Sen Kolomana Sokola

Jeden jedyny raz w życiu Lydia Sokol poszła sprzedać obraz męża. Była zdesperowana, brakowało pieniędzy. Od marszanda usłyszała, że obraz jest piękny, cudowny. I że nabierze wartości, gdy autor umrze. Nie dobili targu. Lydia trzasnęła drzwiami i przysięgła sobie, że nigdy nie sprzeda tego, co stworzył mąż.

16.01.2006

Czyta się kilka minut

Koloman Sokol, "Matka z dzieckiem" /
Koloman Sokol, "Matka z dzieckiem" /

Choć mało subtelny, marszand miał rację. Śmierć pomaga artyście. Wczesna, bo nie zdążył się skompromitować po dobrym początku, lub tragiczna, bo tworzy legendę. Koloman Sokol miał jednak to szczęście, że jego śmierć przyszła późno, bardzo późno. Dokładnie: w miesiąc po jego setnych urodzinach.

Żył zatem dość długo, by przypomniano sobie o nim w ojczyźnie: Słowacji. W ciągu ostatnich miesięcy jego życia zorganizowano wielką wystawę obrazów, nakręcono film dokumentalny, a w rodzinnym Liptovskim Mikulášu otworzono Centrum Kolomana Sokola, gdzie dziś można oglądać kilkadziesiąt obrazów.

Doczekał więc sławy, choć chyba niezbyt go to interesowało. Gdy był młody, jego przyjaciel Pablo Picasso z szacunkiem mówił: "Sokol nie potrzebuje Picassa, aby być wielki". Przez następnych kilkadziesiąt lat nie potrzebował też pieniędzy i artykułów na pierwszych stronach gazet, aby wiedzieć, że jest wielkim artystą. A być może - co ważniejsze - że jest po prostu artystą. Dla Sokola liczył się akt tworzenia, nie sława.

Jeden z największych grafików XX w. - i najsłynniejszy obok Warhola słowacki malarz - urodził się w 1902 r. jako kolejne dziecko w biednej rodzinie w północnej Słowacji. Nikt by wtedy złamanego grosza nie dał, że zdobędzie wykształcenie, a co dopiero, że kiedyś w światowych galeriach będą się spierać o poprawną wymowę jego nazwiska.

Musiał jednak zostać malarzem. Jego los był przesądzony przez talent w taki sam sposób, jak innych geniuszy. Musiał, bo rysował wszędzie, gdzie mógł: na skrawkach papieru, w każdej wolnej chwili. Rysował, bo nie mógł się powstrzymać. Nie mógł nie rysować. Może rysował, bo był samotny? Może to był jego sposób na niezbyt przyjazny świat? Każdy może myśleć, co chce. Sokol już na to nie odpowie. A nawet gdyby mógł, pewnie nie miałby ochoty. "Każdemu los wyznacza jego dróżkę i moja była specjalnie dla mnie, nie mogłem z niej zboczyć" - powiedział kiedyś i jest to może najlepsze wyjaśnienie.

Życiowa droga - która przez Paryż i Pragę zawiodła go do Ameryki - zaczęła się jak w dickensowskiej powieści. Z dzieciństwa wyniósł kilka zaledwie wspomnień. Pierwszy obraz to ojciec w trumnie, do którego kilkuletni chłopczyk rozpaczliwie woła: "Weź mnie ze sobą!" (tego "porzucenia" nie mógł ojcu wybaczyć). Obraz drugi, to pociąg odjeżdżający z dworca w Mikulaszu, który "zabiera" mamę. Na peronie zostali rozpaczliwie płaczący kilkuletni Koloman i jego rodzeństwo, po prostu zostawieni przez matkę, która postanowiła ułożyć sobie życie na nowo, bez "obciążeń" z poprzedniego małżeństwa. Zapamiętał też nogi kuchennego stołu, pod który się schował, czekając, aż stryjowie rozdzielą między siebie porzucone dzieci.

Smutne dzieciństwo przeszło w smutną młodość; pracował jako uczeń w zakładzie wędliniarskim - i namiętnie rysował. Jego los zmienił się po przeprowadzce do Koszyc, choć nic tego nie zapowiadało, bo początkowo pracował tam po kilkanaście godzin dziennie. Wracając o 11 w nocy do pokoju, gdzie spał jeszcze jego znajomy z żoną i ośmiorgiem dzieci, nie miał sił, by myśleć o czymkolwiek innym poza snem.

