Straszny człowiek, żaden cudak

(fot. K.Konstantynowicz)

TYGODNIK POWSZECHNY: - Podobno Aleksander Łukaszenka myślał o fotelu prezydenta Białorusi, gdy nie było jeszcze takiego stanowiska.

SWIETŁANA KALINKINA: - On zawsze szukał miejsca, w którym uda mu się grać pierwsze skrzypce. Pochodzi z małej wioski, z biednej rodziny, wychował się bez ojca i może wszystko to sprawiło, że od młodości pragnął "zostać kimś". Często zmieniał pracę, nigdzie nie przepracował więcej jak dwa-trzy lata na jednym stanowisku. Gdy rozpadł się ZSRR i do parlamentu weszła demokratyczna opozycja, czyli Białoruski Front Narodowy, Łukaszenka - wtedy młody deputowany - rozmawiał z przedstawicielami tej partii. Chciał do niej należeć i nawet wnosił na salę zakazaną dziś biało-czerwono-białą flagę, symbolizującą niepodległą Białoruś. Problem w tym, że wtedy już wszystkie kierownicze miejsca we Froncie były rozdzielone, a drugorzędne stanowiska Łukaszenki nie interesowały.

Autobiografia "korygowana"

- Ówczesne alianse Łukaszenki trochę zastanawiają. Żartuje się, że rano popierał Białoruski Front Narodowy, a wieczorem stawiał na komunistów.

- W polityce istnieją czasowe przymierza, ale Łukaszenka rzeczywiście bardzo często zmieniał fronty. Oczywiście, kilkanaście lat temu sytuacja była taka, że dla Białoruskiego Frontu Narodowego każdy głos w parlamencie, w tym i deputowanego Łukaszenki, był na wagę złota, aby forsować zmiany, np. ustawę o języku białoruskim. To wciąż był komunistyczny parlament, w którym Front nie miał większości i musiał podejmować rozmowy ze wszystkimi posłami. Łukaszenka nie miał ukształtowanych poglądów, wykorzystywał za to każdą okazję, by publicznie wystąpić czy dać wywiad dziennikarzom. To dzięki mediom świat dowiedział się o nim, wówczas dyrektorze sowchozu.

- Czy także dla rozgłosu występował, jak dziś twierdzi, przeciw porozumieniom białowieskim z 1991 r. zawartym między przywódcami sowieckich jeszcze republik rosyjskiej, ukraińskiej i białoruskiej, pieczętujących rozpad ZSRR?

- W rzeczywistości tylko jeden deputowany głosował przeciw i nie był to Łukaszenka, który wstrzymał się wtedy od głosu. Zachowały się protokoły głosowań. Gdy został prezydentem i zrozumiał, że sowieccy weterani czy emeryci stanowiący trzon jego elektoratu tęsknią za ZSRR, zaczął mówić o swoim ówczesnym sprzeciwie i rozgłaszać, że jako jedyny nie zgadzał się na rozpad Kraju Rad. Starsi ludzie oglądający telewizję widzieli w Łukaszence spełnienie swych marzeń. Cóż, dziś ten mit jest tak silny, że Łukaszenka mógł już sam uwierzyć, iż wtedy głosował przeciw.

- Łukaszenka ma chyba skłonność do takiego "korygowania" swej przeszłości.

- Przykładów jest mnóstwo. Niektóre stały się nawet ogólnonarodowymi żartami. Kiedyś, zwracając się do weteranów, powiedział, że jego ojciec zginął na froncie podczas II wojny światowej. Kłopot w tym, że Łukaszenka urodził się w 1954 r. Inny przykład: niedawno w wywiadzie dla rosyjskich dziennikarzy przekonywał, że moją gazetę, "Narodną Wolę", można kupić w kiosku, a było to trzy dni po tym, jak zakazał jej sprzedawania.

"Przypadkowy" prezydent

- Nim został prezydentem, kierował antykorupcyjną komisją w parlamencie. Dlaczego on?

