Strona czynna

Każdy podpiera się George’em Orwellem. Jego pasją w dążeniu do prawdy przesłaniamy własną hipokryzję, moralny relatywizm i skarlenie perspektyw.

20.01.2020

Czyta się kilka minut

George Orwell, zdjęcie niedatowane / MARY EVANS / MEDIA DRUM IMAGES / MARY EVANS PICTURE LIBRAR / FORUM
George Orwell, zdjęcie niedatowane / MARY EVANS / MEDIA DRUM IMAGES / MARY EVANS PICTURE LIBRAR / FORUM

Zmarł 70 lat temu, 21 stycznia 1950 r. Kim naprawdę był George Orwell? Można z niego było zrobić patrona liberalnych wolnorynkowców (cenił ­Hayeka), socjalistę, wielkiego albo drugorzędnego pisarza, który swoją renomę zawdzięcza kilku udanym metaforom, ale z pewnością nie talentowi literackiemu (gdy umierał w 1950 r., liczba sprzedanych egzemplarzy „Hołdu dla Katalonii” wynosiła 900). Można oburzać się na jego przejawy homofobii, mniej oczywistego antysemityzmu albo całkiem otwartej i irytującej mizoginii.

Można zrobić z niego przedmiot iście orwellowskiego przemysłu, który ze względu na swoją polityczną użyteczność od lat rozwija się w najlepsze. W 1984 r. w USA sprzedawano dziennie 50 tys. egzemplarzy jego „Roku 1984”. W Wielkiej Brytanii sprzedano prawie pół miliona egzemplarzy „Folwarku zwierzęcego”. W krajach komunistycznych, zwłaszcza w Polsce, obie książki były niezbędnikiem przetrwania zarówno wśród normalnych ludzi, jak i (a może zwłaszcza) komunistycznego establishmentu. Czytali go wszyscy.

Do dziś rekordy popularności biją dywagacje pod hasłem: „Co myślałby Orwell o...?”. Co myślałby Orwell o polowaniu na czarownice z czasów ­McCarthy’ego, wojnie w Wietnamie, wojnie w Iraku, premierze Tonym Blairze, kryzysie finansowym, brexicie? Każdy ma gotową odpowiedź, bo każdy zna Orwella. Przynajmniej ze słyszenia.

Zapach soli

Zamieszanie powstało po części z jego winy. George Orwell był bowiem mistyfikatorem, który krył swoją tajemnicę, zacierał ślady, często przekonywał świat, że jest kimś innym, niż się wydaje. Ukończył prestiżową szkołę dla bogatej klasy średniej i arystokracji w Eton, by potem twierdzić, że „solą ziemi” są robotnicy i niższa klasa średnia. Stał się piewcą tradycji angielskiej, i to w jej najbardziej parafialnym, przaśnym wydaniu – tej, której symbolem jest „gwar przy stole w pubach Soho” oraz „stare panny jadące w mglisty niedzielny poranek na rowerze do kościoła”, choć pierwsze teksty pisał po francusku, a z czasem stał się rzecznikiem Hiszpanów, Polaków, Ukraińców i innych narodów, o których przeciętny Anglik nie miał pojęcia.

Pracował przez pięć lat jako imperialny policjant w Birmie, choć imperializm obok komunizmu i faszyzmu był według niego największym zagrożeniem ludzkości w XX wieku. A w ogóle, to nie nazywał się Orwell, tylko Eric Blair; pseudonim przyjął, by rodzina nie musiała wstydzić się za jego nieudane książki.

Chciał być traktowany jak pełno­wymiarowy pisarz, choć nie godził się na prymat sztuki nad polityką: „Każdą linijkę poważnego tekstu, którą stworzyłem po 1936 r., napisałem – bezpośrednio lub pośrednio – przeciwko totalitaryzmowi i w imię demokratycznego So- cjalizmu” – pisał w 1946 r.

Do końca życia uważał się za „demokratycznego Socjalistę” (nalegał, by pisać małe „d” i duże „S”), ale dzielił społeczeństwo na klasy. Sam, jak mówił, należał do „niższej wyższej klasy średniej” (lower upper middle class) – tak subtelnego wyróżnienia mógł dokonać tylko Anglik wykształcony i osadzony w kuriozalnym systemie społecznym tego kraju. Biednym współczuł, choć – jak pisał – nie lubił ich zapachu. Nawiasem mówiąc, przesiąkł smrodem biedoty – żona Orwella Eileen narzekała na „obrzydliwy zapach” męża.

