Szkoła życia

Ks. Adam Boniecki: Trzeba mieć duszę koczownika. Rozstawiam namiot, jutro go zwijam, idę dalej… A poza namiotem mam jeszcze wspomnienia.

31.07.2017

Czyta się kilka minut

Spotkanie z cyklu „Dorwać mistrza” zorganizowane przez wydawnictwo Znak, styczeń 2012 r. / GRAŻYNA MAKARA
Spotkanie z cyklu „Dorwać mistrza” zorganizowane przez wydawnictwo Znak, styczeń 2012 r. / GRAŻYNA MAKARA

Anna Goc: Nie chciałeś rozmawiać o tych sześciu latach milczenia.

Ks. Adam Boniecki: Byłoby to niestosowne. Nie chcę, żeby mój powrót do mediów odbył się w stylu z tego dowcipu: „i wtedy wchodzę JA. Cały w bieli”. No i nie chcę, bo chodzi też o moją wspólnotę zakonną, z którą przez cały ten czas czułem i czuję więź. W zakonie takie rzeczy się zdarzają, są jakoś wkalkulowane w ślub posłuszeństwa. Jestem dość leciwy, a z wiekiem coraz łatwiej się rozróżnia, co jest absolutnie ważne, a co względne.

Od kogo się tego nauczyłeś?

Chyba od mamy. Choć ani mnie, ani mojemu rodzeństwu nie udzielała wielkich nauk, to widzieliśmy, jak żyła. Kiedy pod koniec wojny gestapo aresztowało i rozstrzelało mojego ojca, została z nami pięciorgiem. Cierpiała straszliwie, lecz nie straciła wiary, że wszystkim ostatecznie kieruje Bóg. Wkrótce potem przepadło właściwie wszystko: dom, majątek... Przyjęła to jako wyzwanie, właściwie z dystansem. Nie dramatyzowała. Byliśmy mali, więc wynajdywała sobie prace chałupnicze, żeby być z nami w domu. Przez kilka dobrych lat robiła lalki dla jakiejś spółdzielni.

Jak wyglądały?

Nie były kompletne: wycinała korpusy, ręce, nogi maszynowo wyszyte na wielkich płaszczyznach jakiegoś mocnego płótna czy perkalu. Wycięte trzeba było odwrócić na drugą stronę i nabić trocinami. Do dziś mamy w rodzinie nożyczki, którymi mama wycinała te lalki.

Są symbolem złego czasu?

Nie wiem, czy dla mojego rodzeństwa, ale dla mnie tak. Przechowuje je siostra, i ilekroć je widzę, przypomina mi się odcisk u nasady kciuka mamy. Co wieczór wycinała kilkaset obrysów korpusów lalek. Wszystkie koloru pomarańczowo-cielistego. Żmudna, czasochłonna praca, zwłaszcza dla osoby, która jest perfekcjonistką.

Wszyscy z rodzeństwa pomagaliście?

My dwaj starsi, czyli ja z bratem. Przychodziliśmy do pokoju mamy po odrobieniu lekcji, czasem chciało się nam już spać, dochodziła pierwsza w nocy. Wykrojone korpusy przewracaliśmy na lewą stronę i napychaliśmy trocinami. Do dziś nie znoszę zapachu trocin.

Wspominam o tych lalkach, bo wtedy nauczyłem się czegoś ważnego – bierze się pracę, jaka jest, i wykonuje się ją najlepiej, jak to możliwe. Robienie lalek nie było życiowym powołaniem ani pasją mojej mamy. Ale miała pięcioro dzieci, z którymi została sama, i tę odpowiedzialność przyjęła ze spokojem. Nie wpadała w panikę, najtrudniejszą nawet sytuację traktowała jako zadanie. Była bieda, ale ona nigdy nie narzekała. A jeśli mama nie narzekała, to my też nie.

Stało się to zasadą życiową?

Jedną z kilku. Nauczyła nas także swoją postawą, swoim stylem bycia, że z małych rzeczy nie ma co robić wielkich dramatów. Miała wyczucie ważności spraw. Nigdy nas nie rugała, jeśli stłukliśmy jakiś pamiątkowy wazon czy talerz. I jeszcze to: nie osądzała innych.

Owszem, było krucho z pieniędzmi, ale mama nigdy nie wzdychała do „dawnych, dobrych czasów”. Dziś wiemy, jak okropne były pierwsze lata powojenne, ale nie pamiętam utyskiwania na ciężkie czasy.