- Gdy był posłem, interesowało go głównie dorywanie się do mikrofonu. Każdy powód był dobry. I nie dało się odebrać mu głosu. Utworzono więc, żeby go czymś zająć, komisję do walki z korupcją. Sam Stanisław Szuszkiewicz, ówczesny przewodniczący Rady Najwyższej cieszył się, że to pozwoli wykorzystać jakoś energię Łukaszenki. Tymczasem okazało się, że dla naszego bohatera był to dopiero początek. Na drugi dzień po nominacji przyszedł do Szuszkiewicza i zażądał służbowego auta i gabinetu. Myśl o prezydenturze pojawiła się zapewne po tym, jak wygłosił słynną antykorupcyjną mowę, w której oskarżył Szuszkiewicza o defraudację stu dolarów. Następstwem tego było odwołanie przewodniczącego Rady, co otworzyło drogę do wyborów prezydenckich.

- Wokół Łukaszenki zgromadzili się wtedy młodzi inteligenci, jak zamordowany później Wiktor Honczar czy Aleksander Fieduta, dziś w opozycji. Co ich do niego przekonało?

- To był alians "młodych wilków". Honczar czy Fieduta wiedzieli, że jak długo przy władzy będą ludzie ówczesnego premiera Wiaczesława Kiebicza, czyli stara komunistyczna nomenklatura, tak długo nic im się nie dostanie. Kiedy już wyznaczono datę wyborów prezydenckich, poczuli, że gadatliwy i przez to popularny deputowany jest ich szansą. Ale nikt nie sądził, że Aleksander Grigoriewicz tak długo utrzyma się przy władzy.

- Książka o Łukaszence, której jest Pani współautorką, nosi tytuł "Przypadkowy prezydent".

- Jego zwycięstwo w 1994 r. komentowano właśnie tak: że to przypadek, nieporozumienie, utrzyma się miesiąc, dwa, może pół roku i to wszystko. Że cudaków jest wielu, ale takich się nie wybiera na urząd prezydenta.

- Dlaczego więc go wybrano?

- Ekipa premiera Kiebicza, który wtedy ubiegał się o prezydenturę, była pewna wygranej. Uważała, że nie może być inaczej, skoro kontroluje media i komisje wyborcze. Wtedy demokratyczne siły wystawiły dwóch kandydatów: Szuszkiewicza i Zenona Paźniaka, którzy nawzajem się osłabiali. Tymczasem poparcie dla Łukaszenki, który też był w opozycji, było tak wielkie, że może wygrał już w pierwszej turze. Jednak druga tura wyborów, do której weszli Łukaszenka i Kiebicz, odbyła się i zadziałał prosty mechanizm: administracja zaczęła przechodzić na stronę nowego faworyta. Łukaszenka wyniósł z tego lekcję, że nigdy nie należy dopuszczać do drugiej tury.

W 1994 r. komunistyczna nomenklatura i klan Kiebicza przegrały, a wygrał szarak. Tak naprawdę była to pierwsza rewolucja na postsowieckim terytorium, jeszcze przed tymi "kolorowymi", jakie odbyły się w Gruzji w 2003 r. i na Ukrainie w 2004 r.

Miłe złego początki

- Jaka była reakcja Moskwy na wybór Łukaszenki?

- Spokojna, choć Moskwa wtedy popierała Kiebicza, który chciał doprowadzić do unii monetarnej z Rosją. Łukaszenka ostro krytykował ten projekt, choć sam wkrótce zaczął go lansować. Kiedy potem po raz pierwszy wystąpił w rosyjskim parlamencie, odniósł sukces: zobaczono go i przestano się bać, bo podkreślał związek Białorusi z Rosją. Oczywiście w tym samym czasie zachodnim dziennikarzom tłumaczył, że miejsce Białorusi jest w Europie. Rosja miała wtedy, jak i dziś, problemy z określeniem swej polityki zagranicznej. Reagowała spontanicznie na to, co się dzieje. Dziś rosyjscy analitycy i dziennikarze mówią, że Władimir Putin nie może po prostu ścierpieć widoku Łukaszenki i z obrzydzeniem patrzy na niego, gdy się spotykają. Ale że Kreml nie znalazł odpowiedniego zastępcy, popiera Łukaszenkę. Kiedy jednak zwycięży inny kandydat, Moskwa zareaguje spokojnie i pogratuluje Białorusi nowego prezydenta.

