Tajwański ból głowy

Niektórzy twierdzą, że jest to najbardziej zapalne dziś miejsce na świecie, które może stać się zarzewiem globalnego konfliktu.

21.06.2021

Czyta się kilka minut

Nad brzegiem rzeki Danshui He (Tamsui River), w oddali wieżowce stołecznego miasta Tajpej. Tajwan, 3 maja 2020 r. / BRENNAN O'CONNOR / ZUMA PRESS / FORUM
Nad brzegiem rzeki Danshui He (Tamsui River), w oddali wieżowce stołecznego miasta Tajpej. Tajwan, 3 maja 2020 r. / BRENNAN O'CONNOR / ZUMA PRESS / FORUM

Jeszcze kilka lat temu każde naruszenie strefy powietrznej Tajwanu przez chińską armię było nagłaśniane w światowych mediach. Teraz dzieje się to tak nagminnie – aż 380 razy w roku 2020 – że uwagę przykuwają tylko poważniejsze incydenty. Przykładowo 5 kwietnia siły chińskie dosłownie osaczyły wyspę: lotniskowiec „Liaoning” z towarzyszącą mu eskadrą okrętów prowadził „ćwiczenia” u jej pacyficznych wybrzeży, podczas gdy chińskie myśliwce testowały cierpliwość Tajwańczyków od strony kontynentu. Z kolei we wtorek 15 czerwca zespół 28 chińskich samolotów – w tym bombowce zdolne do przenoszenia bomb atomowych – naruszył tajwańską przestrzeń powietrzną. Była to zapewne „odpowiedź” Chin na komunikat Grupy G7, która kilka dni wcześniej przestrzegła przed zwiększaniem napięcia w Cieśninie Tajwańskiej.

Również nigdy wcześniej głosy wysokiej rangi oficerów armii USA nie brzmiały tak alarmistycznie. Poprzedni dowódca floty amerykańskiej w regionie Pacyfiku, Phil Davidson, ostrzega o możliwej inwazji Chin na Tajwan w ciągu najbliższych sześciu lat. Jego następca, John Aquilino, stwierdza jedynie enigmatycznie, że „jest to bliżej, niż wiele osób sądzi”.

Trudno się dziwić tym głosom. Od kiedy w 2013 r. Xi Jinping został przewodniczącym Chińskiej Republiki Ludowej (to odpowiednik prezydenta), opcja militarnej inwazji na Tajwan na dobre zadomowiła się w głównym nurcie chińskiej debaty publicznej: sugerują to wprost wojskowi i państwowe media. Według sondaży publikowanych przez reżimową gazetę „Global Times” 70 proc. obywateli ChRL popiera użycie siły w celu przyłączenia Tajwanu, a 37 proc. sądzi, że najlepiej by było, gdyby odbyło się to w ciągu trzech-pięciu lat.

Tajwan wskazywany jest dziś coraz częściej jako najbardziej zapalne miejsce na świecie, które może stać się zarzewiem kolejnego globalnego konfliktu.

Dlaczego akurat ta niewielka wyspa, wielkości mniej więcej województwa mazowieckiego? I dlaczego właśnie teraz?

Konflikt na kilku piętrach

Bezpośrednim powodem militarnego wzmożenia Pekinu stała się prezydentura Tsai Ing-wen na Tajwanie.

Pełniąca tę funkcję od 2016 r., Tsai Ing-wen jest przeciwna zbliżeniu z ChRL, a wśród członków jej ugrupowania (Demokratycznej Partii Postępowej) są zwolennicy proklamowania niepodległego państwa tajwańskiego. Formalnie rzecz biorąc, od 1949 r. do dziś na Tajwanie mamy bowiem do czynienia z Republiką Chińską, a ściślej: z jej ostatnim skrawkiem, którego nie zajęli komuniści. Dziś ta Republika Chińska nie jest uznawana przez większość państw świata – choć równocześnie wiele z nich utrzymuje z Tajwanem relacje. Ale poniżej poziomu oficjalnego uznania, by nie drażnić Pekinu. Ten traktuje bowiem wyspę jako zbuntowaną prowincję, która musi wrócić do macierzy, choćby siłą.

