jeszcze istotniejszy jest dla mnie fakt, że zmiana mentalnościowa doczekała się swojej twarzy.

Do przełomu w karierze Chalameta dołożyła się nominacja oscarowa za główną rolę męską w tym filmie. Dla wielu stanowiła potwierdzenie, że wrażliwy gość to nie tylko modna figura dla współczesnej młodzieży, ale ważny punkt odniesienia nawet poważnych członków akademii oscarowej. Dobry znak dla nowej wrażliwości.

Rozmówki męsko-męskie

O ile więc Chalamet jako mainstremowy aktor narodził się już pięć lat wcześniej, o tyle jako czołowa persona dzisiejszej kultury zaczął się dopiero po premierze „Tamtych dni, tamtych nocy”. Media szybko wyczuły, że coś jest na rzeczy, i przy najbliższej okazji wrzucały jego twarz na okładki wielu magazynów. Oprócz „GQ” czy „Time’a”, Chalamet trafił choćby na stronę tytułową popularnego wśród młodych odbiorców czasopisma „i-D”. Był 2018 r, dopiero co premierował film Felixa Van Groeningena „Mój piękny syn”, w którym to Timothée znowu wykazał się w roli wrażliwego nastolatka z problemami.

Okładkowym tekstem była jego rozmowa z samym Harrym Stylesem (jednym z wokalistów boys bandu One Direction), który od 2016 r. występował już wyłącznie pod własnym nazwiskiem i stał się w świecie muzyki gwiazdą tego samego formatu, co Chalamet w świecie filmu. Ktoś w magazynie „i-D” doskonale wiedział, że połączyć tych dwóch w jednym wywiadzie to dotknąć sedna dyskusji o wzorcach współczesnego mężczyzny. Redakcja wskazywała, że „w świecie po #MeToo Timothée Chalamet jest reprezentantem zmiany, którą chcemy zobaczyć w przemyśle filmowym”. Następująca później litania jego zasług streszcza oczekiwania wielkiej grupy odbiorców współczesnej kultury: „Jest wrażliwy, szczery, troskliwy, uprzejmy, niezdarny i samokrytyczny”. Dziennikarze porównywali ten fenomen do zamieszania, jakiego narobili swego czasu James Dean czy Leonardo DiCaprio.

Nie bez znaczenia był wówczas fakt, że Chalamet, tak jak i Styles, pielęgnuje „kobiecą stronę” swojej osobowości. Tak przynajmniej autorzy „i-D” nazywali skłonność do otwartego manifestowania emocji. A przecież dopiero co wszyscy próbowaliśmy sobie wytłumaczyć, że wrażliwy facet nie musi być od razu „babski” czy „zniewieściały”. W całym tym poszukiwaniu nowej męskości chodziło właśnie o to, żeby w końcu przyznać, że nowy wariant nie jest wybrakowany i niewystarczający. Że nie trzeba się przykładać do stereotypowego postrzegania przymiotów płci, tylko uznać, że męskie emocje mogą być, no właśnie, jak najbardziej męskie.

Męski wybór

W kolejnych latach Chalamet pokazywał tę właściwość nieco bardziej wprost. Co prawda w „Deszczowym dniu w Nowym Jorku” (2019) Woody’ego Allena i w „Małych kobietkach” (2019) Grety Gerwig nadal grał postaci w kluczu „niedojrzały kochaś” (to jeszcze odprysk wcześniejszego emploi), ale w tym samym roku poszerzył swój repertuar o zgoła inne sposoby performowania męskości. Tytułowa rola w „Królu” po raz pierwszy włączyła Chalameta w poczet popkulturowych bohaterów-wybrańców. W dramacie historycznym Davida Michôda fabuła szekspirowskich sztuk o angielskich królach miesza się z widowiskiem nazywanym jeszcze gdzieniegdzie „męskim”. Czyli – według klasycznego rozumienia – pełnym przemocy, mrocznym i opiewającym heroiczną walkę.

