Siostra

„Maska” to jedno z arcydzieł Stanisława Lema. I jak to z arcydziełami bywa – utwór wielowarstwowy, podatny na rozmaite odczytania.

15.04.2019

Czyta się kilka minut

„Maska” – animacja lalkowa braci Quay, z muzyką Krzysztofa Pendereckiego, 2010 r.  Scenariusz filmu jest adaptacją opowiadania Stanisława Lema. / QUAY BROTHERS / YOUTUBE
„Maska” – animacja lalkowa braci Quay, z muzyką Krzysztofa Pendereckiego, 2010 r. Scenariusz filmu jest adaptacją opowiadania Stanisława Lema. / QUAY BROTHERS / YOUTUBE

Na początku była ciemność i zimne płomienie, i huk przeciągły, a w długich sznurach iskier czarno osmalone haki wieloczłonowe, które podawały mnie dalej, i pełzające metalowe węże, co dotykały mię ryjkowato spłaszczonymi łbami, a każde takie dotknięcie budziło dreszcz błyskawiczny, ostry i rozkoszny prawie”.

Tak właśnie, czytelnym nawiązaniem do Księgi Rodzaju, zaczyna się porywający i wirtuozerski stylistycznie monolog, który ciągnąć się będzie przez kolejnych pięćdziesiąt stron i w którym napięcie ani przez chwilę nie spada. Kto jednak do nas mówi? Kim jest istota, która rodzi się na tej dziwnej taśmie produkcyjnej? Zrazu nie wie tego i ona sama, bo proces samopoznania dopiero się u niej zaczyna. Nie zna jeszcze nawet własnej płci, więc rozpoznając granice oddzielające ją od reszty świata używa rodzaju nijakiego: „nie potrafię wyjawić, kiedym mogło już dokładnie ogarnąć własny kształt”.

Potem jest przebudzenie w nieznanym miejscu: „Silne blaski spływały z góry na barwny zamęt pionowych kadłubów, widziałom ich kule, obracające ku mnie lśniące wodą guziki, powszechny gwar zamarł i w powstałej ciszy uczyniłom jeszcze jeden mały krok”. I wreszcie oświecenie: miejsce to sala balowa, pionowe kadłuby – ludzie, kule – ich głowy, a wodniste guziki – oczy. Oczy, które obracają się ku narratorce – pięknej młodej kobiecie w błękitnej sukni z krynoliną, z oprawnym w złoto topazem między kształtnymi piersiami.

Stanisław Lem w swoim krakowskim mieszkaniu / Fot. Tomasz Tomaszewski / Forum

„Maska” Stanisława Lema, bo o niej oczywiście piszę, opowiadanie opublikowane po raz pierwszy w 1976 r. w tomie pod tym samym tytułem, to w moim przekonaniu jedno z arcydzieł pisarza. I jak to z arcydziełami bywa – utwór wielowarstwowy, podatny na rozmaite odczytania. Widziano w nim tekst polityczny, przypowieść filozoficzną, doczekał się też interpretacji feministycznej. A może najważniejszy jest w nim wątek wolnej woli, tego progu, za którym umysł – obojętne, czy zaprogramowany przez opatrzność, czy też przez ziemskiego konstruktora – osiąga ten stopień komplikacji i samoświadomości, że uwalnia się z oków przeznaczenia.

O czym jednak traktuje ta mroczna baśń osadzona w niewiadomej, feudalnej jakby epoce i w państwie rządzonym przez tyrana? Stylizacją językową przypomina trochę „Cyberiadę” i „Bajki robotów”, brak w niej jednak wszechobecnego w tamtych książkach groteskowego humoru. Niesamowity klimat nawiązuje raczej, jak zauważyli rosyjski krytyk Dmitrij Buck i autor monografii „O poznaniu w twórczości Stanisława Lema” Maciej Płaza, do romantycznych opowieści o kobiecie-automacie E.T.A. Hoffmanna („Piaskun”) czy Villiersa de l’Isle-Adama („Ewa jutra”) i o sobowtórach (Edgar Allan Poe, Robert Stevenson).