- Po wyborze Łukaszenki wkrótce okazało się, że żadnej poprawy w kraju nie będzie. Społeczeństwo okazało niezadowolenie: zastrajkowało mińskie metro. Ten strajk Łukaszenka zdławił błyskawicznie.

- On cieszył się naprawdę dużym poparciem. Strajk metra był lokalnym konfliktem, nie przyłączyli się do niego pracownicy wielkich przedsiębiorstw, bo nie zrozumieli istoty sporu. Łukaszence udało się sprawić, by ludzie nie odczuli protestu: zwolniono strajkujących maszynistów i zwieziono szybko nowych, z innych miast: ludzie wsiadali do metra, nie wiedząc nawet o strajku. Możliwe, że gdyby władza użyła siły i społeczeństwo dowiedziało się o tym, poparłoby strajkujących.

- W 1995 r. Łukaszenka zdecydował się na zmianę symboliki państwa. Biało-czerwono-białą flagę i godło Pogoni zastąpiono starymi symbolami z czasów ZSRR, tyle że bez sierpa i młota.

- Wynikało to z nostalgii za ZSRR. To samo zresztą zrobił Putin, ale chytrzej: flaga jest rosyjska, a hymn sowiecki. Łukaszenka nie chce, aby jego oponenci odwoływali się do symboli niepodległościowych. Walka z narodową symboliką prowadzi do absurdu. Zakazano ludowym zespołom występować w tradycyjnych strojach, żeby biało-czerwono-białe hafty nie kojarzyły się z działalnością opozycji.

- Za to sam prezydent odwoływał się do innych symboli: w 1995 r. w rozmowie z jedną z niemieckich gazet wyraził się pochlebnie o Hitlerze.

- Łukaszenka zaprzecza, że tak mówił, choć zachowało się nagranie. Te słowa nie znaczyły jednak, że Aleksander Grigoriewicz zachwyca się Hitlerem. Raczej pokazały pewną manierę w kontaktach z ludźmi: gdy z kimś rozmawia, szuka tematu czy odwołań, które, jak sądzi, trafią do rozmówcy czy się spodobają. Gdy więc rozmawiał z niemieckimi dziennikarzami, uznał, że przez porównanie się do Hitlera zrobi im przyjemność.

Bez legitymizacji

- Już w 1996 r. Łukaszenka wdał się w konflikt z parlamentem o władzę: zażądał zmian w konstytucji, dających mu potężne uprawnienia.

- I była szansa, żeby parlament ten konflikt wygrał i przeprowadził procedurę impeachmentu. Przed utratą stanowiska uratowała wtedy Łukaszenkę ingerencja rosyjskich polityków i choroba prezydenta Borysa Jelcyna, który nie mógł osobiście interweniować na Białorusi. Rozmowy przedstawicieli parlamentu i sądu konstytucyjnego m.in. z premierem Rosji Wiktorem Czernomyrdinem i przewodniczącym Dumy Gienadijem Sielezniowem zakończyły się obietnicą, że referendum, w którym propozycje Łukaszenki zostaną poddane pod powszechne głosowanie, będzie mieć tylko charakter doradczy. To był chytry wybieg, bo zaraz po referendum Łukaszenka oświadczył, iż zmiany natychmiast wchodzą w życie.

- Jak to możliwe, że wygrał wtedy referendum?

- W rzeczywistości nie udało mu się wygrać. Projekt nowej konstytucji nie był jeszcze wydrukowany w gazetach, ludzie nie wiedzieli, w jakiej sprawie oddają głos. Wiktor Honczar, który kierował wtedy Centralną Komisją Wyborczą, odmówił uznania wyników głosowania, ponieważ nie było wiadomo, kto i gdzie drukował karty do głosowania i ile ich było. Prezydent bezprawnie odwołał Honczara i wyznaczył na jego stanowisko Lidię Jermuszynę, która rezultat referendum uznała. Szefuje zresztą komisji wyborczej do dziś. Dlatego od 1996 r. dla Zachodu Łukaszenka nie ma legitymizacji do rządzenia.