Chalamet w roli Henryka V musi zawalczyć o los całej Anglii, choć jeszcze do niedawna pozostawał niepoprawnie rozwydrzonym dzieciakiem. Brzmi to zresztą trochę tak, jakby Michôd przepisywał biografię aktora. Przy całym skupieniu na surowym, historyczno-politycznym temacie symptomatyczny jest sposób, w jaki postać niepokornie podchodzi do swojego dziedzictwa. To już nie bohater w starym stylu, który bez jednego drgnięcia mięśni twarzy bierze na siebie dziejową powinność – żaden tam Mel Gibson z „Bravehearta” (1995) czy Russel Crowe z „Gladiatora” (2000).

Żywiołem Henryka V w wersji Chalametowskiej jest kwestionowanie ojcowskich nauk i wyszarpywanie sobie własnego miejsca w świecie, który nie oferuje mu dużo więcej ponad jasno ustalony los. Nawet jeśli inni okrzyknęli go wybrańcem, to on sam ma odwagę najzwyczajniej w świecie zaprotestować. Inna sprawa, czy takim protestem będzie w stanie cokolwiek wywalczyć – zarówno dla siebie, jak i dla świata.

Nie chcąc, ale musząc

Na tym etapie kariery Chalamet musi już doskonale rozumieć, jak to jest być osobą zaprojektowaną do roli idola – i to niezależnie od własnych zamiarów. To napięcie między przeznaczeniem a wolą jest sednem „Diuny” (2021).

Kiedy w 2019 r. Denis Villeneuve kręcił pierwszą część swojego filmu, który z miejsca stał się klasykiem science-fiction, Timothée Chalamet miał za sobą niecałą dekadę kariery. To człowiek z brzemieniem sławy odwrotnie proporcjonalnym do liczby lat w branży. I może właśnie dlatego trudno wyobrazić sobie lepszego aktora, który mógłby wcielić się w główną rolę w „Diunie”.

Cały konflikt trawiący wnętrze Paula Atrydy wynika z poczucia niegotowości. Jednym z pierwszych zdań, które wypowiada do nas z ekranu, brzmi: „A co, jeśli to nie ja jestem nadzieją rodu?”. Paradoksalnie więc motorem napędowym wielkiego widowiska staje się tu psychologiczna blokada. Fabułę pierwszej „Diuny” posuwa do przodu nie tyle heroiczna wola walki, ile próba zrozumienia, czy w przypadku młodego Atrydy walka jest w ogóle zasadna. Cały świat patrzy w jego stronę, dostrzegając rysy mesjasza, ale być może to tylko iluzja.

Dlatego tyle miejsca w scenariuszu zajmuje ględzenie o nieprzystosowaniu młodego dziedzica do podjęcia dorosłej roli – to po prostu opowieść ufundowana na wątpliwościach. To zresztą zrozumiała strategia artystyczna. Kochamy, kiedy fotogenicznym obrazom międzyplanetarnych konfliktów towarzyszą te istotniejsze, wewnętrzne konflikty. Coś dla oka, coś dla ducha. Wystarczy przypomnieć sukces „Gwiezdnych wojen”, „Planety małp”, „Strażników galaktyki”. Nie bez powodu każdy z tytułów przerodził się w wieloodcinkową filmową franczyzę. Dokładnie tak, jak film Villeneuve’a. Kina na całym świecie wyświetlają właśnie „Diunę: część drugą” (2024), a reżyser już zapowiada dalszy ciąg tej opowieści.

Dramat mesjanistyczny

Zdaje się, że wraz z drugą częścią sagi katalog wszystkich ról Chalameta układa się w zupełnie logiczną opowieść. Z postaci na postać robi się coraz poważniej: w pierwszych filmach pokazuje się jako skłonny do buntu nastolatek, później podejmuje na ekranie kolejne dorosłe decyzje, a w ostatniej „Diunie” mierzy się z konsekwencjami swoich wyborów. Jego postaci łączy kilka powtarzalnych cech: nonkonformizm, wewnętrzne skomplikowanie i umiejętność wpływania na innych. Wypisz wymaluj – opis samego aktora jako postaci medialnej.