Ale praca ponad siły okazała się zbawieniem, bo... ciężko zachorował. Po pierwsze, siedział w pokoju i miał czas rysować. Po drugie, doktor Gabor Mathe, który go leczył, zobaczył znakomite szkice i namówił go, by zaczął się uczyć. Po trzecie, jego kolega dowiedział się, że w prywatnej szkole rysunku Eugena Krona brakuje jednego ucznia, by placówka dostała rządowe dotacje. Przyjęli więc Sokola, który wspominał, że do atelier wszedł jak do kościoła.

Nagle zmieniło się wszystko. Już trzy lata później studiował w Pradze na Akademii Sztuk Pięknych u znanego malarza prof. Maxa Szvabinskego (profesor przedstawiał swych uczniów gościom odwiedzającym Akademię słowami: "To jest pan Sokol, a to pozostali"). Praga otworzyła mu drogę na świat. Już jako student zaczął wystawiać: w Polsce (Warszawie i Krakowie), Austrii, Ameryce Łacińskiej. A przede wszystkim, dostał stypendium w Paryżu.

Paryż, lata 30., to mekka każdego malarza, centrum świata. Tam Sokol poznał Picassa, tam ożenił się z Lydią. Tam, podobnie jak wcześniej i później, klepał biedę. Ale to częsty los artystów, a on do biedy przywykł. Żył sztuką i miłością. Lydia, Amerykanka czeskiego pochodzenia, którą poznał jeszcze w Pradze, była jedyną kobietą w jego życiu. A i ona poświęciła się całkowicie swemu Kolomanowi. Kiedy stwierdziła, że jego twórczości nie mogą ograniczać godziny normalnej pracy, przejęła wszystkie rodzinne obowiązki. Później, w USA, to ona pracowała, by jego nic nie krępowało. Ale gdy z kolei zaczęła chorować, to on był gotów poświęcić dla niej wszystko: pozycję i karierę.

Ale o tym wszystkim w Paryżu jeszcze nie wiedzieli. Wzięli skromny ślub, na weselną kolację w restauracji zaprosili jedynie świadków. Ci wybrali coś lepszego, Koloman zaś wpatrywał się długo w menu, a raczej w ceny. Dla Lydii zamówił to, co wybrali goście. Dla siebie wziął coś tak niepasującego do sytuacji, że przyjaciele wzięli to za ekstrawagancję artysty: ugotowaną wieprzową racicę, najtańsze danie. Po kolacji gości odesłał do domu taksówką, a żonie wyznał, że drobne, które mu zostały, nie starczą na bilet kolejki podmiejskiej. Do domu wracali więc na piechotę, co zabrało im niemal całą noc.

Przymusowy spacer został w ich pamięci na zawsze. Wspominali go przy każdej rocznicy ślubu, a było ich ponad 60. Zapamiętali, że świecił księżyc, noc była piękna, a przed nimi całe długie życie.

Wtedy, w Paryżu, przed Sokolem zapowiadał się światowy sukces. Pod wrażeniem jednej z wystaw zaprosił Kolomana w 1936 r. meksykański rząd. Za oceanem miał wykładać i stworzyć wydział grafiki. Lata spędzone w Meksyku należały do najszczęśliwszych: Sokol cieszył się uznaniem jako artysta i pedagog, miał możliwość pracy w godziwych warunkach. Klimat jednak szkodził Lydii, więc w 1941 r. przenieśli się do Nowego Jorku.

Tam nie był już maestro. Został dozorcą w kamienicy pewnej skąpej Polki. Artystyczne wizje schował do kieszeni. Aby utrzymać żonę i syna, który właśnie przyszedł na świat, zajął się zamiataniem chodnika i wynoszeniem śmieci. Nie prosił o pomoc i nie chciał agenta, bez którego nie obędzie się żaden amerykański artysta. Nie bywał na salonach. Żona nie chciała na to patrzeć, więc przyjęła posadę nauczycielki w miasteczku Bryn Mawr w Pensylwanii. Tam pracownią Sokola był stół w jadalni. Znów, jak w Koszycach, wstawał o świcie, bo przez wąskie okna wpadało mało światła i czas trzeba było wykorzystać jak najlepiej. Mógł jednak znów rysować.

W 1946 r. Sokol zdecydował się wrócić na Słowację. Zbyt wiele się tam jednak zmieniło. Gdy w 1948 r. władzę w Czechosłowacji przejęli komuniści, opuścił ojczyznę. Nigdy więcej do niej nie przyjechał i niechętnie wracał do tamtych lat. "Było to smutne" - mówił. Trudno powiedzieć, czy tęsknił. Stworzył własny świat: Kaburabę. "Kaburaba jest obszarem zawsze tam, gdzie jestem ja. I w ten sposób zawsze jestem u siebie. Tu (...) wszystko jest tak samo ważne. Czy żebrak, czy filozof, król, lalkarz czy szewc, wszyscy są równi" - tłumaczył.

