Raz na wschód, raz na zachód

Polityka zagraniczna PiS jest bardziej pragmatyczna, niż się wydaje, ale przez to łatwiej ulega grupom nacisku. Także prorosyjskim.

07.09.2020

Czyta się kilka minut

Polska Fundacja Narodowa (finansowana głównie przez spółki Skarbu Państwa) dwa lata temu zakupiła jacht „I Love Poland”. Bierze on udział w regatach na całym świecie, ale już dwukrotnie znikał z obiegu i trafiał na długie poważne remonty. / BARTOSZ BAŃKA / AGENCJA GAZETA
Polska Fundacja Narodowa (finansowana głównie przez spółki Skarbu Państwa) dwa lata temu zakupiła jacht „I Love Poland”. Bierze on udział w regatach na całym świecie, ale już dwukrotnie znikał z obiegu i trafiał na długie poważne remonty. / BARTOSZ BAŃKA / AGENCJA GAZETA

Burza w szklance wody się skończyła, Niemcy mają nowego ambasadora z polskim agrément, relacje bilateralne nie ucierpiały na bezsensownym sporze. Ten przypadek nie jest jednak odosobniony i pozwala zobaczyć, jak obecnie funkcjonuje polska polityka zagraniczna. Już wcześniej przy podejmowaniu (albo zaniechaniu) decyzji w tym obszarze zadziałały podobne mechanizmy, prowadząc do podobnych konsekwencji – często nawet bez wiedzy, zgody i świadomości decydentów.

Wbrew twierdzeniom opozycji konsekwencje te nie wynikają ani z ideologicznych przesłanek („obsesyjna wrogość do Niemiec”), ani ze słabości państwa („państwo z dykty”), ani z braku kompetencji rządzących. Być może rządzący są niekompetentni i działają z ideologicznych motywacji, a państwo jest słabe, ale nie w tym rzecz: to samo by się działo, gdyby polskie państwo było silne, rząd fachowy, a rządzący kompetentni. Być może wtedy dałoby się lepiej ukryć konsekwencje przed opinią publiczną, choć nie byłyby wcale inne.

Nic nie jest dobre dla wszystkich

W Polsce panuje wyidealizowane wyobrażenie o polityce, która może i powinna być „dobra” dla całego kraju i wszystkich Polaków. Wymaga więc niezależnych fachowców, którzy w oderwaniu od interesów partyjnych, a jeśli trzeba, to nawet wbrew własnym, osobistym interesom, szukają i wymuszają na reszcie świata maksimum tego, co jest „dobre dla Polski”.

Jest to wyobrażenie naiwne i nierealistyczne – przecież Polacy mają bardzo różne, często przeciwstawne orientacje polityczne i ideologiczne, różne też są ich interesy materialne. Nieraz jednak ci sami, którzy diagnozują, że „Polska jest głęboko podzielona”, jednocześnie postulują, aby polityka od tych podziałów abstrahowała. Dotyczy to zwłaszcza polityki zagranicznej, gdzie w powszechnym przekonaniu rząd i opozycja, a nawet media, powinny mówić jednym głosem, unikać podziałów i poświęcić własne interesy i przekonania dla dobra wspólnego.

Badania nad negocjacjami między­narodowymi przeczą tezie, że przewagę w nich ma ten, kto działa jak monolit. Gdyby tak było, państwa demokratyczne byłyby na z góry przegranej pozycji wobec państw autorytarnych porównywalnej wielkości, a instytucjonalnie „głęboko podzielone”, bo zdecentralizowane federacje przegrywałyby negocjacje z państwami centralnie zarządzanymi. Małe i zdecentralizowane państwa nie miałyby powodu, aby w ogóle przystąpić do negocjacji, wiedząc z góry, że muszą przegrać.