- Pokonanie opozycji przyszło mu tym łatwiej, że przejął kontrolę nad mediami.

- Walka z dziennikarzami rozpoczęła się niemal natychmiast. Polityką informacyjną kierował wtedy Aleksander Fieduta: politolog, dziś skonfliktowany z prezydentem. Łukaszenka został wybrany w 1994 r. właśnie dzięki mediom, więc znał ich siłę. "Dom Druku", przedsiębiorstwo-monopolista, szybko znalazł się pod kontrolą, w czołowych gazetach zaczęli pracować "swoi". Zakazano publikacji wystąpienia posła Białoruskiego Frontu Narodowego Sergieja Antończyka, który oskarżył otoczenie prezydenta o korupcję. Największą gazetą była wtedy "Narodnaja Gazieta", własność parlamentu, który miał prawo wyznaczać redaktora naczelnego. Łukaszenka zmienił to prawo, przejął gazetę i mianował "swojego" naczelnego.

- Wasz prezydent lubi naznaczać i dymisjonować ludzi. Jaka jest rola tzw. wertykału?

- To prosty system rządzenia państwem, dzięki któremu cała władza spoczywa w rękach jednej osoby. Szefów wszystkich urzędów w państwie wyznacza osobiście prezydent, zaczynając od dyrektora wielkiej fabryki, a kończąc na przedsiębiorstwach w maleńkich miasteczkach. W ten sposób wszyscy zależni są od jednego człowieka.

Znikają wrogowie, znikają przyjaciele

- Po tym, jak Łukaszenka wyeliminował opozycję i wolne media, zaczął eliminować także ludzi, którzy pomogli mu dojść do władzy. I tu też odniósł sukces.

- Posłużył się starym, sprawdzonym makiawelizmem. Osoby, z którymi doszedł do władzy, także były ambitne, ale w państwie Łukaszenki zabrakło dla nich miejsca. Pozbycie się ich przyszło tym łatwiej, że zwalczali się nawzajem, żeby zająć jakieś stanowisko.

- Zgubiła ich jedynie ambicja?

- Niekoniecznie. Na przykład Tamara Winnikowa, szefowa Banku Narodowego, której w końcu po uwięzieniu pozwolono uciec z kraju, chciała zostać premierem i kontrolować duże kontrakty. Ale już minister spraw wewnętrznych gen. Jurij Zacharenka miał odwagę sprzeciwić się prezydentowi. Ponieważ znał tajemnice wielu śledztw i był niebezpieczny, więc pozbyto się go. Niewątpliwie najsilniejszą osobowością był Wiktor Honczar i gdy doszło do fałszerstw podczas referendum, potrafił na nie się nie zgodzić. Jedynym człowiekiem z tamtej ekipy, który trwa do dziś przy Łukaszence jest Wiktor Szejman. Zawsze cichy, mówi się o nim "szary milczek". Jego milczenie, choć dla wielu tajemnicze, bierze się z wady wymowy i niechęci do publicznych wystąpień. Nie mogąc błyszczeć bardziej od Łukaszenki, godzi się na pozycję w drugim szeregu.

- Podobno to na nim spoczywa odpowiedzialność za polityczne morderstwa, do których doszło w czasie rządów Łukaszenki.

- Z informacji, które przedostały się do opinii publicznej, można wnioskować, że tak rzeczywiście jest. Szejman zapewne zna wszystkie tajemnice Łukaszenki i dziś już można się spierać o to, kto na Białorusi trzyma się mocniej: on czy Łukaszenka. Nie wiadomo, kto ma na kogo kwity. Łukaszenka nie wie, jakie dokumenty ukrywa Szejman i co z tymi dokumentami może się stać np. w przypadku aresztowania Szejmana. Dlatego między nimi trwa wymuszona przyjaźń.