Kiedy były dla Was lepsze czasy?

Gdy jeszcze żył ojciec. Była wojna, czuło się grozę, ale byliśmy dziećmi, mieliśmy swój bezpieczny dom, wielki park, pokój dziecinny w wieży z widokiem na staw, do którego schodził ogromny trawnik. Na stawie łódź rybaka. Park był zarośnięty, ojciec kiedyś powiedział, że to dlatego, by mogli się w nim chować goszczący u nas młodzi ludzie z tajnych organizacji, kiedy do pałacu przyjeżdżali Niemcy.

Przed domem, gdzie był elegancki gazon, łaziło stado gęsi. W czasie okupacji to była ważna rezerwa żywnościowa. Była nas w tym domu gromada dzieci. Siostra mamy, która z czterema córkami uciekła gdzieś spod Kowla. Ksiądz, który chyba też się ukrywał, z diecezji włocławskiej, w której wymordowano kilkuset kapłanów. Mnóstwo gości z Warszawy w lecie. Przy długim stole w sali jadalnej nie było wolnych miejsc. Wieczorami w salonie starsi słuchali wykładów bawiących właśnie profesorów, a kiedy śpiewak operowy dawał koncert, po drugiej stronie stawu słuchało go pół wsi.

W lecie chodziliśmy się kąpać w Pilicy. Przez ostatnie wakacje z bratem uczyliśmy się jazdy konnej. Ojciec uważał, że początkowa nauka odbywa się bez siodła, jeździliśmy więc na oklep, na kiepskich szkapach. Ale mieliśmy też piękne konie. Ojciec czasem dosiadał Irtysza, dzikiego, rasowego ogiera, którego mało kto potrafił okiełznać. Potem Irtysza skonfiskowali Niemcy.

Jedzenie było proste. Pamiętam, że chleb smarowano podobnym do miodu syropem z buraków, a do smażenia używano oleju rzepakowego o okropnym zapachu. Kawa tylko zbożowa. Herbata? Też domowej roboty. I mydło własnej produkcji. Żeby nadać mu kształt, potrzebne były szuflady. Miałem małe biurko z szufladami – które po formatowaniu mydła ani rusz nie dawały się wcisnąć na miejsce.

No więc lepsze czasy dla mnie to była obecność ojca. Poczucie, że mimo wszystkich okropności on jest, czuwa i o wszystkim myśli. Aż do 5 stycznia 1944 r., kiedy przyszło po niego gestapo. Dawał nam pewność, że wszyscy jesteśmy dla siebie ważni. Widziałem to w jego relacji z mamą. Okazywał jej szacunek, choć bez przesady, bo nie znosił czułostkowości. Był człowiekiem z Kresów, twardym, ale nie oschłym. Z obojgiem rodziców przeżyłem ledwie 10 lat, lecz nie mam wątpliwości, że bardzo się kochali.

Ojciec napominał?

Pamiętam dwie takie sytuacje. Zabrałem kiedyś ojcu z garażu jakąś zupełnie niepotrzebną rzecz. Powiedział mi wtedy, że nawet wypalonej zapałki, jeśli nie jest moja, nie wolno sobie przywłaszczyć. Ta wypalona zapałka tak do mnie przemówiła, że do dziś ją pamiętam.

I jeszcze jedno wspomnienie: biegałem po stole. Miałem wtedy pięć albo sześć lat. Nie pamiętam, jakim cudem, bo sytuacja nie była typowa, skończyło się to rozmową z ojcem. W salonie, do którego jako dzieci nie mieliśmy zbyt często wstępu.

I co się wydarzyło w salonie?

Ojciec posadził mnie w fotelu, usiadł naprzeciw i z całą powagą omówił ze mną kwestię chodzenia po stole. I choć tak naprawdę mnie upominał, czułem się tą rozmową dowartościowany. Pamiętam, że przedstawił mi taką oto wizję: wszyscy, dzieci i dorośli, wchodzą na stoły i po nich biegają. Było to trochę śmieszne, a trochę zawstydzające. Od tamtej pory już po stołach nie chodzę…

W tym ojcowskim upomnieniu była czułość?

Pewnie tak. I był szacunek, dzięki formie, którą tej rozmowie nadał. To był sygnał, że ojcu zależy na mnie: żebym był człowiekiem kulturalnym. Nie odruch irytacji, że smarkacz łazi po stole, ale uważne myślenie o tym, co ze mnie wyrośnie.