Duch skalany i prawy

Bohaterka Lema, czyli Maska, skonstruowana została na polecenie króla-tyrana w określonym celu: ma rozkochać w sobie, a potem zabić buntownika, mędrca Arrhodesa. Poznaje go już na wspomnianym dworskim balu i uczucie między nimi szybko się rozwija, bohaterka jednak od początku ma wątpliwości co do charakteru uczucia własnego. Równocześnie owa „hrabianka Tlenix, Duenna Zoroennay, młoda Wirginia, osierocona w zamorskim kraju Langodotów przez ród walandzki” zaczyna zdawać sobie sprawę, że nie umie odróżnić zmyślenia od rzeczywistości, nie umie „odnaleźć siebie we własnej prawdziwej pamięci”. W postępującym wciąż procesie rozpoznawania własnej tożsamości i analizowania wspomnień (autentycznych? przez kogoś wdrukowanych?) dochodzi do punktu krytycznego.

Nie mogąc rozwikłać zagadki swojego ducha, zarazem „skalanego i prawego”, ani podzielić się wątpliwościami z Arrhodesem („kołczał mi język od samego zachcenia”), zwraca się ku własnemu ciału, choć i tu natrafia najpierw na nieprzekraczalną granicę. W końcu jednak pod powłoką brzucha sklepionego jak u niewiast z gotyckich obrazów wyczuwa twardy, obły kształt. Cięcie lancetem od łuku żebrowego do łona uwalnia srebrzystego, metalowego owada. „Ujrzałam jego przytulone płodowo odnóża, cienkie jak szczypce, wchodziły w moje ciało i pojęłam nagle, że to nie było ono, obce, inne, to byłam dalej ja sama”. Do motywu automatu i motywu sobowtóra dochodzi więc trzeci – motyw modliszki, przez autora zresztą wprost podsunięty.

„Najgrubszymi członami moich czułków oparłam się o brzegi otwartego na oścież ciała, aby się wypoczwarczyć, i wydobyłam się na wolność zwinnie, a wtedy Tlenix, Duenna, Mignonne osunęła się pierwej na kolana, potem runęła twarzą w bok i wypełzłam z niej, rozprostowując wszystkie odnóża, powoli idąc wstecz niby rak. Świece, których płomienie jeszcze chwiały się w przeciągu wznieconym ucieczką Arrhodesa w otwarte drzwi, jaśniały w lustrze, naga, z rozrzuconymi nieprzystojnie nogami, spoczywała bezwładnie, nie chcąc dotknąć jej, mego kokonu, fałszywej skóry mojej, ominęłam ją i wznosząc się jak modliszka wpółprzegiętym korpusem, spojrzałam na siebie w zwierciadle. To ja, powiedziałam sobie bez słów, to ja. To wciąż jeszcze ja”. Cytat długi, ale daje pojęcie o zawrotnym tempie tej prozy, a zarazem zaprzecza wspomnianym wcześniej analogiom z romantycznymi historiami o sobowtórach. Rozwinięty już i wciąż się rozwijający intelekt okazuje się tym, co spaja kolejne wcielenia bohaterki (a doktor Jekyll nie był przecież świadom czynów pana Hyde’a).

Czy zaś modliszka okaże się porównaniem właściwszym i uwolniona od ludzkiej powłoki bohaterka wypełni swoje zadanie? Owszem, metalicznie lśniący owad ze śmiercionośnym żądłem rusza w pogoń za Arrhodesem, który uciekł, stawszy się mimowolnym świadkiem przerażającej przemiany. Owszem, miłość Maski (czymkolwiek ta miłość była) gaśnie, a „skorpion ze srebra” podlega w pewnej mierze nowemu ciału i bez trudu podejmuje wpisane w jego strukturę ruchy, bez trudu też umie odnaleźć trop potencjalnej ofiary, a w pogoni pokonać wszelkie przeszkody. Zdolny jest jednak nadal myśleć z wcześniejszą biegłością i uświadamia sobie, że auto- destrukcyjny gest także stanowił część napisanego przez kogoś scenariusza. „Zaczynałam (...) rozumieć, że ten akt autoewentracji nie ze wszystkim był moim powstaniem, że stanowił przewidzianą cząstkę planów, zamyśloną na taką właśnie okoliczność rebelii, żeby się okazała wkroczeniem w doskonałe nareszcie poddaństwo”.