Zdarza się jednak, że „głęboko podzielone” i małe państwo wygrywa negocjacje z większym, unitarnym i centralistycznym molochem. Jego rząd może bowiem wiarygodnie tłumaczyć drugiej stronie, że ze względu na ograniczenia w polityce wewnętrznej nie może pójść na zbyt daleko idące ustępstwa. Zostałyby one odrzucone przez którąś z niezależnych od rządu instytucji – np. Trybunał Konstytucyjny czy niechętnego rządowi prezydenta – albo przez większość parlamentarną lub elektorat w drodze referendum. Mały wygrywa wtedy właśnie dlatego, że ma ręce bardziej związane niż duży. Rozmontowanie bądź podporządkowanie sobie przez PiS instytucji kontrolnych (Trybunał Konstytucyjny, Sejm, prezydent) doprowadziło w Polsce do paradoksalnej sytuacji: wzmocniło rząd na arenie wewnętrznej, ale osłabiło jego zdolność do powstrzymania w drodze negocjacji zmian na arenie UE i NATO.

Wewnętrzne ograniczenia przydają się więc, kiedy dana strona chce zapobiec, by inni narzucili jej daleko idące zmiany status quo. Inaczej jest wtedy, gdy chce się ich do czegoś nakłonić – np. zachęcić do śmiałych reform albo ambitnego nowego układu. Szukając porozumienia z opozycją, premier Morawiecki wzmocnił swoją pozycję w negocjacjach z europejskimi partnerami, w których Polska domaga się większej ingerencji UE na Białorusi niż pozostałe państwa członkowskie.

Szeptem i krzykiem

Polityka zagraniczna – tak jak polityka w ogóle – nie może być „dobra dla Polski” w tym sensie, że zadowoli wszystkich. Rolnikom, którzy eksportują do Rosji, zależy na tym, aby nie tylko cła były tam niskie, ale i kurs złotego. Firmom importującym z Niemiec zależy na tym, aby stosunki z Niemcami były dobre, granice otwarte, a złoty silny. Są też grupy nacisku, którym pośrednio zależy na złych stosunkach z sąsiadami – to przedsiębiorstwa mające monopol na rynku polskim, którym zagraża konkurencja zagraniczna i które naciskają na rząd, aby prowadził politykę protekcjonistyczną. W zależności od tego, z kim jest im bardziej po drodze, łączą się, dzielą, zawierają koalicje i organizują wspólne protesty.

Można odróżnić dwa rodzaje wywierania wpływu na politykę zagraniczną: za pomocą krzyku i za pomocą szeptu. Szeptem posługują się zazwyczaj grupy pozbawione szans na przekonanie opinii publicznej i niemające tylu zwolenników, aby pójść demonstrować przed Kancelarią Prezesa Rady Ministrów. Włączają się w prace komisji sejmowych, zapraszają decydentów na konferencje, zabierają ich na wycieczki, wpłacają na fundusze wyborcze, zakładają think tanki, które politykom dostarczają (rzekomych albo prawdziwych) naukowych argumentów za lub przeciw konkretnym decyzjom, ustawom i rozporządzeniom.

Związki zawodowe i organizacje branżowe posługują się „krzykiem” – najbardziej widowiskowo robiła to Samoobrona, ale ZNP i związki zawodowe górników też są w tym niezłe. Tam, gdzie ich przeciwnicy korumpują polityków za kulisami, one urabiają opinię publiczną tak, aby ludzie bez związku z górnictwem, rolnictwem albo szkolnictwem popierali ich postulaty, uznając je za „dobre dla kraju”, a nie tylko za dobre dla pracowników danej branży. Politycy mają odnieść wrażenie, że za ich postulatami stoi tak duża część społeczeństwa, iż trzeba je uwzględnić, by nie tracić głosów w wyborach.

Pułapka pragmatyzmu

Rządy PiS były dotąd mało ideologiczne i skrajnie pragmatyczne. Z wielkich projektów wobec Rosji (pociągnięcie jej do odpowiedzialności za Smoleńsk) i wobec Niemiec („reparacje”) wycofano się po cichu i bez najmniejszego sukcesu. W polityce wobec USA kontynuuje się linię poprzednich rządów, by zwiększyć amerykańskie zaangażowanie militarne w Polsce. Samo PiS nie twierdzi zresztą, że robi coś innego, twierdzi tylko, że robi to lepiej niż poprzednicy. W stosunku do Unii PiS ustępuje, kiedy grożą konsekwencje, które mogą negatywnie wpływać na sondaże lub wybory, ignoruje zaś instytucje UE, kiedy nie spodziewa się takich skutków.