Perspektywa proklamacji niepodległego Tajwanu rozjusza więc przywódców ChRL. A szczególnie zirytowała ich reelekcja Tsai Ing-wen na drugą kadencję w styczniu 2020 r. Wcześniej przez dłuższy czas sondaże wieściły jej klęskę – i dopiero demokratyczne protesty w Hongkongu, tłumione brutalnie przez policję, a także ograniczanie autonomii tej dawnej kolonii brytyjskiej przez Pekin, odwróciły losy kampanii. Hasło „Dziś Hongkong, jutro Tajwan” przekonało większość mieszkańców wyspy, aby odwrócili się od kandydata ugodowego wobec ChRL i oddali głos na dotychczasową prezydent.

W istocie jednak przyczyny dzisiejszego konfliktu wokół Tajwanu tkwią znacznie głębiej. Prężenie muskułów przez armię ChRL to wyraz rosnącego poczucia mocarstwowej potęgi Pekinu. Ale dzieje się tak również dlatego, że Pekin widzi, iż praktykowanie demokracji i coraz silniejsze poczucie odrębnej tożsamości na Tajwanie oddalają mentalnie mieszkańców wyspy od Chin kontynentalnych.

Prezydentura Tsai Ing-wen stanowi więc jakby emanację tych rozłożonych w czasie procesów, a Pekin próbuje się im na swój sposób przeciwstawiać. Piętro wyżej rozgrywa się zaś globalny konflikt chińsko-amerykański, który pchnął Tajwan na linię frontu. Tutaj stawką jest wyznaczenie stref wpływów obu mocarstw, a w przypadku Tajwańczyków także możliwość zachowania bądź utraty ich obywatelskich wolności.

Mit założycielski

Opowieść o demokratycznym Tajwanie zaczyna się 28 lutego 1947 r.

Po tym, jak z końcem II wojny światowej opuścili ją Japończycy, wyspa przechodzi pod kontrolę Kuomintangu (KMT), czyli chińskich nacjonalistów dowodzonych przez Czang Kaj-szeka, który pochłonięty jest bratobójczą walką z komunistami na kontynencie.

27 lutego 1947 r. kobieta handlująca papierosami zostaje pobita na śmierć przez agentów urzędu monopolowego, a faktycznie gangsterów na usługach władz. W jej obronie stają zwykli ludzie. Agenci otwierają ogień, ginie kolejna osoba.

Nazajutrz wybucha powszechna rebelia. Ludność przejmuje urzędy i radiostacje w różnych miejscach wyspy. Podczas protestów są kolejne ofiary. Zarządzający Tajwanem Czen Yi spotyka się z miejscowymi elitami i prosi je o przywrócenie spokoju, w zamian obiecując wolnościowe reformy. Wkrótce z kontynentu nadciągają jednak posiłki wojskowe Kuomintangu, które przystępują do systematycznych i brutalnych represji wobec mieszkańców wyspy. Zaczyna się okres, który potem zostanie nazwany „białym terrorem”. Pociągnie za sobą tysiące ofiar, w tym większość elit. Stan wojenny potrwa na Tajwanie 38 lat, a pierwsze demokratyczne wybory prezydenckie odbędą się dopiero w 1996 r.

Dziś o białym terrorze kręci się filmy i pisze książki. W centrum Tajpej, stolicy wyspy, utworzono park dedykowany jego ofiarom. Jest tam również hala pamięci, gdzie wśród zgromadzonych eksponatów można obejrzeć zakrwawione ubrania, okulary i osobiste notatki represjonowanych. Pamięć o „2/28” (w skrócie: 28 lutego) to dziś rdzeń tożsamości demokratycznego Tajwanu, jego mit założycielski. Symbolizuje martyrologię mieszkańców wyspy i ich drogę do wolności.