Bez wytchnienia

Śledzimy więc teraz z zapartym tchem pościg, który trwać będzie tygodnie i miesiące, i w którego opisie mistrz przechodzi sam siebie („Biegłam przez deszcze i skwary, rozłogi, wądoły i chaszcze, suche trzciny oślizgiwały mi się po tułowiu, a woda na przełaj przebywanych kałuż czy rozlewisk opryskiwała mnie i ściekała grubymi kroplami po obłym grzbiecie i po głowie, w tym miejscu naśladując łzy, co nie miało jednak żadnego znaczenia” – jakąż świetną pisarką mogłaby się stać Maska!). Właściwie to już sami biegniemy „przez wsie, osady, miasteczka, przez targowiska pełne garów glinianych i suszących się na sznurach owoców”. Dzieci pierzchają przed nami w boczne uliczki, wszelkie stworzenia uciekają albo poczynają gorączkowo worywać się w spieczony grunt, bo to, które nie ustąpi z drogi – zginie „w trzasku wapienia i bełkocie czerwonych strug”, pokonujemy „rzeki i odnogi limanów, katarakty, mułowate zbiorniki wysychających jezior”, przekradamy się nawet przez wojenne fronty. Prowadzona bez wytchnienia pogoń staje się celem – zdanie „jego zapach wypełniał mnie całą jak obietnica” jest jednak na tyle dwuznaczne, że wcale nie jesteśmy pewni jej finału.

No i finał też okaże się niejednoznaczny. W ostatniej fazie swojego biegu Maska ściga już nie tylko mędrca-opozycjonistę – porywacze uprowadzili go bowiem z klasztoru, gdzie się ukrywał. Osiągnąwszy cel, bohaterka, „oblubienica i morderczyni”, znajdzie martwego porywacza i umierającego Arrhodesa. „Przechylona w tył, ze zgiętym odwłokiem, wpatrywałam się z góry w jego odwróconą twarz, nie śmiąc ani dotknąć go, ani się cofnąć, bo póki był żyw, nie byłam pewna siebie”. Będzie tak czuwała i nie użyje śmiercionośnego żądła, a po śmierci Arrhodesa ułoży się obok niego i weźmie go w objęcia. Przez dwa dni śnieżyca okrywa ich „nie tającą pościelą”, trzeciego dnia wschodzi słońce...

Równi przed Prowidencją

Więc? No właśnie – i co? Może znajdziemy klucz (czy tylko pozór klucza?) cofając się o kilka stron, do sceny, w której Maska-owad w furcie klasztornej (tego właśnie klasztoru, który wcześniej dał schronienie Arrhodesowi) spotka zakonnika i „srebrna modliszka” oraz „biały ksiądz” odbywają długą rozmowę. Bohaterka opowiada swoją historię, a na powtórzone pytanie, co uczyni, znalazłszy Arrhodesa, odpowiada: „Nie wiem, jakkolwiek bowiem nie chcę mu złego, to, co we mnie wpisane, może okazać się potężniejsze od mojej chęci”. W odpowiedzi słyszy: „Jesteś moją siostrą”. Gdy zaś, zdumiona, prosi o wyjaśnienie, zakonnik tłumaczy jej: „Ani się nie wywyższam nad ciebie, ani poniżam przed tobą, jakkolwiek byśmy się bowiem różnili, niewiedza twoja, którą mi wyznałaś, a w którą ja wierzę, czyni nas równymi przed Prowidencją”. I sam prowadzi ją do opuszczonej przez Arrhodesa kryjówki, wiedząc przecież, że w ten sposób naprowadza ją na zgubiony wcześniej trop.

„Nozdrzami wszedł mi w płuca zapach bezustannie tropiony, tak mocny tutaj, że poczułam, jak żądło samo wzwodzi mi się i wysuwa z łonowej tulei”. Cóż, nie zapowiada to niczego dobrego. Gdy jednak srebrna modliszka ruszy dalej, zapamiętawszy wcześniej także zapach porywaczy, stara się przekonać samą siebie, że idzie Arrhodesowi na odsiecz. Koniec już znamy. Może więc konstruktor Maski rzeczywiście stworzył inteligencję na tyle skomplikowaną, że zdołała się uwolnić od narzuconego jej zadania? Pozostańmy z tą nadzieją. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1955 w Krakowie, absolwent prawa i historii sztuki na UJ, w latach 1980-89 w redakcji miesięcznika „Znak”, od 1990 r. w redakcji „TP”, na którego łamach prowadzi od 1987 r. jako Lektor rubrykę recenzyjną. Publikował również m.in. w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 16/2019