Był twardym człowiekiem, z zasadami, których nie zmieniał. Dość twardym, by odwrócić się od świata plecami. Dość jednak wrażliwym, by widzieć ludzi: cierpiących, poniżanych, samotnych. Oni są na jego obrazach: walczący, zrozpaczeni, pełni bólu i godności. W pewien sposób malował siebie, choć się nad sobą nie użalał.

Samotność i praca: to idealnie pasowałoby do obrazu tragicznego artysty, gdyby nie solidna i kochająca się rodzina. Była Lydia, każdego dnia. Kiedy już starzy, drzemali po południu, nawet przez sen trzymali się za ręce. Był Jurko (George), syn urodzony w USA. To z nim Koloman, który nie miał swego dzieciństwa, przeżył po raz pierwszy piękno świata dziecka. Potem były wnuczęta, które ganił za malowanie kolorowanek. "Czemu nie malujesz swojego obrazu? - upominał wnuczkę Marienkę. - Nie wypełniaj cudzego rysunku, zrób własny". Rodzina, bardzo ze sobą związana, była jego oparciem i radością.

Zapewne dzięki niej miał siłę podążać własną ścieżką, nie idąc na artystyczne kompromisy, kpiąc z mediów i towarzyskich salonów.

Dowody tych rodzinnych więzi można znaleźć na jego obrazach. Np. napis w rogu jednego z nich (GEOFON) ma upamiętnić, że gdy malował ten obraz, zadzwonił syn George: GEOrge i teleFON. W pewnym momencie obok nazwiska Sokol na obrazach pojawiło się imię Sambo. Tak nazywał się ukochany pies, z którym się nie rozstawał. Nawet kiedy zwierzę zachorowało na raka i nie mogło chodzić, Sokol codziennie zanosił je na rękach do pracowni, by leżąc na kanapie, pies mógł obserwować, jak pan maluje. Tak jak obserwował przez 10 wcześniejszych lat, od chwili, gdy do domu przyniósł go George, wtedy student medycyny (pies miał służyć do doświadczeń). Być może wspólne dla obu cierpienie było tym, co tak związało psa i artystę. Po śmierci Samba Sokol miał inne psy, ale żaden nie był tak ważny.

Ostatnie lata Koloman i Lydia spędzili w Arizonie, w pobliżu Tuscon, gdzie pracował George. Gdy uznał on, że rodzice nie mogą już mieszkać bez opieki, wybudował dla nich dom obok swojego. Na tyle blisko, by mogli razem jadać posiłki, ale dość daleko, by czuli się swobodnie.

Sokol pracował do końca, dopóki był w stanie malować. Nie myślał już o powrocie na Słowację. W jednym z ostatnich wywiadów gorzko przypomniał, że zaproponowano mu miejsce na Cmentarzu Narodowym: "Niekiedy tak siedzę i rozmyślam. Mój stary kraj proponuje mi honorowy grób. Czemu mi nie zaproponowano honorowego urlopu w górach, kiedy jeszcze mógłbym jechać? (...) Lydka i ja tu się zestarzeliśmy, i tu mamy zaplanowane swoje miejsca w popiele".

Gdy umierał 12 stycznia 2003 r. w szpitalu, był przy nim syn. "Kiedy mam blisko swego syna, czuję spokój. Aż sam siebie czasem przepraszam za to uczucie, ale pragnę, aby mój syn kochał mnie na wieki, tak jak ja jego" - wyznał kiedyś. Umarł kochany, szanowany, mając zapewnione miejsce nie tylko w galeriach i encyklopediach, ale i w pamięci najbliższych.

Spełnił się amerykański sen. Zapłakany chłopiec porzucony na dworcu przeszedł swoją drogę.

Pisząc artykuł korzystałam z książki Agnesy G.J. (Mariny Havranovej) "Koloman Sokol w kraju saguaros".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działu Świat, specjalizuje się też w tekstach o historii XX wieku. Pracowała przy wielu projektach historii mówionej (m.in. w Muzeum Powstania Warszawskiego)  i filmach dokumentalnych (np. „Zdobyć miasto” o Powstaniu Warszawskim). Autorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2006

Artykuł pochodzi z dodatku „Europa Środka - Słowacja (4/2006)