To był świat zorganizowany inaczej niż dziś. Z rodzicami nie przebywało się nieustannie, dzieci mieszkały w oddzielnej części domu, były pod stałą opieką osoby do tego zatrudnionej. Zaglądały do rodziców rano powiedzieć „dzień dobry”. Wieczorem rodzice przychodzili zmówić z nimi pacierz, zrobić krzyżyk na czole, powiedzieć „dobranoc”. Przy wspólnym z dorosłymi stole siadało się po osiągnięciu jakiegoś wieku, a i wtedy trzeba było być cicho, bo „dzieci i ryby głosu nie mają”, bo „przy stole jak w kościele”...

Spotkanie z ojcem to było jednak coś wyjątkowego. Był kimś bliskim i ważnym. Może dlatego pamiętam jego przypadkowe raczej pouczenia, np. dlaczego rzepa pisze się przez „rz” i że prolog ­Ewangelii św. Jana jest trudny, więc trzeba się wysilić, żeby go zrozumieć.

Wracając do sprawy upominania: to bywa najtrudniejsze, powiedzieć ukochanej osobie, że zrobiła coś złego, i równocześnie nie dotknąć jej tym napomnieniem. Przypomina mi się tu delikatność biskupa Jana Pietraszki. Pracowałem wtedy w kościele św. Anny w Krakowie, a biskup był proboszczem. Kiedyś mnie poprosił, żebym zwrócił uwagę jednemu z młodych kolegów księży, żeby czegoś nie robił. Nie pamiętam już, o co chodziło, ale pamiętam, jak uzasadnił swoją prośbę. Powiedział mniej więcej tak: „Bo wiesz, jak mu biskup powie, to będzie za mocne, ale jak ty mu powiesz, to będzie bardziej po koleżeńsku”.

Ks. Adam Boniecki w Bełchatowie, marzec 2014 r. / Fot. Grażyna Makara

Czy ojciec był człowiekiem religijnym?

Był człowiekiem głębokiej, spokojnej wiary. Dużą rolę w jego życiu odegrało dość straszne doświadczenie. W czasie I wojny światowej dostał się do niewoli rosyjskiej. Rosjanie załadowali związanych jeńców na statek i, jak się potem okazało, ten statek zatopili. Ojca i jego kolegę uratował pewien Rosjanin, kiedyś ordynans ojca. Ojciec chyba złożył wtedy jakiś ślub, bo w związku z tym ocaleniem do końca życia co dzień odmawiał cząstkę różańca.

Modliliście się razem?

Tak, to właśnie ojciec przychodził do nas wieczorem, by wspólnie odmówić pacierz. Obserwowałem też, jak się modli w kościele, w czasie mszy. Wkładał okulary i modlił się z rzadkiego wtedy tzw. Mszału Rzymskiego – takiego, w którym były wszystkie teksty liturgiczne na każdy dzień, i to w dwóch szpaltach: po łacinie i po polsku. Gdy nie było ministranta, wychodził z kolatorskiej ławki i z tym mszałem w ręku, z okularami, które wkładał do czytania, a potem zdejmował, służył do mszy.

To zostaje w pamięci: modlący się ojciec. Mój przyjaciel Stanisław Kracik opowiada, że zawsze ma w pamięci obraz ojca, który idzie za pługiem, a w ręku ma różaniec. W naszym domu była bardzo żywa wiara, wręcz pewność, że ojciec z nieba się nami opiekuje i nam pomaga.

W jaki sposób?

Były sytuacje, że kończyły się nam pieniądze i wydawało się, że nie będzie za co kupić jedzenia. I często w ostatniej chwili przychodziła pomoc: albo paczka z UNRRA, albo coś innego. W takich sytuacjach mama powtarzała, że to ojciec się nami opiekuje. Nie wpadała w panikę, nie mówiła o swoim niepokoju, choć być może czasem budziła się w nocy przerażona.

Tego opanowania, przeżywania wewnątrz bez okazywania na zewnątrz wszelkich uczuć nauczyłem się od mamy. Ale mój podziw dla niej z tamtych czasów przyszedł dopiero z dorosłością. Kiedy byłem mały, nie do końca zdawałem sobie sprawę, jak trudna była nasza sytuacja i jak jej postawa była wyjątkowa. Wtedy wydawało mi się, że to wszystko jest normalne. Żyliśmy trochę jak za murem.