Tuż obok parku jest kościół prezbiteriański Chi-an, ważny punkt oporu w czasach dyktatury. Dziś zbiera się tam pieniądze dla dysydentów z Hongkongu.

Okrzepła tymczasowość

Kim są ludzie zamieszkujący Tajwan?

Ponad 80 proc. z 23-milionowej dziś populacji przypada na potomków chińskiej imigracji z wieków XVII i XVIII, którzy dzielą się językowo na dwie grupy: Hoklo i Hakka. To ich określa się potocznie Tajwańczykami albo ludnością tubylczą. Niemniej na wyspie żyje też pół miliona autochtonów o całkiem innych niż chińskie korzeniach etnicznych. Z kolei w 1949 r., po klęsce w wojnie z komunistami, osiedlają się tu ludzie Kuomintangu wraz z rodzinami. Dziś ich potomkowie liczą milion, może dwa miliony; mówią po mandaryńsku (tak jak większość ludzi w Chinach kontynentalnych).

Biały terror dotknął głównie tubylczą ludność chińską, autochtoni zaś byli dyskryminowani przez obie grupy. Na afirmację swojej unikalnej kultury musieli poczekać do liberalizacji systemu, gdy oficjalnie uznano ich wkład w budowanie tożsamości wyspy.

Czang Kaj-szek głosił przez lata, że na Tajwanie znalazł się tymczasowo i prędzej czy później wróci na kontynent, by przegnać komunistycznych uzurpatorów. W międzyczasie zdominował jednak wyspę, tworząc wokół siebie kult jednostki. Wódz wyzierał z banknotów, wszechobecnych malowideł i pomników. Propagandę czerpano z leninowskich wzorców, wedle których KMT został uformowany.

Status Czanga jako prawowitego przywódcy Chin miał zresztą długo wymiar formalny, bo to z Republiką Chińską na Tajwanie, a nie z Pekinem większość krajów świata utrzymywała stosunki dyplomatyczne. Zaczęło się to zmieniać dopiero w latach 70. XX w. Symbolicznie ciągłość reżimu z rodzimą tradycją zapewniały bogate zbiory chińskiej sztuki, przywiezione przez Kuomintang, a dziś zdobiące Narodowe Muzeum Pałacowe w Tajpej.

Pozornie z jednego pnia

Z biegiem lat wizja odbicia Chin z rąk komunistów przez mały Tajwan stawała się coraz bardziej absurdalna – choć jeszcze w latach 80. do budynku parlamentu wwożono na wózkach inwalidzkich sędziwych polityków reprezentujących okręgi wyborcze z kontynentu. Niemniej oficjalne mapy wciąż pokazywały jedyne prawdziwe Chiny nacjonalistów, których praprzodkiem miał być Huang Di, „żółty cesarz” – legendarny protoplasta wszystkich Chińczyków, panujący w III tysiącleciu p.n.e. W swej ideologii Czang Kaj-szek (panujący aż do swej śmierci w 1975 r.) przypominał więc nieco Xi Jinpinga: obaj twierdzą, że cała ludność na terenach uzurpowanych przez Chiny wywodzi się z jednego pnia.

Oficjalnie Tajwańczycy również stanowili zatem część chińskiej rodziny. Znajdowało to wyraz w patriotycznej edukacji i obowiązku nauki mandaryńskiego. Faktycznie jednak podziały na wyspie były bardzo ostre. Status elit przynależał do ludzi Kuomintangu – oni rządzili, dowodzili armią, panoszyli się w administracji, mediach i na uczelniach. Również cechy fizyczne miały subtelnie podkreślać ich wyjątkowość – wyższy wzrost i jaśniejsza karnacja niż u wcześniejszych imigrantów z Chin. Skorumpowany Kuomintang uchodził przez lata za najbogatszą partię na świecie. Jednak biznes stanowił domenę miejscowych, dla których był to często jedyny obszar samorealizacji.

