Sondaże: instrukcja obsługi

Prof. Radosław Markowski, politolog PAN i SWPS: - Różnice między badaniami, nagłe skoki poparcia, to nie dowód na niewiarygodne sondaże. One, co wiadomo od dawna, nie są narzędziem doskonałym, bo przedmiotem badania jest kapryśny człowiek. Mądra definicja demokracji mówi, że powinny być stabilne reguły gry i niestabilne wyniki. Rozmawiał Przemysław Wilczyński

01.05.2010

Czyta się kilka minut

PRZEMYSŁAW WILCZYŃSKI: Tuż po tragedii smoleńskiej pojawił się sondaż TNS OBOP, według którego 52 proc. Polaków dobrze oceniała prezydenturę Lecha Kaczyńskiego. Poprzedni pomiar mówił o poparciu prawie dwa razy mniejszym. Według innego badania wzrosło zaufanie do instytucji: Sejmu, wojska, Kościoła. Polacy zmienili poglądy, czy uznali, że w tych dniach o ofiarach należy mówić tylko dobrze?

PROF. RADOSŁAW MARKOWSKI: Wzrost zaufania do instytucji to coś podobnego do amerykańskiego Rally Round the Flag. Gdy dzieje się coś ekstremalnego - wojna, katastrofa, zagrożenie - obywatele skupiają się wokół flagi i popierają każdego prezydenta, niezależnie od swoich politycznych preferencji. My mieliśmy narodową tragedię, za sprawą której wielu ludzi zwróciło się w kierunku tych, którzy się nami na co dzień zajmują. Poza tym dla wielu, także dla mnie, zaskoczeniem była organizacyjna sprawność, z jaką państwo przeszło przez ten okres. W ogóle można być przez ostatnie dwa tygodnie pod wrażaniem zachowania polityków, w tym np. polityków PiS-u, którzy przyzwyczaili nas do różnych zachowań, a w tym czasie zachowywali się bardzo akuratnie.

Co do notowań prezydenckich, powody mogą być różne. Jedni poczuli się zażenowani, że wcześniej za bardzo "palikotowali", inni mówili, że jeśli skoncentrować się na wybranych sferach działalności prezydenta, to ta prezydentura całkiem nieźle wyglądała, a jeszcze inni uważali, że w sytuacji takiej śmierci o ofiarach wypada mówić tylko dobrze. Nawet jak idziemy na grób wujka, który był łajdakiem, to raczej wspominamy jego dowcipy niż np. okrutność.

Z kolei w opublikowanym niedawno na lamach "GW" sondażu, na pytanie, kto był najlepszym prezydentem po 1989 r. ponad połowa pytanych odpowiedziała, że Aleksander Kwaśniewski, 27 proc. że Lech Kaczyński, a 11 - Lech Wałęsa. Wracamy do oglądu rzeczywistości sprzed katastrofy? 

Ten sondaż pokazuje fascynujące rzeczy. Ludzie potrafią, jak widać, oddzielić sferę emocji, np. sprawy Katynia, od realnej oceny dokonań. Ponad połowa opowiada się za prezydentem, który "źle się poczuł" w Katyniu. Zdają się mówić: owszem, fatalnie się zachował tam i wtedy, ale dziesięciolecie jego prezydentury było najlepsze. Inny przykład to Lech Wałęsa, któremu, dzięki braciom Kaczyńskim, znacząco wzrosło ostatnio zaufanie. I jak go ocenia społeczeństwo? Zaciska zęby i mówi: prezydentem był kiepskim. Potrafi oddzielić to, że Wałęsa jest ważnym Polakiem, że był wybitnym przywódcą "Solidarności" od oceny jego dokonań jako prezydenta. Po uspokojeniu nastrojów podobnie będzie pewnie z Lechem Kaczyńskim. Wielu będzie mówiło: był dobrym ojcem, synem, patriotą, ale już prezydentem takim sobie.

Zresztą prawie wszystkie sondaże po katastrofie pokazywały, że nic szczególnego się nie zmienia, że poparcie dla partii, nie licząc kilkuprocentowych wahań w tę czy inną stronę, pozostaje na mniej więcej podobnym poziomie, że mamy kandydata na prezydenta z poparciem około pięćdziesięcioprocentowym, kolejnego z ponad dwudziestoprocentowym, i kilku następnych, błąkających się w przedziale od 2 do 8 proc.

Ubiegłotygodniowe sondaże to dopiero początek zalewu rozmaitych badań w prasie, radio i telewizji. Jak ma się w tym wszystkim znaleźć wyborca? Jak odróżnić sondaż dobry, rzetelny, od złego?

Przede wszystkim warto pamiętać, że sondaże nie są narzędziem doskonałym. W ogóle nauki społeczne mają problem z tym, że przedmiotem badania jest nie obiekt martwy, lecz kapryśny człowiek, który zmienia zdanie. Sondaże trzeba zatem traktować jako najlepsze z możliwych przybliżenie do tego, co ludzie myślą i jak się zachowają. Nie ma lepszego narzędzia badającego nastroje. Ani intuicja, ani inne, paraekonomiczne badania nie są tak dobre, jak badanie opinii.

