Wielkomiejska młodzież omija szkolną katechezę szerokim łukiem – taki wniosek płynie z opublikowanego w zeszłym tygodniu przez Katolicką Agencję Informacyjną zestawienia opartego na danych z samorządów. O ile w podstawówkach frekwencja nadal przekracza wyraźnie połowę (Wrocław 62,5 proc., Warszawa 65 proc., Poznań 73 proc.), w szkołach ponadpodstawowych chodzący na szkolną religię stanowią coraz bardziej bijącą po oczach mniejszość. W Warszawie i Poznaniu to nieco ponad 20 proc. uczniów, we Wrocław 15,19 proc.
Ktoś powie, że licea z kilku miast to jeszcze nie Polska. I rzeczywiście: ogólnopolska frekwencja wynosząca 82,4 proc. sugeruje, że polska laicyzacja ze szkołą obchodzi się łagodnie. Tyle że te dane są m.in. pokłosiem trwającego od lat miękkiego dyktatu dyrektorów, proboszczów i władz centralnych – religia w wielu placówkach nie jest (jak przystało na przedmiot nieobowiązkowy) umieszczana na początku bądź końcu dnia nauki. Chodzą nań również ci, którzy nie mają co ze sobą zrobić.
W 2013 r. Tadeusz Mazowiecki, którego rząd wprowadził religię do szkół, mówił na łamach „Tygodnika” o „pełzającym naruszaniu” rozdziału państwa od Kościoła – w wykonaniu niektórych biskupów, księży i urzędników. I właśnie religię wbitą w sam środek dnia podawał jako jaskrawy przykład. Dziś pierwszy premier III RP mógłby rwać włosy z głowy obserwując, że owa szkolna praktyka nie tylko trwa, ale najbardziej krewcy przedstawiciele Kościoła i państwa nawołują ochoczo do jej kultywowania (małopolska kurator Nowak naciskała na dyrektorów, by “absolutnie nie wyrzucali religii na pierwszą lub ostatnią godzinę”).
Wiadomo już, że nowa sejmowa koalicja nie wyprowadzi religii ze szkół: postulat Lewicy jest politycznie ryzykowny, a prawnie utopijny.
Niech więc – zgodnie z obietnicami KO – wpisze ją w plan lekcji tam, gdzie być powinna. Dla dobra dzieci, które spędzają w szkole nawet trzydzieści kilka godzin tygodniowo. Wbrew głosom, że „się nie da”, i że to gwałt na szkolnej autonomii – religia w środku dziewięciogodzinnego dnia nauki to dysfunkcyjny przejaw tej autonomii.
Jeśli się nie uda, nowy rząd będzie kolejnym, który ulegnie dyktatowi. I być może pierwszym, który autoryzuje – przynajmniej gdzieniegdzie – dyktat mniejszości nad większością.