Tubylcy mieli zresztą podstawy, by afirmować swoją odrębność wobec ludzi Kuomintangu. Ich wyspa była wcześniej pod panowaniem Holandii, Hiszpanii, a przede wszystkim Japonii (w latach 1895–1945), która z Tajwanu chciała uczynić wzorową kolonię.

Teoretycznie, ze względów etnicznych i kulturowych, Kuomintang powinien być bliższy Tajwańczykom niż Japończycy. Tymczasem porządki nowych panów wywołały nostalgię za poprzednimi. Biały terror zrobił swoje, ale było tu coś więcej. Japończycy również rządzili na wyspie twardą ręką, czasem brutalnie, lecz dokonali też modernizacji, umieli dbać o porządek i czystość, słowem – mogli imponować. Porównania stawały się więc nieuniknione. Nowa elita budziła szacunek wyłącznie siłą, raził u niej brak manier, higieny i korupcja, którą ze sobą sprowadzili. Utrwali się też przekonanie o fałszywej naturze przybyszów. Najbardziej nieprzejednani z tubylców będą utrzymywać, że Kuomintang trwale skaził duszę Tajwanu.

Od dyktatury do demokracji

W jakim stopniu porównania te miały odbicie w rzeczywistości, a w jakim stanowiły formę psychologicznej obrony wobec nowego zniewolenia? Trudno to do końca rozważyć. Odrębne losy z pewnością wpłynęły na tożsamość mieszkańców wyspy, stanowiąc jednocześnie narzędzie jej świadomego kształtowania. Tak czy inaczej, spośród wszystkich swoich imperialnych podbojów to właśnie na Tajwanie Japończycy spotykają się dziś z największą sympatią.

Tymczasem mijały kolejne dekady. Wprawdzie podczas 40 lat dyktatury temat „2/28” nie istniał w oficjalnym przekazie, ale Tajwan odniósł w tym czasie gospodarczy sukces, a granice między Tajwańczykami a nową chińską imigracją stawały się z czasem mniej ostre. Niektórzy tubylcy zaczęli nawet wstępować do partii rządzącej.

Mogłoby się wydawać, że sinizacja Tajwanu wedle projektu Kuomintangu się powiedzie. Jednak wolnościowe protesty z końca lat 70., a potem demokratyzacja ukazały kruchość tej indoktrynacji. Dopuszczeni raz do głosu, Tajwańczycy wzięli się za urządzanie wyspy po swojemu. Powrócili do swojej historii, dotąd zakazanej, przystąpili do rozliczania dyktatury i podjęli debatę nad własną tożsamością. Tajwan wywracał do góry nogami narrację, że ludzi z chińskiego kręgu cywilizacyjnego nie interesuje zachodni model demokracji albo że nie potrafią go utrzymać.

Również w tym sensie ta niewielka wyspa stanowi ciągłe wyzwanie i powód irytacji dla komunistycznych Chin.

Rosnące poczucie odrębności

Niedawno władze Tajwanu pokazały okładkę nowego paszportu. W górnej części dokumentu, dookoła godła, zapisano malutką czcionką pełną nazwę wyspy („Republika Chińska”). Na dole, już wielkimi literami, wybity jest napis: „Paszport Tajwanu”.

Tak chce postrzegać siebie większość mieszkańców. Według sondaży nawet 80 proc. uważa się dziś za Tajwańczyków, reszta łączy tajwańskość z chińskością, a mniej niż jeden procent czuje się wyłącznie Chińczykami. Badania wskazują, że udział tajwańskiej tożsamości stale rośnie, zwłaszcza u młodych. O ile w ostatnich wyborach Tsai Ing-wen uzyskała ogółem 57 proc. głosów, o tyle wśród osób poniżej 40. roku życia wynik ten przekroczył 70 proc. Pekin ma zatem kolejny powód do niepokoju.