Co było po drugiej stronie?

Powojenna, zburzona Warszawa. Tereny getta, Muranów – jak okiem sięgnąć po­falowane morze cegieł. Autentycznie przeżywałem radość z odbudowy Warszawy. Uciekłem z lekcji, żeby być świadkiem stawiania kolumny Zygmunta. Pamiętam sklepiki w ruinach, komunikację – budy z ustawionymi w środku ławkami.

Mieszkaliśmy wtedy pod Warszawą. Kiedy przyjeżdżaliśmy do miasta, wiele chodziliśmy piechotą, bo pewnie nie było jeszcze czym jeździć. Mama maszerowała bardzo szybko. Zatrzymywaliśmy się przy Chmielnej, w mieszkaniu mojej ciotki, które ocalało. Spaliśmy stłoczeni. Nasz dom, na Nowym Świecie, został kompletnie zburzony. Teraz jest niby odbudowany: fasada taka, jaka była, ale wewnątrz zwykły peerelowski blok. A był to właściwie pałac: na pierwszym piętrze salony, na drugim mieszkania. Piękna klatka schodowa wokół okrąg­łego, sięgającego niemal drugiego piętra pieca ze św. Jerzym na szczycie. Eleganckie mieszkanie, w którym w czasie okupacji przechowywano rodzinne kosztowności. Dom legł w gruzach, wśród tych gruzów zachował się sejf… rozpruty i pusty.

Czego się wtedy nauczyłeś?

Marności rzeczy materialnych. Był dom, nie ma domu, był pałac, nie ma pałacu. Obserwowałem mamę, która rozdawała wiele naszych rzeczy. Miała pogodne nastawienie do świata. Zawsze gotowa się dzielić tym, co miała. Oddała sąsiadom uratowany fortepian, na którym grała z czasem coraz rzadziej. Pamiętam, jak wynoszono go przez okno z mieszkania na Mokotowie. Kiedy zaprzyjaźniony sąsiad, inżynier, potrzebował stołu do pracy, odnalazła biurko ojca, które tuż po tym, jak zostaliśmy wyrzuceni z domu, przechowywał ktoś w okolicy, i dała je sąsiadowi. Pamiątkę po mężu! Pamiętam, że wtedy było mi żal tego ojcowskiego biurka. Ale ona była wolna od przywiązania do rzeczy.

Wydorośleliście wcześniej?

Nie wiem, czy można to nazwać wydorośleniem. Dzieci, które wychowują się bez ojca, niosą ten brak przez całe życie. Myślę, że odczuło to moje rodzeństwo, zwłaszcza młodsze – ci, co ojca nie pamiętają. Nie chcieliśmy, by mama wyszła ponownie za mąż. Sami przejmowaliśmy różne obowiązki. Zajmowaliśmy się rodzeństwem. Zwłaszcza najmłodszym bratem.

Wracasz do tamtych miejsc?

Jak się da najrzadziej. Jakiś czas temu nocowałem w pałacu na Dolnym Śląsku, trochę podobnym do tego, w którym kiedyś mieszkaliśmy. Nie lubię takich miejsc. Oglądanie ich jest jak oglądanie trupów. Są budynki, ale świata, który je ożywiał, nie ma. Pamiętam te domy, kiedy tętniło w nich normalne życie. Z kuchni dochodziły zapachy, przyjeżdżali krewni i przyjaciele rodziny. Wspomnienia w takich miejscach ożywają, ale nie jest to przyjemne. Odzyskałem nasz pałac i go sprzedałem. Nie było nikogo, kto by się podjął rekonstrukcji, remontów i uruchomienia czegoś, co by pozwoliło utrzymać ten obiekt.

Straciłem tyle domów, wspaniałych miejsc, które wydawało się, że zawsze były i zawsze będą...

Czego uczy wędrówka po wielu domach?

