Długo czekaliśmy na orzeczenie sądu kościelnego w sprawie stawianych pomocniczemu biskupowi krakowskiemu Janowi Szkodoniowi zarzutów o molestowanie seksualne w minionych latach osoby małoletniej. Jak na standardy, do których przyzwyczaiła nas nuncjatura, uzasadnienie tym razem nie było lakoniczne. Nikt chyba się jednak nie spodziewał, że będzie to wyrok bez wyroku.
Jak czytamy w komunikacie nuncjatury: „po dokładnej analizie zebranych materiałów dowodowych i po przesłuchaniu powołanych świadków wina bp. Jana Szkodonia nie została udowodniona (non constat)”. Równocześnie „w toku postępowania stwierdzono natomiast nierozważne zachowanie biskupa wobec małoletniej, polegające na przyjmowaniu jej w prywatnym mieszkaniu bez obecności jej rodziców, pozostających od lat w znajomości z biskupem” – podano w komunikacie.
Czy w takim razie biskup został zniesławiony? Tego z orzeczenia się nie dowiemy. Czy jest niewinny? Tego również. Czy nam się to podoba, czy nie, proces karno-administracyjny oparty był na argumentacji „słowo przeciw słowu”. Wiemy jednak, że w sądach kościelnych słowa nie mają takiej samej rangi. Czy w takim razie sprawa jest zamknięta? Tylko w sądzie kościelnym, bo w sądzie cywilnym toczy się ona niezależnie.
W tym przypadku nie ma dwóch ofiar. Jest tylko jedna. Ktoś więc kłamie, a prawo jak dotąd sobie z tym nie radzi. To, co się działo za zamkniętym drzwiami w mieszkaniu biskupa, trudno teraz udowodnić, ale wiemy, że jego „nierozważne zachowanie” zostawiło w kimś trwałe ślady i zranienia. Tego nawet sąd kościelny nie był w stanie podważyć.
Chociaż oskarżenie biskupa bez świadków przestępstwa może wyglądać jak „misja samobójcza”, trudno orzeczenie nuncjatury uznać za moralne zwycięstwo krakowskiego biskupa. Historia nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.
Tomasz P. Terlikowski: Ezopowy język dokumentów informujących o karach nakładanych na kolejnych polskich biskupów wiele mówi o mentalności decydentów Kościoła. Do głębokiej zmiany bardzo nam daleko.