Autentycznie nie interesował go sukces, ani literacki, ani towarzyski. Wolał ludzi zniszczonych i przegranych – wszyscy jego fikcyjni bohaterowie są właśnie tacy. Wszystkie swoje książki uważał za porażki. Nie była to wizja świata, której uczono w Eton.

W przeciwieństwie do wielu sobie współczesnych i późniejszych brytyjskich „szampańskich socjalistów”, którzy warunki życia robotników znali z opisów gazetowych, Orwell naprawdę porzucił uprzywilejowane życie. Spędził wiele miesięcy wśród paryskich kloszardów i londyńskiej biedoty, żyjąc na dnie razem z nimi. Ale przecież doskonale wiedział, że w każdej chwili może wypłynąć na powierzchnię – i zawsze wypływał. Przemierzając slumsy East Endu, szedł niemal dosłownie po śladach Jacka Londona – sam prawdopodobnie nie wiedziałby, gdzie szukać właściwych adresów. Gdy potem opisywał swoje przeżycia, czerpał z Londona, niekiedy przerabiał jego anegdoty na swój styl.

Walczył ryzykując życie w obronie hiszpańskiej republiki, ale był typowym angielskim ekscentrykiem: na kilka miesięcy przed śmiercią protestował przeciwko rolls-royce’om na ulicach Londynu. Sławił zalety brytyjskiej kuchni i bronił jej przed zagranicznymi naleciałościami, sławił piękno wiosny i ropuchy zwyczajnej...

Skrzywienie empiryczne

Czy można być mistyfikatorem, nie będąc kłamcą? Bo przecież jeśli Orwell kłamał, to cała jego legenda jest funta kłaków warta. Oto jeszcze jeden pryszczaty mitoman, niespełniony buntownik, który stawia sobie za cele – jak sam pisał – „wydostanie się z porządnego świata”, wyzwolenie spod władzy rodziców i triumfalne odrzucenie wartości klasy społecznej, w której przyszedł na świat. I jeśli traktować bunt Orwella jako manifest polityczny – a przecież dla jego wielu krytyków ranga dzieła pisarza nie wykracza poza efektowny pamflet – to nie warto się nim zajmować.

Jednak Orwell nie był politykiem, w każdym razie nie miał duszy polityka. Był poszukiwaczem prawdy, a polityka – jak pisał – „to bastion kłamstw, uników, obłędu, nienawiści i schizofrenii”. Nie miał złudzeń co do istoty polityki: „Język polityki – i jest to prawdziwe w odniesieniu do wszystkich partii politycznych, od konserwatystów do anarchistów – został skonstruowany po to, by kłamstwa brzmiały jak prawda, by morderstwo stało się godne szacunku, by powietrzu nadać pozór ciała stałego”.

Polityki jednak nie odrzucał. Etyczna i estetyczna odraza, którą do niej czuł, nie przeszkadzała mu umieścić jej w centrum twórczości. „Najbardziej zależało mi na tym, by zrobić z pisarstwa politycznego sztukę” – pisał w 1946 r. I dodawał: „wszędzie tam, gdzie zabrakło mi politycznego celu, efektem były martwe książki, (...) zdania bez znaczenia, dekoracyjne przymiotniki i ogólna blaga”. Był artystą, który precyzję i jasność słowa uznawał za broń niezbędną do obalenia „bastionu”, odkłamania polityki, odkrycia w niej trwałych wartości, które nie ulegają sezonowym zmianom, a weryfikowane są przy pomocy jasnego kryterium: obiektywnej prawdy.

„Orwell uważał język za partnera prawdy – pisał w książce „Orwell’s Victory” Christopher Hitchens, brytyjski pisarz, intelektualista i aktywista lewicowy. – Dlatego w jego rozumieniu »poglądy« nie mają wielkiego znaczenia. Ważne jest nie to co myślisz, ale jak myślisz. Polityka, w sensie walki partyjnej, nie ma większego znaczenia, natomiast trwałe są zasady, którym należy być wiernym”.