Za każdym razem to była nieco inna utrata. Pierwszego majątku w Potworowie, z którego wyrzucili nas Niemcy, tworząc tam ośrodek wypoczynkowy dla pilotów Luftwaffe, już nie ma. Opuszczenie tego domu to był koniec dzieciństwa. Gdy myślę o dzieciństwie, to przypomina mi się właśnie tamten dom, tamte zapachy, tamten ogród. Pozostała resztka ogrodu, a w nim tajemniczy, jakby żarno, ale bez dziury na oś, kamień, przy którym się bawiliśmy. Już nie taki duży, jak wtedy się wydawał, ale ten sam. Stamtąd, już w czasie wojny, przeprowadziliśmy się do pałacu w Świdnie. Ten majątek zapisał mi w testamencie bezdzietny krewny mego ojca. Istniał przed nami, miał swoją historię. Po wojnie wyrzuciła nas z niego władza ludowa. Zapakowaliśmy dwie furmanki najpotrzebniejszych rzeczy i tyle. Wtedy poczułem, że bezpieczny świat przestał istnieć.

Rodzina ojca miała dom w Warszawie, ten na Nowym Świecie, chyba jedno piętro należało do moich rodziców. Po powstaniu została z niego kupa gruzu. Zaczęła się tułaczka. Wynajmowaliśmy mieszkania w podwarszawskich miejscowościach, potem udało się sprzedać plac i gruzy na Nowym Świecie i kupić mieszkanie w Warszawie.

Wstąpiłem do zakonu. Warszawskie Bielany, klasztor i kościół, poznałem wcześniej, będąc przez dwa lata uczniem szkoły prowadzonej przez marianów. Duży dom, seminarium, stu kleryków. Przyjechało UB, otoczyli klasztor kordonem, załadowali nasze rzeczy na ciężarówki i klasztor przestał istnieć.

To bezpieczeństwo przyciągnęło Cię do zakonu?

Wiedziałem, że wstępuję do bezpiecznego domu, gdzie jest tradycja, pamięć, wspólnota. Ale po roku tego domu nie ma. Dom stoi, ale jest już obcy. To było kolejne doświadczenie utraty wszystkiego. Dobra szkoła ascezy. Nauka, że nie mamy tu stałego mieszkania.

Tak jest dobrze?

Mnie z tym jest dobrze. Tam, gdzie rozbiję swój namiot, jestem w domu. Kiedy się przeprowadzę, znów będę w domu. To doświadczenie uważam za dobrodziejstwo. Wolność od złudzenia stałego domu na tym świecie. Na szczęście moja rodzina nigdy nie robiła dramatu z powodu utraty czegokolwiek. Dystans do tych rzeczy był zawsze duży. I chyba warto się tego uczyć. W końcu się umrze i to wszystko się zostawi.

Trzeba mieć duszę koczownika. Rozstawiam namiot, jutro go zwijam, idę dalej… Wtedy też nie da się mieć za wiele rzeczy.

Co poza samym namiotem?

Wspomnienia. Jestem do nich przywiązany. Noszę w sobie obrazy, chwile spędzone z ludźmi, zapachy miejsc. Ale, jak mówiłem, nie lubię odwiedzania tych miejsc, śladów krainy dzieciństwa. Cóż z tego, że zobaczę znajome drzwi w dawnym salonie, skoro i tak będę pamiętał ciotkę, która się śmiała, że nosem do klamki nie dosięgam. Dom to coś, co jest w tej chwili. Dawne domy to ludzie, którzy żyją we wspomnieniach. Nie zależy mi na pamiątkach, zabytkach, obrazach, meblach. Choć mam pewną pamiątkę po mamie.

Trzymasz ją tu, w Krakowie?

Tak. Zobacz (podchodzi do szafy, wyjmuje bordowo-beżowy, wełniany sweter).

Piękny.

To praca mojej mamy. Musiała spruć dwa inne swetry, by zrobić ten. Przypomina mi o niej. Bardzo go lubię.©℗


CZYTAJ TAKŻE:

Edytorial ks. Adama Bonieckiego >>>

Czas niezliczonych spotkań. Kalendarium XI 2011 r. – VII 2017 r. >>> 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się 25 lipca 1934 r. w Warszawie. Gdy miał osiemnaście lat, wstąpił do Zgromadzenia Księży Marianów. Po kilku latach otrzymał święcenia kapłańskie. Studiował filozofię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Pracował z młodzieżą – był katechetą… więcej
Dziennikarka i redaktorka „Tygodnika Powszechnego”. Doktorantka na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Do 2012 r. dziennikarka krakowskiej redakcji „Gazety Wyborczej”. Laureatka VI edycji Konkursu Stypendialnego im. Ryszarda Kapuścińskiego (… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 32/2017