Strażnik świętego ognia

Z Antonim Liberą, tłumaczem poezji Holderlina, rozmawia Iza Natasza Czapska

06.04.2003

Czyta się kilka minut

IZA NATASZA CZAPSKA: Gdzie widzi Pan w dzisiejszych czasach miejsce dła tak oryginałnego i niełatwego w odbiorze twórcy jak Friedrich Holderlin?
ANTONI LIBERA: Zacząć trzeba od tego, że moje zainteresowanie Holderlinem i przekładanie go na język polski nie jest pionierskie. Poetę tego przekładano już na nasz język, i to kilkakrotnie. Co więcej, jego nazwisko bynajmniej nie było nieznane. Było ono znane nawet bardziej niż nazwiska innych klasyków niemieckich. Tę szczególną sławę Holderlin zawdzięczał, po pierwsze, legendzie, jaka narosła wokół jego biografii, a po drugie, rozgłosowi, jaki nadało mu kilku czołowych pisarzy i myślicieli XX wieku. Holderlin w wieku trzydziestu paru lat popadł w szaleństwo, resztę życia - drugie tyle - spędził w dziwnym, niejednoznacznym stanie półprzytomności, a po śmierci, przez ponad 50 lat, był całkowicie zapomniany (podobnie jak nasz Norwid). W XX wieku odkryto go nagle jako natchnionego proroka, który przeczuł, ku czemu zmierza cywilizacja, wyrastająca na gruncie nazbyt wyemancypowanego rozumu, nazbyt zsekularyzowana. Czołową rolę w tym odkryciu i stworzonej w ślad za tym interpretacji odegrały tak znaczące i wpływowe postaci kultury europejskiej jak Nietzsche, Rilke, Tomasz Mann, a zwłaszcza Heidegger, który poświęcił mu cały cykl wykładów, opublikowanych następnie w książce.

W Połsce jednak „czas Hółderłina” wciąż jeszcze nie nadchodził.
Tak, właściwie do 1964 roku, kiedy to w „celofanowej” serii PIW-u ukazał się tomik wydany przez Mieczysława Jastruna. Ale nawet od tego momentu i mimo kolejnych przekładów, które powstały później, Holderlin - przynajmniej wedle mojej oceny - w dalszym ciągu znany był jak gdyby „z drugiej ręki”, właśnie poprzez legendę oraz komentarze Heideggera, gdzie kilku cytatom nadał on rangę „skrzydlatych słów” z pamiętnym pytaniem „cóż po poecie w czasie marnym?” na czele. Z drugiej strony, spotkałem się nieraz z wyrazami rozczarowania, kiedy ktoś, zafascynowany dyskursem Heideggera, sięgał po teksty poety i zaczynał je czytać. Reakcje te przypominały trochę reakcje uczniów na poezję Słowackiego z „Ferdydurke” Gombrowicza: „jak zachwyca, kiedy nie zachwyca!”. Otóż moim celem jako tłumacza była próba pokazania, że Holderlin „zachwyca i porywa” nie dlatego, że tak nam mówi profesor Heidegger, papież egzystencjalizmu, lecz dlatego, że w poezji tej rzeczywiście jest wielka siła i magia.

Czy nawiązaniu głębszego uczucia między Holderlinem a czytełnikiem nie zaszkodziło szałeństwo poety, potem zaś próba zawłaszczenia jego twórczości przez nazistów?
Co do szaleństwa, to powiedziałbym, że odegrało ono rolę wręcz przeciwną: stało się czynnikiem stymulującym zainteresowanie. Proszę pamiętać, że wiek XX to wiek wielkiej „kariery” obłędu jako pewnego archetypu czy znaku kulturowego. Wszelkie odstępstwo od normy, wszelkieniezrównoważenie lub odmienność zyskało na wartości i wzrosło w cenie, a nieraz stawało się nawet przedmiotem kultu. Co się zaś tyczy prób zawłaszczenia dzieła Holderlina przez nazistów, to nie miały one większego wpływu na późniejszą recepcję. Po pierwsze, mało kto o tym wiedział, a po drugie, ludzie we współczesnym świecie przyzwyczaili się już do takich manipulacji. Czy Mickiewiczowi zaszkodził gwałt, jakiego na jego twórczości dopuścili się komuniści? A takiemu Heideggerowi to nawet faktyczna przynależność do NSDAP nie zaszkodziła.