Wielu jego krytyków wyśmiewa taką postawę. Zwłaszcza dzisiaj – nie da się przecież poważnie pisać o wartościach w czasach, w których wszystko podlega prawu dekonstrukcji i pokusie sarkazmu. Orwellowskie „skrzywienie empiryczne” bywa zresztą nieznośne: on naprawdę wierzył, że prawo do pisania o niedoli mają tylko ci, którzy jej doświadczyli, albo poznali z bliska. Czy aby współczuć choremu na raka, trzeba samemu zachorować? Czy chory na raka automatycznie współczuje innemu choremu? Orwell czasem sprawia wrażenie, jakby tak właśnie myślał. Nie znosił zwłaszcza lewicowców, którzy teoretyzowali na temat losu biedoty nie mając pojęcia, w jakich warunkach żyją ludzie, których interesy rzekomo reprezentowali.

W epoce narcyzmu i triumfu literackiej wsobności jego surowy styl wydawać się musi anachroniczny i „antyartystyczny”, a niektóre oceny, również samooceny, dziś brzmią wyzywająco. „Notatki, takie jak moje, mają tylko tę wartość, że służą przypominaniu szczegółów” – pisał. Proponowane reguły pisania są wręcz obraźliwe dla zapatrzonego w siebie poszukiwacza indywidualnego stylu, ale zacytujmy je:

–nigdy nie używaj metafory, porównania ani innej figury stylistycznej, jeśli kiedykolwiek widziałeś ją w druku;

– nigdy nie używaj długiego słowa, jeśli wystarczy krótkie;

–jeśli możesz jakieś słowo wyrzucić, wyrzuć je;

–nigdy nie używaj strony biernej, jeśli możesz czynnej;

–nigdy nie używaj słowa obcego, pochodzącego z żargonu naukowego albo innego żargonu, jeśli możesz użyć angielskiej mowy potocznej;

–złam każdą z tych reguł, jeśli alternatywą byłoby użycie języka w barbarzyński sposób.

Oto Orwell: konserwatywno-liberalny socjalista w ekscentrycznej, angielskiej wersji. Nie był jednak intelektualistą. Jako Anglik uznałby to określenie za obraźliwe.

Dowody życia

Jak rozumieć jego życiowe i literackie mistyfikacje? Po co odbywał wędrówki do dzielnic biedy w Paryżu i Londynie, kopalni północnej Anglii, do Katalonii w ogniu wojny domowej? Traktował je nie tylko jak zdobywanie materiału do pisania, choć motyw ten musiał być dla niego niezwykle ważny, skoro przy słabym zdrowiu decydował się na wyprawy związane z ryzykiem. Jednej z wizyt w kopalni na północy Anglii o mało nie przypłacił śmiercią, w Hiszpanii został postrzelony przez faszystów w gardło.

Jednak równie istotnym powodem jego życiowych eksperymentów było poczucie wyobcowania, którego doświadczał od najmłodszych lat – od czasu pobytu w szkole w Eton, z dala od domu i rodziców, gdzie musiał znosić tyranię nauczycieli i bezsilną samotność. To ta „heroiczna samotność” pchała go ciągle w ekstremalne sytuacje. Orwell, niczym narkoman, przekraczał dawki i sprawdzał, jak zareaguje jego organizm. „Czułem, że muszę uciekać od każdej formy dominacji jednego człowieka nad drugim – pisał później w relacji z północnej Anglii „Droga na molo w Wigan”. – Chciałem zatopić się, zejść między ludzi wykorzystywanych, być jednym z nich – stać po ich stronie w walce z tyranami. I głównie dlatego, że musiałem to wszystko przemyśleć w samotności, wykształciłem w sobie nadzwyczaj silną nienawiść wobec dyskryminacji”.

Być może w tej bezkompromisowości i testowaniu granic wytrzymałości jest szczypta masochizmu, a nawet więcej niż szczypta; może Orwell – polityczny odkrywca z imperialnym i półarystokratycznym garbem na plecach – próbuje przy pomocy fantazji literackiej okiełznać system, w którym żyje. Jednak jakkolwiek traktować jego mistyfikacje, nie są one kłamstwem. Są raczej dowodem życia Orwella w ciągłym intelektualnym i emocjonalnym wirze.

Socjalista spiera się w nim z byłym imperialistą, zubożały arystokrata z „facetem z ulicy”, polityczny rewolucjonista z kulturowym konserwatystą odrzucającym fetysze nowoczesności: telewizję, sieci księgarskie, kolorowe magazyny, mechaniczną muzykę i wegetarianizm. Tak – wegetarianizm też. Na szczęście lubił jazdę na rowerze.