Czytając sondaż, warto zwracać uwagę na próbę. Najlepsza jest losowa, bo ta - w miniaturze - odwzorowuje społeczeństwo, a nie kwotowa. Co do liczby pytanych, powinna ona mieścić się w przedziale od tysiąca do półtora tysiąca, choć akurat w Polsce bezpieczniejsza jest ta druga, bo do wyborów idzie ok. połowa Polaków. Właściwie nie ma znaczenia dla wyniku, czy próba będzie wynosić 1500 czy nawet 10 tys.

Oczywiście, liczba tysiąc jako minimum dotyczy pytań ogólnych typu: "Co zrobią Polacy?", albo "Co myślą Polacy?". Jeśli chcemy zadawać pytania bardziej szczegółowe, np. "Jak zachowają się kobiety w wieku 35-60 z dużych miast?", próba musi być odpowiednio większa.

Czy wierzyć sondażom telefonicznym?

Ja im nie wierzę, zwłaszcza w Polsce. Są złym przybliżeniem, choć czasami, przypadkowo, mogą odzwierciedlać to, co się dzieje. Telefonicznie bardzo trudno jest dobrać rzetelną reprezentację, po drugie zaś jest to kwestia kulturowa. Np. rozmowa telefoniczna z człowiekiem prostym, który nigdy nas na oczy nie widział jest znacznie trudniejsza niż dogadywanie się twarzą w twarz. Tym bardziej, gdy chodzi o sprawę tak drażliwą jak polityka.

Czy Polacy ufają sondażom? Czy w ogóle komuś przyszło do głowy, by zrobić sondaż na temat sondaży?

Nie znam takich badań. Na pewno w środowisku - zarówno naukowym jak i samych sondażystów - brakuje autorefleksji na temat przeprowadzania sondaży. A stosunek ludzi do sondaży zależy od tego, czego od tych sondaży oczekują. Jeśli spodziewają się wiedzy ogólnej - chociażby takiej, że mamy w Polsce dwie duże partie i dwie mniejsze, z których jedna ma poparcie na granicy progu - to się nie zawiodą. A jeśli ktoś jest aptekarzem, i oczekuje potwierdzenia, że PiS ma 27,22 proc. poparcia, to takiej wiedzy badania opinii mu nie zagwarantują.

Polacy mają powody, by sondażom ufać. Przez dwadzieścia lat doczekaliśmy się trzech, czterech ośrodków badania, które wykonują rzetelną robotę, badając opinie wedle najlepszych wzorców.

Największą bolączką nie są jednak wcale sondaże, ale ich interpretatorzy. Na przykład wsród znacznej części dziennikarzy istnieje naiwana wiara w "przerzucanie się" elektoratu. Jeśli w dwóch sondażach na przestrzeni dwóch tygodni jakiejś partii spadło o 5 proc., a innej wzrosło o 2 proc., to słyszymy, że elektorat przerzucił się z partii na partię. To nieprawda. Wyborcy, zanim przeniosą swoje poparcie z jednej partii na inną, mija rok, dwa, w czasie których są w tzw. inkubatorze, deklarując niezdecydowanie.

Druga rzecz to interpretowanie jednego, np. niespodziewanie dobrego, wyniku kandydata jako tendencji. Mówi się wtedy: "Jemu rośnie". A przecież, żeby mówić o tendencji, musimy mieć do czynienia z co najmniej trzema punktami czasowymi. Najlepiej gdy jest ich znacznie  więcej, ale trzy to absolutne minimum.

Czy jednak w 2005 r., tuż przed wyborami prezydenckimi, sondaże nie zawiodły, przewidując, że prezydentem będzie Donald Tusk?

Rzetelny sondaż przed wyborami powinno się robić w ostatniej chwili. Jeśli mamy prawo zakazujące publikowania wyników sondaży w ostatnich dniach kampanii, co oznacza, że ostatnie prawdziwe dane sondażowe mamy sprzed około 4 dni przed wyborami, to oczywiście pomyłki mogą się zdarzać.

Często używamy w stosunku do wyborów metafory rynku. Jest podaż w postaci polityków i popyt, reprezentowany przez wyborców. Czas przed wyborami, wedle tego porównania, to kampania reklamowa, a my z jej pomocą coś kupujemy. Nic bardziej błędnego. Metafora właściwa to metafora inwestycji i giełdy. Inwestujemy, bo nie wiemy, jaki będzie ostateczny rezultat. Mądra definicja demokracji mówi, że powinny istnieć stabilne reguły gry i niestabilne wyniki. Jak jest odwrotnie, to nie jest to demokracja - demokracja to zinstytucjonalizowana niepewność. Musimy się tego uczyć. Ośrodki badania opinii robią coraz lepszą robotę, a że są nieprzewidziane skoki, to nie jest dowód na niewiarygodność sondaży, ale na to, że taka a nie inna jest natura ludzka.