W CIENIU PEKIŃSKIEGO SMOKA

JAN SMOLEŃSKI Z TAJPEJ: Chiny Ludowe zwiększają presję na Tajwan, niewielką wyspę, która od 70 lat opiera się komunistycznemu mocarstwu. Wykorzystują do tego dezinformację w sieci>>>


Tsai Ing-wen stoi na czele Demokratycznej Partii Postępowej. Wraz z nastaniem demokracji wybory na Tajwanie zaczęła wygrywać właśnie ta formacja, reprezentująca tubylców. Owszem, Kuomintang wciąż się liczy. Co ciekawe, w międzyczasie zmienił on jednak swój stosunek do ChRL – w niepamięć odeszły hasła o „komunistycznych bandytach”, za to pojawiła się chęć zbliżenia, zwłaszcza gospodarczego, i podkreślanie wspólnoty korzeni.

Formalnie obie partie są za utrzymaniem status quo wobec Pekinu, czyli pełnej suwerenności wyspy bez ogłaszania jej niepodległości (podobnie uważa większość społeczeństwa). Między nimi panuje jednak wzajemna podejrzliwość: jedni zarzucają drugim albo parcie do zjednoczenia z Chinami, albo chęć powołania tajwańskiego państwa.

„Ruch słoneczników”, czyli nowa tożsamość

Właśnie, Kuomintang – mogłoby się wydawać, że ugrupowanie, które wyrasta z dyktatury i ma krew na rękach, będzie w demokracji bez szans. Wciąż jednak dysponuje ono pokaźnymi zasobami: pieniędzmi, wpływami, doświadczeniem politycznym i historią gospodarczych sukcesów. Kilka razy udało się więc Kuomintangowi przekonać do siebie większość społeczeństwa, zwłaszcza gdy druga strona popełniała ewidentne błędy. Efektem rządów KMT było jednak zawsze umocnienie się na wyspie tajwańskiej tożsamości.

W 2008 r. prezydentem zostaje Ma Ying-jeou, typowy reprezentant elit Kuomintangu. Pekin nie kryje radości i zachęca do współpracy. Tajwańskie firmy inwestują więc w Chinach, dziś łącznie na 200 mld dolarów. Młodzież z wyspy jeździ studiować na kontynent, a profesjonaliści otrzymują tam korzystne oferty pracy (słychać nawet głosy o celowym drenażu mózgów). Równocześnie turyści z Chin coraz chętniej odwiedzają Tajwan. Perspektywa (dla wielu: groźba) stopniowej unifikacji poprzez uzależnienie gospodarcze wyspy od Pekinu nabiera realnych kształtów.

Jednak flirt, który prezydent Ma Ying-jeou prowadzi z Pekinem, idzie za daleko. Próba przeforsowania chińsko-tajwańskiej umowy handlowej bez konsultacji parlamentarnych i społecznych kończy się w 2014 r. „ruchem słoneczników”, czyli wielodniową okupacją parlamentu i demonstracjami na ulicach.

Prym w protestach wiodą młodzi ludzie. Dotąd tajwańską tożsamość określać miała głównie odrębność historyczna i kulturowa, teraz afirmuje się demokrację, prawa człowieka, liberalizm i ekologię. Na fali protestów rośnie popularność Tsai Ing-wen, która w 2016 r. wygrywa swą pierwszą kadencję prezydencką. Pragnie ona uczynić z Tajwanu „najbardziej progresywne miejsce w Azji”, czego dowodem okaże się legalizacja małżeństw homoseksualnych i plany zniesienia kary śmierci. Jednocześnie Tsai Ing-wen mówi, że Tajwan jest „funkcjonalnie suwerennym” miejscem.

Z wyniku tych wyborów Pekin nie jest już zadowolony. Bojkotuje nową prezydent, eskaluje groźby, próbuje ingerować w debatę publiczną na wyspie przez wykupione media bądź fake newsy.

Moment graniczny

Kiedy wydawało się już, że schyłek Kuomintangu jest nieunikniony, na scenę polityczną wstępuje niejaki Han Kuo-yu. Nadaje on populistyczną twarz formacji, która przez lata uchodziła za elitarną.