Od początku kariery literackiej „wiedziałem, że mam łatwość w składaniu słów i potrafię stawiać czoło niemiłym faktom” – pisał. Jaka szkoda, że tak wielu jego czytelników – przedstawicieli już kilku generacji – nie posiada choćby tej drugiej cechy. Bez niej bowiem ciężko zrozumieć, o co mu chodziło.

Przełom

Każdy podpiera się Orwellem. Socjaliści, bo był socjalistą, trockiści, bo był trockistą (w rzeczywistości nim nie był – był antystalinistą), zimnowojenne jastrzębie, bo nie lubił sowieckiej Rosji. Nadaje się do straszenia młodzieży, przedstawiany jako ideał prawości i czystości moralnej. Zawłaszczenie Orwella jest szczególnie popularne wśród tych, którzy w przeciwieństwie do niego nie „potrafią stawić czoła niemiłym faktom” i redukują jego rolę do politycznego trybuna.

Do polityki w wydaniu partyjnym stracił złudzenia już w Hiszpanii w 1937 r. A po krótkim epizodzie w Niezależnej Partii Pracy podkreślał, że „pisarz może pozostać uczciwy tylko wtedy, gdy jest wolny od partyjnych etykiet”. Dziś zdania te brzmią jak banał, ale w latach 30. XX wieku banałem nie były. W istocie bowiem opowiadając się za swoją własną wersją socjalizmu („jakkolwiek ją rozumieć” – dodawał), Orwell wypowiadał wojnę nie tylko Związkowi Radzieckiemu, ale – co w tym wypadku ważniejsze – europejskiej lewicy otumanionej przez komunistów.

Przełomem był pobyt w Hiszpanii, gdzie walczył w oddziale antystalinowskiej milicji POUM, uznawanej przez sowieckich agentów za piątą kolumnę generała Franco. Obok anarchistów POUM staje się głównym celem ataków wysłanników Stalina. Dowódca oddziału Andres Nin ginie, Orwell – jak dziś wiadomo – jest przez komunistów inwigilowany i tylko szybkiej ewakuacji z Barcelony zawdzięcza życie.

Zdradzony, pozbawiony złudzeń co do istoty sowietyzmu, wraca z Hiszpanii do Anglii. Z przerażeniem odkrywa, że cała lewicowa prasa kłamie na temat haniebnej roli komunistów w wojnie.

Widzi, jak ludzie dotychczas bliscy mu ideowo uznają moskiewskie czystki i głód na Ukrainie za cenę, którą warto zapłacić dla dobra socjalizmu. Doświadcza z bliska tego, co w „Roku 1984” nazwie „zmiennością przeszłości”: każde wydarzenie można unieważnić albo nadać mu inne znaczenie, każdy wpis do książek historycznych zlikwidować zgodnie z zaleceniem partii, każdy „niemiły fakt” może trafić do najbliższej „luki pamięci”.

Dziś niełatwo docenić heroizm Orwella z tamtych lat, jego odwagę, bez której nie powstałyby „Hołd dla Katalonii”, „Folwark zwierzęcy” i „Rok 1984”. „Folwark zwierzęcy” zostaje odrzucony przez dwóch wydawców, zanim w okrojonym nakładzie trafia do druku. W czasach, gdy większość brytyjskich torysów ciągle biła pokłony przed Stalinem i sowieckimi sojusznikami, Orwell-socjalista, jako jeden z nielicznych obok Arthura Koestlera, krzyczał o czystkach, rzeziach, przemocy wpisanych integralnie w system komunistyczny. Pisał prawdę o zbrodni w Katyniu i pakcie Ribbentrop–Mołotow, kiedy w Anglii o nich milczano, bronił Polski i polskich żołnierzy na Wyspach, kiedy po wojnie lądowali bez środków do życia.

Dlatego od lat 30. Orwell stał się dla lewicy ulubionym chłopcem do bicia. Isaac Deutscher, Edward Said, Salman Rushdie i wielu innych nigdy nie przebaczyli mu, że dostarczył amunicję wrogowi.