- Czy mogą na Białorusi pojawić się materiały podobne do tzw. taśm Melnyczenki, czyli nagrań z gabinetu prezydenta Ukrainy Leonida Kuczmy, wyniesionych przez oficera jego ochrony, które posłużyły za podstawę do oskarżeń Kuczmy i jego otoczenia o korupcję albo wręcz o zlecenie morderstwa?

- Dziś takich dokumentów nie ma. Nawet jeśli postawimy tezę, że Łukaszenka kazał kogoś zabić, to wcale nie musiał zostawić śladów w charakterze jakichkolwiek dokumentów. Nie możemy stwierdzić, że Łukaszenka dawał rozkazy eliminowania ludzi. Ale faktem jest, że osobiście dbał, aby ich sprawcy nie byli osądzeni.

Marzenie o potędze

- Pytanie o siłę Łukaszenki, to także pytanie o słabość białoruskiej opozycji.

- Ależ demokratyczna opozycja nie miała kiedy urosnąć w siłę! Gdy nie ma się igły, nie można zacerować dziury. A opozycja nie miała żadnych instrumentów, które w normalnych warunkach pomagają politycznie zwyciężać. Te, które miała, szybko jej odebrano. Łukaszenka podporządkował sobie media, sądy, wszystkie instytucje rządzące. I gdy zrozumiano, że do władzy doszedł nie jakiś tam cudak, ale człowiek straszny, było już za późno. Brakło też wsparcia Zachodu, który myślał, że problem z czasem sam się rozwiąże. W 1996 r. Zachód wprawdzie pojął, w czym rzecz, ale do tej pory nic nie zrobił, tylko współczuł. W sytuacji, gdy Rosja otwarcie popierała ten reżim, oznaczało to, że Łukaszenka ma wolną rękę.

- Czy Łukaszenka nie zapłacił za to poparcie zbyt wysokiej ceny? I to w walucie, którą okazała się niezależność państwa?

- Proszę pamiętać, że mimo sojuszu wojskowego z Rosją Łukaszenka nie pozwolił, by białoruscy żołnierze walczyli w konfliktach, w które angażowała się Rosja. Z drugiej strony, bez rosyjskiej pomocy Łukaszenka okazałby się bankrutem politycznym i gospodarczym. Wszystkie nasze wielkie przedsiębiorstwa były dotowane z rosyjskiego budżetu. Dostawaliśmy np. pieniądze, aby do naszych MAZ-ów kupować silniki w Rosji. Z punktu widzenia ekonomii związek z Rosją był potrzebny i wygodny. Unia celna sprzyja naszym przedsiębiorcom. W wymiarze zaś politycznym to poparcie pozwala nie czuć się izolowanym. Kraje zachodnie zamknęły granice dla Łukaszenki, ale na przyjęcie w Rosji zawsze może liczyć. Oprócz niej gotowe zaprosić go są tylko Chiny, Iran i niektóre kraje arabskie. Łukaszenka na Zachodzie był tylko raz: we Francji w 1994 r.

- Przez Związek Rosji i Białorusi Łukaszenka chciał stanąć na czele największego kraju na świecie. Kiedy zrozumiał, że marzenie, aby być prezydentem unii Rosji z Białorusią, jest nierealne?

- Po dojściu Putina do władzy. To był dla Łukaszenki szok. Nie od razu depesza gratulacyjna została wysłana z Mińska do Moskwy. Podobno poprzedni prezydent Rosji, Borys Jelcyn, miał mówić Łukaszence: jestem już stary, a ty, Aleksandrze Grigoriewiczu, taki młody, zastąpisz mnie. Łukaszenka widział już siebie w czapce Monomacha... Ale nie jestem pewna, czy porzucił całkiem marzenie o Kremlu. Aktywnie pracuje, aby stworzyć sobie za wschodnią granicą dobry wizerunek. Chętnie daje wywiady rosyjskim dziennikarzom, zwraca się do tamtejszych organizacji weteranów, do młodych aktywistów, wszędzie, gdzie jego propaganda może paść na podatny grunt.