Han głosi, że syty establishment demokratycznego Tajwanu odwrócił się od zwykłego człowieka: „Elity spijają krew Tajwańczyków”. Ma rację w tym sensie, że zarobki od lat stoją w miejscu, a gospodarczo Tajwan wyraźnie zaczął tracić dystans do pozostałych azjatyckich „tygrysów”. Ludzie z nostalgią wspominają okres szybkiego rozwoju z czasów, gdy rządził KMT. Han to wykorzystuje, odwołując się równocześnie do konserwatywnego elektoratu, niechętnego progresywnej agendzie prezydent Tsai. Chce pomagać zwykłym ludziom, obiecuje kontrakty biznesowe z Chinami, przemilczając kwestie polityczne. Jesienią 2018 r. prowadzi swoją partię do lokalnych sukcesów wyborczych, a osobiście dokonuje rzeczy niezwykłej – zostaje burmistrzem miasta Kaoshiung, kolebki ruchu demokratycznego.

Ale gwiazda Hana szybko gaśnie. Zaniedbuje swoje obowiązki, na jaw wychodzi też, że ukrył pokaźny majątek, co nie przystaje trybunowi ludowemu. W bezprecedensowym referendum mieszkańcy Kaoshiung pozbawiają go funkcji.

To on będzie rywalizować z Tsai o prezydenturę, gdy Hongkongiem wstrząsają protesty. Emocje na Tajwanie sięgały wtedy tak wysoko, że Han, który wcześniej wymieniał kurtuazje z administracją Hongkongu, teraz kategorycznie („Po moim trupie!”) odrzuca formułę „jeden kraj, dwa systemy” jako model dla Tajwanu. Mniej istotne, czy naprawdę tak sądził – musiał odnieść się jednak do nastrojów społecznych.

W momentach granicznych priorytety sortują się instynktownie. Na Tajwanie poczucie bezpieczeństwa i tożsamość wzięły górę nad korzyściami, które mogła przynieść większa współpraca gospodarcza z Chinami.

Coraz dalej od Pekinu

Po klęsce wyborczej w styczniu 2020 r. i odejściu Hana Kuomintang musi na nowo zdefiniować swoje miejsce w polityce Tajwanu.

Godne odnotowania są zatem słowa nowego szefa tej partii Johnny’ego Chianga, że „Chiny stanowią zagrożenie dla Tajwanu”. Banał, ale nie ze strony polityka, który dotąd ganił innych za rzekomą antychińską fobię. Z kolei patron ugrupowania, były prezydent Ma Ying-jeou, stwierdza – po kolejnych ograniczeniach wolności w Hongkongu – że format „jeden kraj, dwa systemy” przestał tam istnieć, i że jest to „godne pożałowania”. Czyżby Chiny Xi Jinpinga traciły na wyspie jedyną siłę, która nie była im wroga?

Strach przed autorytarnym sąsiadem robi swoje, ale ten nowy ton w wypowiedziach polityków Kuomintangu jest także naturalnym rezultatem zmian w tajwańskim społeczeństwie. Dzieci na wyspie uczą się dziś historii Tajwanu w ramach osobnego przedmiotu, gdzie kultura Chin kontynentalnych stanowi tylko element wielowątkowej mozaiki. Praktykowanie demokracji również przekłada się na obyczaje. Internet obiegło niedawno zdjęcie prezydent Tsai, która w ramach kampanii odchudzania osobiście każe wchodzić na wagę swoim męskim współpracownikom.

Taki luz trudno wyobrazić sobie w Pekinie, nie mówiąc już o rozliczeniach z autorytarną przeszłością. W czasie pierwszej kadencji Tsai zrehabilitowano wiele osób skazanych niesłusznie podczas dyktatury, usunięto większość rzeźb Czang Kaj-szeka i innych reliktów minionej epoki, ukrócono przywileje emerytalne dla rodzin członków Kuomintangu.

Tajwan podąża zatem własną drogą. Według sondaży 70 proc. jego mieszkańców nie chciałoby zjednoczenia z Chinami, nawet gdyby osiągnęły one „ten sam poziom rozwoju gospodarczego i politycznego”. Wśród młodych ten odsetek jest jeszcze wyższy.