Czy politycy ufają sondażom? Z jednej strony mówi się o demokracji sondażowej, a z drugiej słyszmy co i rusz od polityków, że nie należy wyników traktować poważnie. 

Politycy bardzo przejmują się sondażami. Nawet jak się pokaże najgłupszy sondaż, to bardzo go przeżywają. Oczywiście bardziej wierzą ci, którzy dobrze w nich wypadli. Jeśli wypadają źle, to mają oczywiście swoje sondaże, które uznają za lepsze. Przykładem jest Jarosław Kaczyński, który ostatniego dnia przed wyborami 2007  zapewniał, że sondaże niezaleznych instytucji kłamią, a on dysponuje tymi prawdziwymi, wskazującymi na zwycięstwo PiS.

W ostatnich latach politycy nauczyli się jednej rzeczy: wiedzą, kiedy będzie przeprowadzane badanie, więc partie starają się dzień przed ich przeprowadzeniem organizować specjalne eventy mające na celu zwrócenie na siebie uwagi, w celu polepszenia własnego wyniku.

Wróćmy do zbliżających się wyborów. Czy za sprawą katastrofy, żałoby, nasili się polaryzacja sceny politycznej?

Długoterminowo - nie. A jeśli coś takiego się nawet zdarzy, to owa dwubiegunowość nie będzie pochodną katastrofy, lecz dynamiki relacji między Bronisławem Komorowskim a Jarosławem Kaczyńskim. Jeśli Kaczyński będzie deptał po piętach Komorowskiemu, to następni kandydaci będą uzyskiwali słabe wyniki. Jeśli ta różnica będzie duża, wyborcy wrócą do swoich pierwotnych preferencji, a  kandydaci tacy jak Olechowski czy  Napieralski uzyskają lepszy wynik niż w sytuacji, gdy Kaczyński powaznie "zagrozi" Komorowskiemu.

Który elektorat okaże się bardziej zmobilizowany?

Wyniki wyborów nie zależą od intensywności przeżywania, lecz od liczby głosów. To, że Jan Kowalski bardzo przeżywa głosowanie na PiS, a ktoś inny przeżywa słabiej głosowanie na PO, to nie zmienia faktu, że relacja jest 1-1.

Tyle że ten pierwszy może pojawić się w lipcu przy wyborczej urnie, a drugi może w tym czasie wyjechać nad morze.

W 2007 r. czternastoprocentowy wzrost frekwencji wynikał z tego, że na PO zagłosowali ludzie zwykle zdemobilizowani, również tacy, których nie dałoby się przekonać, że PO to jest coś idealnego. To ludzie, którzy po prostu widzieli zagrożenie płynące z politycznego fanatyzmu.

Wpływ kampanii na preferencje wyborcze może się okazać tym razem ograniczony. Po pierwsze, z powodu braku czasu, a po drugie dlatego, że politycy narzucą chyba sobie pewne ograniczenia, chociażby rezygnując z bilbordów czy przekazywania wyrazistych, radykalnych treści. Czy w tej sytuacji media, choćby te publiczne, będą miały większy wpływ na wyniki?

Niektórzy dziennikarze, mówię tu o telewizji publicznej, pomylili swoją rolę z rolą ideologów. Wykorzystują telewizję do siania niezgody. Na Krakowskim Przedmieściu było niecałe sto tysięcy ludzi. A jeden z dziennikarzy TVP1 wybrał sobie z tego tłumu kilkunastu i zbudował bzdurny obraz nastrojów społecznych. W tej trudnej dla nas wszystkich sytuacji telewizja publiczna, zamiast tłumaczyć świat i socjalizować do niełatwych zagadnień współczesnej polityki, dzieli ludzi. To nie jest problem jednego czy drugiego dziennikarza, którzy dawno utracili intelektualny kontakt z rzeczywistością, ale problem kosztownej (by nie powiedzieć rozrzutnej) instytucji mieniącej się "publiczną", utrzymywanej z naszych zbiorowych zasobów.

Tyle że przekonanie, iż sama kontrola nad mediami daje korzyści, jest mitem. Trzeba jeszcze wiedzieć, co i jak w tych mediach mówić. Takie działania mediów i dziennikarzy przychylnych jednej opcji nie poszerzają jej elektoratu, co najwyżej utwierdzają w przekonaniach już przekonanych. Nie mam żadnej wątpliwości, że ideolodzy IV RP obecni w TVP1 szkodzą PiS-owi, przekreślając szanse tej partii na zyskanie większościowego poparcia;  ich przekaz po prostu kłóci się ze zdrowym rozsądkiem i tym, co widzą przeciętni ludzie. Najgorsi wrogowie tej partii nie wymyśliliby niczego skuteczniejszego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]