Najbardziej zmieniła się nie polityka (decyzje, alokacja środków, prawo), lecz to, na co media i opozycja zwracają ­największą uwagę i czym najłatwiej można wywołać oburzenie: retoryka. Ona faktycznie jest teraz zupełnie inna niż przed 2015 rokiem: bombastyczna, pełna pustej symboliki, wielkich gestów bez pokrycia. Towarzyszy jej nachalna propaganda sukcesu, a czasami nawet świętowanie porażek jako wiekopomnych zwycięstw. PiS przykrywa tym swój niesłychany ­pragmatyzm, który każe mu robić dzisiaj coś przeciwnego niż wczoraj, jeśli tylko lepiej zagwarantuje sobie w ten sposób utrzymanie władzy. Przy czym propagandziści stanowczo będą twierdzić, że wczoraj i dziś ich rząd robi dokładnie to samo, a tylko „totalna opozycja” i „obce media” twierdzą coś innego.

Właśnie pragmatyzm jest tu problemem. Każde lobby, każda grupa nacisku, każdy koncern, który ma wystarczające środki, aby rządzącym coś szepnąć do ucha albo urabiać nas krzykiem na bill­boardach, rząd może ciągnąć w swoim kierunku, jeśli tylko taka zmiana kursu nie grozi PiS utratą władzy. Brak programu w polityce zagranicznej sprawia, że konkretne decyzje, ustawy i rozporządzenia mogą raz być prounijne, a innym razem antyunijne, proukraińskie lub antyukraińskie, w zależności od tego, jak się zmienia układ sił w prorządowych organizacjach społecznych.

Do 2015 r. polskie rządy miały jakieś zręby polityki zagranicznej, które służyły im za miarę, jak daleko można ustępować krajowym grupom interesu, aby nie zniweczyć własnych celów. Teraz tego nie ma, a polityka zagraniczna Polski przypomina samotną łódkę, w której żagiel dmuchają grupy nacisku, kierując ją raz na zachód, raz na wschód.

Groźne strzępy

PiS na niespotykaną skalę dofinansowało i wzmocniło – a niekiedy samo stworzyło – grupy nacisku, które teraz, niejako za państwowe pieniądze, ograniczają pole manewru rządu w polityce zagranicznej. Najlepiej widać to na przykładzie środowisk „broniących dobrego imienia Polski”, nieprzypadkowo zasilanych przez monopolistyczne przedsiębiorstwa państwowe. Te grupy najpierw przeforsowały ustawę o IPN, a dziś stoją za zmianami prawa, które mają nałożyć kaganiec na media, dając czytelnikom i „organizacjom społecznym” (tzn. tymże grupom) szerokie możliwości zaskarżania i prawnego nękania dziennikarzy lub wydawców.

Skutki uchwalenia ustawy o IPN są dobrze znane; pragmatyzm PiS sprawił, że z tego sztandarowego projektu polityki historycznej zostały tylko strzępy. Jednak dzięki tym strzępom grupy nacisku, które wcześniej ustawę forsowały, i tak dopięły swego. Mimo zmian dokonanych w parlamencie i Trybunale Konstytucyjnym zostały w niej bowiem przepisy, które umożliwiają (a nawet zaostrzają) wszystko, co pierwotny projekt przewidywał: karanie, nawet więzieniem, za negowanie zbrodni, choćby dokonało się ono w ramach działalności naukowej i artystycznej i, co najważniejsze, możliwość zastępowania państwa w sądzie przez organizacje społeczne w sprawach cywilnych.

To wszystko jest teraz ograniczone do zbrodni ukraińskich, zresztą pokracznie i mało precyzyjnie zdefiniowanych; rząd nie musi się już obawiać retorsji ze strony Stanów Zjednoczonych lub Izraela (bo Holokaust z tych regulacji wyjęto). Jednak organizacje, którym na uchwaleniu ustawy zależało, nadal mogą składać skargi. Szanse na wygraną są skromne, dopóki w Polsce większość sędziów zachowuje kręgosłup moralny, ale wcale nie o wygraną chodziło. Organizacja społeczna, która składa doniesienie na autora lub artystę do prokuratury, nic na tym nie zarabia, zapewnia sobie jedynie poklask i uwagę mediów. Adwokat organizacji społecznej, która składa pozew cywilny, dostaje jednak 15 proc. wartości pozwu bez względu na to, czy w końcu wygra. To ważny szczegół, bo pojawia się jeszcze w innych sprawach.