Wizja wojny

Sukces wyborczy obecnej prezydent ma też współautora. Jej wyniki sondażowe rosły, gdy tylko Xi Jinping poruszał temat Tajwanu. A czynił to często. Raz orzekł, że wyspa „musi być i zostanie zjednoczona z Chinami”, bo tak nakazuje logika dziejów. To znów uznał pełną unifikację wyspy za „szeroko pojęty narodowy interes, będący przedmiotem aspiracji wszystkich Chińczyków”. Jeszcze niedawno Pekin mówił o „powrocie” Tajwanu do ojczyzny przed rokiem 2049, gdy Chińska Republika Ludowa będzie obchodzić setne urodziny. Wtedy ma przypaść zwieńczenie procesu „chińskiego odrodzenia” – kraj powinien być w komplecie.

Sytuacja wewnętrzna na wyspie i rosnący nacjonalizm Chin pod rządami Xi Jinpinga sprawiają jednak, że rozstrzygnięcie – w jedną lub drugą stronę – może nastąpić szybciej.

Próby rzucenia Tajwanu na kolana – gdyby Pekin zdecydował się na taki scenariusz – mogą obejmować szantaż ekonomiczny, w tym embargo handlowe, cyberataki albo przecięcie kabli komunikacyjnych biegnących dnem morskim. Niemniej decydujące pytanie pozostaje ciągle to samo: czy i do jakiego stopnia Stany Zjednoczone zdecydują się wesprzeć wyspę podczas zbrojnej chińskiej inwazji? Dotąd stanowisko Waszyngtonu opierało się na „strategii dwuznaczności”. Czyli: nie potwierdzam, nie zaprzeczam.


MOCARTSTWO BEZ PRZYJACIÓŁ

PIOTR BERNARDYN: Coraz częściej Chiny są postrzegane jako zagrożenie już nie tylko gospodarcze, ale również dla ładu światowego i wartości uznawanych za uniwersalne>>>


Pytanie kolejne dotyczy rozkładu szans w starciu mocarstw o Tajwan. Symulacje wojenne prowadzone przez Pentagon wskazują porażkę Amerykanów. Co prawda dysponują oni wciąż większym budżetem wojskowym i nowocześniejszym uzbrojeniem, ale Chiny szybko nadrabiają dystans i – co istotniejsze – miałyby przewagę geograficzną. Bliskość chińskiego kontynentu zapewnia nieograniczone posiłki żołnierzy i sprzętu, jak też logistykę szpitalną. Stany zdane byłyby zaś na regionalnych sojuszników, którzy niekoniecznie wykażą zainteresowanie wojną z Pekinem, zwłaszcza o Tajwan. Zagadką pozostaje też reakcja opinii publicznej w USA, gdyby żołnierze amerykańscy zaczęli ginąć w azjatyckiej wojnie.

Nie wszystkie prognozy są tak pesymistyczne. James Stavridis, admirał w stanie spoczynku i autor bestsellerów z dziedziny militarystyki, twierdzi, że jeszcze przez dekadę USA powinny być górą w wojnie o Tajwan. Dalszych gwarancji już nie daje. Tak czy inaczej, warto pamiętać, że sukces USA miałby tu zawsze tymczasowy charakter. Za lat dziesięć czy pięćdziesiąt Pekin nie przestanie bowiem domagać się „powrotu” Tajwanu. Aby tak się stało, najpierw musiałaby upaść chińska dyktatura.

Taktyka zniechęcania

Na tym ból głowy Waszyngtonu się nie kończy.