Jakie kryteria przyjął Pan dokonując wyboru poezji Holderlina?
Wartości i reprezentatywności. Wybierałem rzeczy najbardziej znane i najwyżej cenione, a zarazem z każdego z uprawianych przez poetę gatunków. Holderlin pisał zasadniczo cztery rodzaje wierszy: ody (krótkie i długie), elegie, hymny i wiersze regularne lub wolne (zwłaszcza w okresie szaleństwa). Ody pisane są strofą alcejską lub asklepiadejską, elegie - heksametrem, hymny - frazą wolną, a wiersze regularne w rozmaitych metrach. Łączny dorobek poetycki Holderlina liczy sobie około 250 utworów. Ja przełożyłem około 90.

Co Pana najbardziej fascynuje w twórczości Hółderłina?
Wizja i ton. Holderlin operuje wielką skalą, obejmuje myślą dzieje świata niemal od zarania, tworzy własną interpretację losu człowieka na ziemi. To jest wizja snuta na podobieństwo dawnych mitów, które próbowały objaśniać świat. Środki, jakimi posługuje się Holderlin, są, można rzec, archaiczne, wyrażana myśl jednak - bardzo nowoczesna. Pisarz ten próbuje odpowiedzieć, co się stało i dzieje z człowiekiem nowożytnym, z człowiekiem odchodzącym od pierwotnej „wyobraźni baśniowej” ku tej uformowanej na Rozumie, ku „świadomości scjentystycznej”. Jego diagnoza nie jest zbyt optymistyczna. Ale ton, choć wieszczy, nie jest patetyczny; najwyżej wzniosły, wysoki. Tę „dykcję”, proszę sobie wyobrazić, wielbił nawet tak skrajnie niepatetyczny pisarz jak Beckett. Nie taję, że to jego upodobanie nie pozostało bez wpływu na pogłębienie moich zainteresowań.

Zarówno Holderlin, jak i Beckett, dają w swej twórczości wyraz odczuciu, że przyszło im żyć „w czasach marnych”. We wstępie do tomu Holderlina pisze Pan wprost o wciąż trwającej nocy dziejów.
Pisząc o tym, przekazuję tylko myśl autora. Owszem, do pewnego stopnia ją podzielam, niemniej występuję tu w roli raczej sprawozdawcy niż wyznawcy i głosiciela takich czy innych poglądów. Holderlin uważał, że warunkiem szczęścia ludzkości - warunkiem harmonijnego istnienia człowieka na ziemi - jest odczuwalna obecność Boga, to, co nazywamy wcieleniem. Bez takiego jawnego uobecnienia człowiek jest boleśnie samotny, zagubiony, nieszczęśliwy. Z drugiej strony, bezpośrednie obcowanie z Bogiem jest niebezpieczne; różnica potencjałów bytu nieśmiertelnego i śmiertelnego jest tak ogromna, że ten drugi nie wytrzymuje napięcia spotkania, zostaje porażony, „spala się”. Dlatego też Bóg - bogowie - nawiedzają Ziemię tylko od czasu do czasu, żeby człowieka zbytnio nie narażać, by go nie zniszczyć, a zarazem żeby go przez chwilę uszczęśliwić i podtrzymać w nim wiarę, że coś takiego w ogóle jest możliwe. Czas spotkania nazywany jest przez poetę „godziną Słońca”, „ucztą”, „zaślubinami” albo po prostu „Dniem”. Czas rozstania -nieobecności wcielonego Boga - właśnie „czasem marnym”, okresem „oczekiwania i czuwania” albo po prostu „Nocą”. A zatem tak pojmowana Noc trwa już blisko dwa tysiące lat. Dla Holderlina jest to stanowczo za długo, niepokojąco długo („Za długo, za długo już / Chwały bogów nie widać!”). Zdaje się on uważać, że tak jak niekończące się oczekiwanie na Mesjasza w judaizmie zaowocowało przyjściem Chrystusa, tak wiara w paruzję zaowocuje przyjściem... kogoś innego. To są lęki i idee na wskroś współczesne, dwudziestowieczne; to jest myślenie zbieżne z tym, które wyraził Beckett w „Czekając na Godota”.

Holderlin przypisywał poetom szczególną misję do wypełnienia podczas owej nocy dziejów. To oni mają strzec pamięci o Dniu i nie pozwołić ludzkości na metafizyczny łetarg. Czy i Pan ma poczucie odpowiedziałności za powodzenie tej misji?
W jakiejś mierze tak. Nie czuję się wprawdzie poetą w sensie Holderlinowskim, czyli wizjonerem, wieszczem czy choćby medium, które, niczym antena, odbiera i przekazuje jakiś komunikat zza horyzontu rzeczywistości, niemniej sytuuję się wśród tych, którzy chcą służyć tak pojmowanym poetom. Wyraża się to głównie w wyborze autorów, którymi się zajmuję, a także w sposobie, w jaki to robię. Mam na myśli troskę i dbałość o język: o to, aby był czysty i jasny, aby był zrozumiały dla najszerszego odbiorcy, a przy tym brzmiał dostojnie, jak wszelka mowa wysoka.