Zarobić na przegranych procesach

W ubiegłej kadencji parlamentu bliskie rządowi grupy nacisku próbowały wyjąć Polskę z międzynarodowego systemu wzajemnego uznania immunitetu państwa i umożliwić obywatelom polskim pozywanie obcych państw przed polskie sądy. Działo się to na dwa sposoby. Najpierw grupa posłów wokół Arkadiusza Mularczyka zaskarżyła do Trybunału Konstytucyjnego przepisy przyznające obcym państwom immunitet procesowy w Polsce. W nowelizacji ustawy o Sądzie Najwyższym znalazła się z kolei furtka (w przepisach dotyczących skargi nadzwyczajnej składanej przez prezydenta) umożliwiająca prokuratorowi generalnemu podważenie wyroków dotyczących immunitetu obcych państw przed Sądem Najwyższym.

Skarga Mularczyka wygasła wraz z kadencją poprzedniego Sejmu, furtka „prezydencka” jest nadal otwarta. Chodziło oczywiście o to, aby umożliwić ofiarom okupacji niemieckiej uzyskanie „indywidualnych reparacji” przed polskimi sądami w sytuacji, kiedy żaden między­narodowy trybunał nie ma tu kompetencji, a sądy niemieckie odrzucają takie skargi odwołując się do immunitetu (ich) państwa.

Treść przepisów nie ogranicza zasięgu takich skarg do Niemiec, można je składać też przeciwko Rosji, Ukrainie i innym. Oczywiście gdyby polskie sądy przyznały skarżącym rację, Polska ryzykowałaby przegraną przed Międzynarodowym Trybunałem Sprawiedliwości, a gdyby zignorowała jego wyrok – naraziłaby się na retorsje innych państw i na utratę swojego immunitetu przed obcymi sądami. Państwo mogłoby więc na tym tylko tracić, w przeciwieństwie do grup interesów, które przeforsowałyby zmiany. Ich adwokaci mogliby składać pozwy i zarobić nawet w przypadku przegranej w sądzie, a w przypadku wygranej ich klienci zajmowaliby np. majątek RFN w Polsce, który rząd Niemcom musiałby rekompensować, aby wspomnianych retorsji uniknąć.

Pragmatyzm PiS rozbroił ustawę o IPN, choć ostrze antyukraińskie zostało, ku oburzeniu opinii publicznej i dyplomacji Ukrainy. Próby zniesienia immunitetu państw spotkały się ze zdziwieniem, i na tym się skończyło, bo sprawa przed TK wygasła; obecnie prokurator generalny trzyma pieczę nad decyzją, czy podważyć immunitet obcego państwa przed Sądem Najwyższym. Skutki dla polityki zagranicznej były więc umiarkowane.

Ukraińska pętla

Fakt, że jedyne ostrze z ustawy IPN skierowane jest teraz przeciwko Ukrainie, nie jest wynikiem przypadku, lecz właśnie zmian wśród prorządowych grup nacisku. PiS to pierwsza partia, której udało się skupić niemal całe środowisko niechętne zbliżeniu z Ukrainą – w przeszłości podzielone między partiami prawicowymi, PSL i postkomunistyczną lewicą. Ponieważ jednak PiS pretenduje też do miana partii najbardziej antyrosyjskiej i już na początku swoich rządów wyeliminowało z ważnych pozycji kilku prominentnych działaczy prorosyjskich, prorosyjska grupa wewnątrz PiS zmieniła taktykę.

Jej przedstawiciele nie jeżdżą już na Krym, nie obserwują „wyborów” na Białorusi i nie uczestniczą w akcjach propagandowych Kremla. Zamiast tego atakują rząd w Kijowie albo Ukraińców jako takich za rzekome prześladowanie Polaków, wybielanie „banderowców” czy wrogą wobec Polski politykę historyczną i domagają się, aby każdy gest wobec Ukrainy poprzedziło przyznanie się przedstawicieli strony ukraińskiej do „prawdy historycznej” – czyli do „ludobójstwa na Wołyniu”.