Odpuszczenie obrony wyspy – zakładając na chwilę taki scenariusz – miałoby bowiem dla Stanów więcej niż wymiar tylko moralny. Jeśli „strategia dwuznaczności” miałaby sprowadzić się wyłącznie do sankcji lub potępienia Chin za inwazję, to autorytet USA na Dalekim Wschodzie jako gwaranta bezpieczeństwa ucierpiałby może nieodwracalnie. Słabsze kraje zostałyby zmuszone do uznania hegemonii Państwa Środka, a inne, np. Japonia, przystąpiłyby prawdopodobnie do nuklearnego wyścigu zbrojeń, aby samodzielnie zapewnić sobie bezpieczeństwo. Po przejęciu Tajwanu łatwiej byłoby też Pekinowi zwiększać wpływy na Pacyfiku, co ponownie oznaczałoby kolizję z USA oraz z innymi państwami regionu.

Unikając zatem jednoznacznych deklaracji, Waszyngton stawia dziś w pierwszej kolejności na zniechęcanie Chin do inwazji, podnosząc możliwie wysoko jej koszty. Temu ma służyć rekordowe dozbrajanie Tajwanu, próba wciągnięcia Australii i Japonii, a może również Indii do koalicji w obronie wyspy, jak też ożywione kontakty dyplomatyczne na linii Waszyngton–Tajpej. Pekin pamięta, że po swoim zwycięstwie wyborczym Donald Trump odebrał telefon z gratulacjami od prezydent Tsai, jak i to, że na inaugurację Joego Bidena zaproszono Hsiao Bi-khim, najwyższą rangą przedstawicielkę Tajwanu w USA.

Oczywiście wszystkie wymienione spekulacje tracą rację bytu z chwilą rozszerzenia konfliktu o terytoria innych krajów, w tym Chin i USA, oraz użycia broni atomowej. Oznaczałoby to trzecią wojnę światową i nieobliczalne konsekwencje dla całej ludzkości.

Zwarcie mocarstw o wyspę ma też wymiar gospodarczy. Produkuje się tam dziś najbardziej zaawansowane półprzewodniki na świecie, komponent nieodzowny w elektronice oraz w takich dziedzinach przyszłości jak sztuczna inteligencja. Z tajwańskiej technologii korzystają dziś obie strony konfliktu. Po jej przechwyceniu Chiny zyskałyby cenną przewagę w rozwoju, także uzbrojenia. Porównania z zajęciem w latach 1938-39 czeskich fabryk broni przez Hitlera, co przyspieszyło wybuch II wojny światowej, nie są bezpodstawne.

Jesteśmy w domu

A co na to wszystko Tajwańczycy?

Ponad 70 proc. z tych, którzy są w „mobilizacyjnym” przedziale wiekowym 20-39 lat, deklaruje gotowość do walki z chińską inwazją. Trudno o lepszy dowód identyfikacji z Tajwanem – czy też może prościej: tajwańskiego patriotyzmu. Chiny znowu mają więc powód do irytacji – ani kij, ani marchewka zdają się już nie działać na Tajwańczyków.

„Wracajcie do domu” – takimi słowami, w ciepłym tonie, zwróciła się do nich Hai Xia, prowadząca główne wydanie chińskich wiadomości telewizyjnych. Był koniec roku 2019 i Pekin, porzucając na chwilę groźby, zaoferował Tajwanowi szeroką współpracę na korzystnych warunkach.

Odpowiedziała Hung Tzu-yung, parlamentarzystka z młodego pokolenia: „Dziękujemy za waszą troskę. My, Tajwańczycy, już jesteśmy w domu”.

Kilka tygodni później poszli zagłosować w wyborach prezydenckich.©

Autor specjalizuje się w tematyce Azji Południowo-Wschodniej, mieszka w Japonii. Stale współpracuje z „Tygodnikiem”. W 2014 r. ukazała się jego książka „Słońce jeszcze nie wzeszło. Tsunami. Fukushima”. Obecnie pracuje nad książką o Chinach i Hongkongu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Specjalizuje się w tematyce Azji Południowo-Wschodniej, mieszka po części w Japonii, a po części w Polsce. Stale współpracuje z „Tygodnikiem”. W 2014 r. wydał książkę „Słońce jeszcze nie wzeszło. Tsunami. Fukushima”. Kolejna jego książka „Hongkong. Powiedz,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 26/2021