O tym, jak silna jest nienawiść lewicy do Orwella, można się było przekonać w 1998 r., gdy ujawniono listę kryptokomunistów, sporządzoną i przekazaną przez niego na kilka miesięcy przed śmiercią brytyjskiemu kontrwywiadowi. Dla niektórych współczesnych komentatorów brytyjskich współpraca z własnym wywiadem w celu ochrony państwa przed komunistycznymi agentami (niektórym osobom z listy dowiedziono współpracę z KGB) stanowi podstawę do oskarżeń nawet 50 lat po fakcie. Orwella uznano za „histerycznego antykomunistę”, „ułomnego bohatera”, skrytego antysemitę (na liście pojawiały się odwołania do żydowskiego pochodzenia niektórych osób), homo­foba (byli również homoseksualiści), mizogina (były kobiety). Inni twierdzili, że „akt zdrady” Orwella wynikał z jego frustracji i choroby.

A może George Orwell nie potrzebuje tłumaczeń? Był antykomunistycznym socjalistą i poważnie traktował oba człony tego określenia. Obawiał się potęgi komunizmu, poznał osobiście jego niszczącą moc i robił, co mógł, by mu się przeciwstawić. Brytyjski establishment był wówczas inwigilowany przez Sowietów. Może to nie Orwell powinien tłumaczyć się ze swoich wyborów?

Nasz ci on

O tym, jak silne jest przyciąganie Orwella, niech świadczy fakt, że nawet jego otwarci polityczni przeciwnicy chcieliby należeć do jego obozu. Na przykład do dziś istnieją ludzie, którzy uważają, że „Rok 1984” nie jest książką o Związku Radzieckim. Ich argumentacja wygląda mniej więcej tak: owszem, „Folwark ­zwierzęcy” to satyra na Rosję sowiecką, jednak „Rok 1984” to coś znacznie bardziej poważnego. Powieść ta kreuje obraz świata podzielonego na kilka ośrodków władzy absolutnej, w których Związek Radziecki jest zły, ale Stany Zjednoczone nie są lepsze. W końcu akcja utworu dzieje się w Oceanii. Gdyby chciał pisać o Rosji, umieściłby ją w Eurazji. „Rok 1984” to wizja świata, który powstanie w wyniku realizacji planu Marshalla.

Autor co prawda nigdy podobnej interpretacji dzieła nie przedstawiał, ale różni mądrzy ludzie, np. amerykański pisarz Gore Vidal, wierzyli, że właśnie tak się sprawy mają. Pisarz brytyjski Anthony Burgess zupełnie poważnie przedstawiał argument, że skoro stołówka w Ministerstwie Prawdy przypomina kantynę BBC, w której Orwell jadał pracując dla korporacji, to książka jest w istocie krytyką powojennej Wielkiej Brytanii pod rządami labourzystów. Interpretację tę – z zupełnie innych powodów politycznych – podchwycili amerykańscy antykomuniści. Jak pisał Orwell w eseju „Zapiski o nacjonalizmie”: „tylko inteligent może wymyślić coś podobnego; żaden zwykły człowiek nie mógłby być takim głupcem”.

Charakterystyczne, że ze zrozumieniem książki nie mieli problemów mieszkańcy krajów komunistycznych, a szczególnie komunistyczna cenzura, która jasno odczytywała sensy utopii Orwella: od smrodu klatek schodowych przez przejściowe trudności z zaopatrzeniem w żyletki do skomplikowanej struktury „dwójmyślenia” i „nowomowy”. Timothy Garton Ash cytuje rosyjską poetkę Natalię Gorbaniewską, która „czuła, jakby Orwell pochodził z Europy Wschodniej”. Andrzej Bobkowski pisał w liście do Jerzego Giedroycia: „Nie jestem w stanie pojąć, jakim sposobem (Orwell) był w stanie tak dogłębnie zrozumieć istotę komunizmu w tym czasie, w którym tak mało ludzi zdawało sobie sprawę z prawdziwej istoty tej nowej religii. Tę powieść-nie-powieść jestem skłonny traktować jako najlepsze dotychczas ujęcie i wyjaśnienie leninizmo-stalinizmu stosowanego”.

Orwell nie ukrywał, że punktem wyjścia jego książki jest system sowiecki, jednak od publikacji w 1949 r. sprzeciwiał się spłyconym, szczególnie amerykańskim, interpretacjom „Roku 1984”. Podkreślał, że jego książka „nie jest atakiem na Socjalizm”, ani tym bardziej na Partię Pracy („którą popieram”), ale „obrazem perwersji, jakie mogą być skutkiem gospodarki centralnie planowanej, i które zostały po części zrealizowane w komunizmie i faszyzmie. Nie uważam, że społeczeństwo, które opisuję, musi powstać. Jednak wierzę, że (...) coś przypominającego ten twór może powstać”.