Mistyka i samotność

- 19 marca Łukaszenka chce zostać po raz trzeci prezydentem Białorusi. Czym różni się ta kampania wyborcza od wcześniejszej?

- Pięć lat temu nie było takiej atmosfery zastraszenia, nie było aż tylu aresztowań, KGB była mniej aktywna. Być może przyczyna leży w wydarzeniach z 2004 r. Po pierwsze Łukaszenka wie, że mimo wygranego wtedy referendum pozwalającego mu ubiegać się po raz trzeci o urząd prezydenta, de facto łamie prawo. Po drugie ma w pamięci Pomarańczową Rewolucję na Ukrainie i boi się podobnego przebiegu wydarzeń. Do 19 marca jest on, czy nam się to podoba, czy nie, wybranym legalnie prezydentem. Ale 19 marca ten termin mija.

- Powszechnie uważa się, że Łukaszenka jest "chory na władzę".

- Gdy został prezydentem, dla niego samego był to szok. Przez pewien czas nie wiedział, co robić, jak się zachowywać. I szybko zaczął się bać utraty władzy. Przestał ufać doradcom. Dążył do tego, by wszystko kontrolować. Zwłaszcza że Łukaszenka nie umie realnie ocenić siebie. Wydaje mu się, że posiada kompetencje, by zajmować się wszystkim.

- Podobno Łukaszenka jest bardzo przesądny.

- Słucha rad astrologów i różnego rodzaju wróżek. Świadectwem tej fascynacji są choćby emitowane w naszej telewizji filmy, jak np. "Duchowa wojna", w których opozycję oskarża się o satanizm, a prezydenta kreuje na męża opatrznościowego. Tego typu mistyka dochodzi już do granic absurdu i ma wpływ na politykę państwa.

- Jaki jest Łukaszenka w kontaktach z ludźmi? W telewizji widzimy, jak mimo kamer srogo gani urzędników, a podobno do każdego z białoruskich dziennikarzy zwraca się po imieniu.

- Aleksander Grigoriewicz Łukaszenka zawsze wydawał mi się samotnikiem. Nie miał przyjaciół. Nie cierpi krytyki i nie ma poczucia humoru, jeśli dowcip dotyczy jego. To typ człowieka, który może płakać i śmiać się równocześnie. Uczulony na swoim punkcie. W mediach funkcjonują ostre reguły dotyczące prezentowania prezydenta. Tylko kilku dziennikarzy ma prawo robienia mu zdjęć. Wszędzie pojawia się ucharakteryzowany jak do filmu.

- Jest Pani współautorką książki, której treść z pewnością musiała ugodzić w ego prezydenta. Jaka była jego reakcja?

- Książka przeszła ekspertyzę lingwistyczną, która nie wykazała, abyśmy obrazili czy pomówili prezydenta. Osobiście przykrości nie miałam, ale gazeta, w której wtedy pracowałam, została pozbawiona prawa druku i sprzedaży na Białorusi. Oficjalnie książka "Przypadkowy prezydent" nie jest zabroniona, ale nie jest też dozwolona. Część nakładu, który jechał z Rosji na Białoruś została zatrzymana i do dziś leży w milicyjnym magazynie.

- Czy Łukaszenka czytał Pani książkę?

- Słyszałam, że tak. Podobno nie komentował jej treści, tylko nie spodobało mu się zdjęcie na okładce. Narzekał, że brzydkie. Podejrzewał fotomontaż.

SWIETŁANA KALINKINA jest zastępczynią redaktora naczelnego opozycyjnej gazety "Narodna Wola". Wcześniej pracowała na stanowisku redaktora naczelnego zamkniętej przez władzę "Biełorusskoj Diełowoj Gaziety". Jest uznawana za jednego z najlepszych komentatorów i znawców politycznego życia Białorusi. Współautorka książki "Słuczajnyj prezident" (wyd. Petersburg-Moskwa, 2003). Drugi autor książki, dziennikarz stacji ORT Paweł Szeremiet, po wypuszczeniu z więzienia został zmuszony do emigracji.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2006

Artykuł pochodzi z dodatku „Nowa Europa Wschodnia (12/2006)