Czy nie niepokoi Pana fakt, że słowo traci dziś swą moc i urodę? Że choćby przez ekspansję brutałistów normą w teatrze staje się mowa szarpana, nasycona wułgaryzmami, niedbała?
Ufam, że nie jest to jednak norma - w podstawowym sensie tego słowa, czyli jako zasada posiadająca jakąś sankcję. Jest to najwyżej nagłośniony dzięki masowym środkom przekazu atawistyczny pomrukświata - głos tego, co w człowieku niskie, prymitywne, dzikie. Ten pomruk czy głos istniał zawsze, i zawsze była to mowa przytłaczającej większości, tyle że nie było amplifikatorów. Ten głos pozostawał na ulicy, w karczmie, koszarach, więzieniu - i ulatniał się. Obecnie stał się wszechsłyszalny. Jak to powiedział Słowacki: „wtargnął do śródmieścia”, czyli właśnie do literatury, teatru, a także - polityki.

Upieram się jednak, że nie jest to żadna rewolucja ani demokratyzacja, lecz jedynie uboczny skutek błyskawicznie rozwijających się systemów globalnej komunikacji. Nie mogę zgodzić się z twierdzeniem, że „słowo traci dziś moc i urodę”. To nie jest fakt obiektywny. Owszem, słowo bywa nadużywane, sprzeniewierzane, degradowane i poddawane wielu innym tego rodzaju manipulacjom, ale ono samo, jako takie, przynajmniej dopóki identyfikujemy się z tradycją ugruntowaną na Logosie, wciąż ma moc i potencjał urody. Trzeba je tylko z niego wydobyć.

Przejawem mowy wysokiej, w której nadrzędne znaczenie ma Słowo, jest dziś „Tryptyk rzymski” Jana Pawła II. Czy odnajduje Pan w nim motywy i odniesienia błiskie rełigijnej problematyce, poruszanej przez Holderlina?
Owszem, choć myśl i język Papieża są ściśle związane z dogmatami wiary Kościoła katolickiego, a myśl i retoryka Holderlina, wywodzące się z ducha protestantyzmu, znacznie odbiegają od treści doktrynalnych. Niemniej niektóre metafory i sposób obrazowania uderzająco przypominają poetyckie zabiegi niemieckiego klasyka. Pierwsza część „Tryptyku”, zatytułowana „Strumień”, jest kontemplacją źródła i płynącej wody, a także dociekaniem ich nadrzędnego sensu, jakby krył się w nich jakiś znak dany specjalnie człowiekowi. To właśnie jest bardzo podobne do Holderlina, zarówno w doborze przedmiotów kontemplacji, jak i w sposobie myślenia o nich. Holderlin wiele wierszy poświęcił właśnie rzekom i strumieniom, i bynajmniej nie są to opisy przyrody, tylko inspirowane przez nią filozofowanie. Papież zaczyna słowami: „Zatoka lasu zstępuje / w rytmie górskich potoków”, a u Holderlina mamy: „Las zstępuje po zboczu” i „Z gór pomykały ku tobie potoki, / Ja sercem z nimi”. Ale jeszcze ciekawsza jest zbieżność w pojmowaniu i mityzowaniu źródła. Papież pisze: „Jeśli chcesz znaleźć źródło, / musisz iśćdo góry, pod prąd”, a Holderlin: „Niejednego strach bierze przed powrotem do źródła. / Bogactwo przecież jest w morzu”. Takich przykładów można by dać więcej. Co jednak najbardziej zasługuje na uwagę, to fakt, że w stosunkowo krótkim czasie ukazały się w Polsce trzy takie dzieła, jak „Traktat teologiczny” Miłosza, „Tryptyk rzymski” Papieża i właśnie ów tom mistycznometafizycz-nej poezji Holderlina, który głosząc chwałę poetów i wzywając ich, by w „marnym czasie Nocy Dziejów”, w oczekiwaniu na „Dzień”, strzegli „świętego ognia”, takich właśnie autorów, jak ci dwaj, miał z pewnością na myśli.

ANTONI LIBERA (1949) jest pisarzem i tłumaczem. Przekładał przede wszystkim twórczość Samuela Bec-ketta i reżyserował jego dramaty. W 1998 r. wydał powieść „Madame”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2003