Joanna Niżyńska: Przez ostatnie ćwierć wieku, zwłaszcza po debacie o Jedwabnem, tworzyliśmy w USA coraz lepszy obraz Polski. Po nowelizacji ustawy o IPN nasza praca legła w gruzach.


 

W przypadku oskarżeń o sprzyjanie Kremlowi mogą się powołać na to, że ta „prawda” jest ujęta w rezolucji Sejmu i w ustawie o IPN, która penalizuje jej negację. Wielu polityków PiS głęboko i z pełnym przekonaniem zaangażowało się po stronie Ukrainy, po 2014 r. bardziej niż kiedykolwiek. Ale oprzeć się szantażowi moralnemu jest niesłychanie trudno: nikt dzisiaj nie chce się narazić na zarzut, że neguje „ludobójstwo ukraińskich nacjonalistów” i tym samym „obraża ich polskie ofiary”. I tu pętla perfekcyjnie się zaciska, a wspieranie organizacji walczących o dobre imię Polski ściera się z pragmatyzmem i wielką geopolityką.

Pies wzmacnia ogon

Donos do prezesa PiS na ministra spraw zagranicznych Jacka Czaputowicza, że zgodził się, by ambasadorem Niemiec został szlachcic o pruskich korzeniach, którego ojciec był adiutantem w sztabie generalnym Wehrmachtu, sparaliżował MSZ i przyczynił się do odejścia ministra. W stosunkach polsko-niemieckich było to jednak co najwyżej lekkie i krótko­trwałe spięcie. Inaczej będzie z najnowszą inicjatywą ustawodawczą PiS, która teraz już nie nazywa się „repolonizacją” mediów, ale ich „dekoncentracją”.

Obserwatorzy i komentatorzy skupili się na tych podmiotach, które w myśl projektu miałyby odsprzedać swoje udziały w polskich koncernach medialnych. Tu tkwi faktycznie potencjał konfliktu z Niemcami, Szwajcarią, Czechami i Stanami Zjednoczonymi. Z tym że w przeciwieństwie do pierwszych trzech krajów z tej listy, Stany Zjednoczone mogą w Polsce obalać ministrów i w ostateczności też rząd. W takiej sprawie nie liczyłbym na moralne rozterki Donalda Trumpa. Władze tych czterech krajów nie będą raczej skłonne uwierzyć, że polityka polskiego rządu zmierza jedynie do „uporządkowania rynku” i „zniesienia monopoli”. Wystarczy, że sięgną do tego, co premier, prezydent, prezes partii rządzącej, minister sprawiedliwości i posłowie PiS mówili w ostatnich tygodniach o mediach znajdujących się poza ich kontrolą.

Nie chodzi jednak tylko o to, że obóz rządzący chce pozbyć się krytycznych wobec niego mediów albo przynajmniej je osłabić. Jeśli ustawa ma zmusić inwestorów do sprzedaży udziałów, to ktoś musi je kupić. Na rynku nie da się sprzedać gazet, stacji radiowych i telewizyjnych, o których wiadomo będzie, że mają zostać kolejną tubą władzy. Kto wątpi, niech spojrzy na wyniki finansowe i kurczące się czytelnictwo oraz oglądalność państwowej telewizji i różnych walczących o przeżycie (mimo hojnych dotacji) mediów prawicowych.

Nabywcami akcji będą więc podmioty z tego samego powiązanego z państwem kompleksu finansowo-przemysłowego, który ma wszelkie powody, aby się bać zachodniej konkurencji i od lat finansuje (albo pośredniczy w finansowaniu) organizacje, które starają się zapobiec zbliżeniu Polski z innymi krajami. W ten sposób PiS znowu zwiększa siłę – tym razem kredytami państwowych banków – lobby, które potem próbuje wymusić na rządzie protekcjonistyczną i niechętną wobec sąsiadów politykę. Tak oto pies cały czas wzmacnia ogon, który nim ­macha. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Profesor nauk społecznych na SWPS Uniwersytecie Humanistyczno–Społecznym w Warszawie. Bada, wykłada i pisze o demokratyzacji, najnowszej historii Europy, Międzynarodowym Prawie Karnym i kolonializmie. Pracował jako dziennikarz w Europie środkowo–wschodniej, w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 37/2020