Tym silniej wybrzmiewa wątek mesjanistyczny w najnowszej odsłonie „Diuny”. Jakby Villeneuve chciał najważniejszym wyborem castingowym skomentować niektóre z dzisiejszych obsesji odbiorców popkultury. Zwłaszcza że fenomen Chalameta rzeczywiście potrafi przypominać religijny kult.

Na instagramowym profilu aktora nawet najbardziej niedbale cyknięte selfiaki dostają dwukrotnie więcej lajków (a mówimy tu o milionowych liczbach) niż najgorętsze newsy o nowej „Diunie”. Tak jakby najważniejszym zadaniem aktora było kreowanie estetycznego bohatera zbiorowej wyobraźni.

Historie Diuny

Widziałem dwa razy i państwu również szczerze polecam. Jeden z najlepszych filmów science fiction ostatnich lat, imponujące wprowadzenie do sagi, która zachwyciła miliony. Wreszcie jest.

Nie żeby należało z tego powodu lamentować, mechanizm jest tu dość jasny. Dwudziestoośmioletni aktor zwyczajnie uosabia szeroki wachlarz oczekiwań społecznych w obecnym klimacie kulturowym. Nie tylko jest wzorem męskości, ale pozostaje też wrażliwy na palące problemy świata, choćby na kwestie środowiskowe. Można nie przepadać za jego filmami, a jednocześnie kochać Chalameta.

Już u zarania Hollywoodu, w pierwszych dekadach XX wieku, tak zwany „system gwiazd” kierował sympatiami i antypatiami widzów – przyciągał do kin choćby „na Bustera Keatona”, w drugiej kolejności konkretnie na „Generała”. Wygrywały te gwiazdy, z którymi najłatwiej było znaleźć nić porozumienia. Albo które najprzyjemniej się podziwiało na wielkim ekranie.

Stara dobra nowość

Rozmowa o Chalamecie wykracza dziś poza kanony piękna czy zwykłe sympatie fanów. Te bowiem są naturalnie zmienne, zależą od aktualnych trendów. Natomiast istnieją jeszcze sprawy uniwersalne, które zostaną z nami dłużej niż chwilowe mody. Kwestie zmieniające krajobraz myślenia o naszych idolach.

Dyskusję w gwałtownym tonie napędzają ostatnio zwłaszcza doniesienia o prywatnych samolotach gwiazd, odpowiedzialnych za bezsensowne zanieczyszczanie środowiska. Chalamet dostał przy tej okazji trochę rykoszetem, jako partner modelki Kylie Jenner, która miała go odwiedzać kopcącym na potęgę prywatnym odrzutowcem. Swoje zrobił fakt, że wcześniej młody aktor publicznie propagował dbanie o środowisko. A na dodatek wszystko to w momencie ekspansji narracji z gatunku eat the rich, odnoszących się krytycznie do najbogatszych warstw społecznych, piętnujących ich próżność i hipokryzję.

Zresztą związek tej dwójki tylko podsyca podejrzliwość fanów. Chłopiec bez skazy nagle widuje się z kontrowersyjną na wielu poziomach celebrytką z programu „Z kamerą u Kardashianek”? Dla wielu jest to wystarczający sygnał, że ich ulubieniec nie jest tak doskonały, jak chcieli go widzieć.

Może to przewrotna konsekwencja koniunktury na mężczyzn otwartych na niedoskonałości? W momencie, gdy wady boleśnie dają o sobie znać, przestaje być już tak wesoło. A skoro nie możemy ich wtedy znieść, to nie zasługujemy na nich, kiedy są najlepszą wersją siebie. Pytanie tylko, gdzie jest granica, za którą nowa, dobra męskość zbliża się niebezpiecznie do starego dobrego maczyzmu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyk filmowy i literacki po warszawskiej polonistyce. Urodzony w 1996 roku. Stale współpracuje z „Dwutygodnikiem”, „Kinem” i „Tygodnikiem Powszechnym”. Tłumaczy filmy z języka ukraińskiego. Laureat Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2022), Konkursu im.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 11/2024

W druku ukazał się pod tytułem: Zbawca męskości