Orwell wyraźnie odcinał się zarówno od prób redukowania wymowy jego książki do pamfletu politycznego na komunizm, jak i tłumaczenia jej jako pesymistycznej utopii. Nie należy się jednak dziwić, że z opinią „jedynego sprawiedliwego” wśród intelektualistów zaczadzonych komunizmem wydał się nadzwyczaj łakomym kąskiem dla prawicy. Autor, którego uważa się za twórcę terminu „zimna wojna”, został porwany na wiele lat przez konserwatywnych ideologów, którzy – podobnie jak ich koledzy z drugiej strony barykady – wyjmowali cytaty Orwella z kontekstu i manipulowali jego myślami w iście orwellowski sposób.

Jak pisał w przedmowie do ukraińskiego wydania „Roku 1984”: „nie po to uznawałem potrzebę rozbicia sowieckiego mitu, by wzmocnić kapitalizm, ale by odrodzić ruch socjalistyczny”. W 1941 r. przedstawił swój program społeczny, w którym znalazło się miejsce na reformę rolną, nacjonalizację kopalń, banków, kolei i wielkich gałęzi przemysłu, ograniczenie zarobków najbogatszych, likwidację Izby Lordów (choć utrzymanie monarchii).

Ale i tak każdy by go chciał. Politycy potrzebują go po to, by jego pasją w dążeniu do prawdy przesłonić własną hipokryzję, moralny relatywizm, skarlenie perspektyw. Christopher Hitchens mówił: „Ludzie chcą mieć to, co – jak im się wydaje – miał Orwell. Chcą Orwellowskiej prawości, autentyczności i uczciwości. Chcą się o niego otrzeć, szukają okazji, by znaleźć się z nim na zdjęciu. Tylko nie zdają sobie sprawy z wymagań, które trzeba spełnić”.

Nie lubił masowej produkcji, nie ufał intelektualistom i idealistom, był podejrzliwy wobec rządów, cenił proste umiejętności, kochał tradycję, zachwycał się angielskimi ekscentryzmami. Publicysta Geoffrey Wheatcroft trafił chyba w sedno, gdy pisał: „Żyjemy w czasach, w których prawica zwyciężyła w polityce, a lewica zwyciężyła w kulturze. Orwell wolałby, żeby było na odwrót”. Ciekawe, jak patrzyłby na dzisiejszy populizm.

W najlepszych tekstach jego język jest prosty i klarowny. Wierzył, że jeśli ktoś nie potrafi pisać prosto o rzeczach zwykłych, nie napisze nic sensownego o rzeczach skomplikowanych. Pisał nie tylko o totalitaryzmie i demokracji, o uczciwości i lojalności, ale również o parzeniu herbaty, sklepach z rupieciami i nostalgii za angielskim morderstwem w klasycznym stylu. Był pionierem tego, co dziś nazywa się „studiami nad kulturą”.

Doceniał wagę szczegółu, rozkoszował się codzienną obserwacją świata. „Jak długo starczy życia, będę (...) kochał fakturę ziemi i odczuwał radość w obcowaniu z twardym przedmiotem i ścinkami nikomu niepotrzebnych informacji” – pisał w 1946 r. Wiedział, że na tych pozornie nieważnych skrawkach rzeczywistości można zbudować literackie piękno. Jeden z moich ulubionych esejów, co tam esejów – zwykły tekst na pięć stron (ten o ropusze zwyczajnej), tak się kończy: „W fabrykach zbrojeniowych piętrzą się stosy bomb atomowych, patrole policyjne krążą po mieście, z megafonów płynie rzeka kłamstw, lecz Ziemia nadal krąży wokół Słońca i ani dyktatorzy, ani biurokraci, choć bardzo im się to nie podoba, nie odwrócą tego”. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dariusz Rosiak (ur. 1962) jest dziennikarzem, twórcą i prowadzącym „Raport o stanie świata” – najpopularniejszy polski podkast o wydarzeniach zagranicznych (do stycznia 2020 r. audycja radiowej „Trójki”). Autor książek – reportaży i biografii (m.in. „Bauman… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 4/2020