To nie jest czas dla umiarkowanych

Nie wiadomo, czy i kiedy będą przyspieszone wybory. Ale w obozie władzy wszyscy już zachowują się tak, jakby wybory miały odbyć się zaraz. Najlepiej to widać w polityce zagranicznej.

05.07.2021

Czyta się kilka minut

Prezydent Andrzej Duda oraz premier Mateusz Morawiecki na terenie przekopu Mierzei Wiślanej w Skowronkach.  1 lipca 2021 r. / ADAM WARŻAWA / PAP
Prezydent Andrzej Duda oraz premier Mateusz Morawiecki na terenie przekopu Mierzei Wiślanej w Skowronkach. 1 lipca 2021 r. / ADAM WARŻAWA / PAP

Od momentu odejścia z sejmowego klubu PiS trzech posłów mamy w Polsce rząd de facto mniejszościowy. Ani w Sejmie, ani w Senacie PiS już nie ma solidnej większości, nawet wliczając w to posłów i senatorów jego małych koalicjantów, których uda się jeszcze przeciągnąć, żeby formalnie przebić próg 230 głosów. Rząd Mateusza Morawieckiego może sobie kupować poparcie przed każdym ważnym głosowaniem, ale dużych, kontrowersyjnych projektów już nie przeprowadzi. Jeśli opozycja będzie wystarczająco podzielona i nieudolna, rząd może sobie przedłużyć żywot nawet do 2023 roku bez konieczności wcześniejszych wyborów, do których zarządzenia i tak potrzebuje współpracy albo prezydenta, albo skoordynowanego działania dużej części tejże opozycji.

Bardziej niż takie działania do jego implozji przyczyni się radykalizm jego własnych koalicjantów i ich posłów. Widać to już obecnie: im mniej obóz Zjednoczonej Prawicy może, tym ostrzejsze stają się wypowiedzi jego polityków, i to nie tylko znanych z buńczucznych i prowokacyjnych słów polityków Solidarnej Polski, ale też ministra Czarnka i samego premiera. Jest w tym głęboka logika, choć ani piękna, ani użyteczności nie ma.

Co się opłaca opozycji

Zgodnie z tymi przepisami konstytucji, które PiS jeszcze uznaje, do samorozwiązania parlamentu potrzeba głosów dwóch trzecich posłów – a więc także pewnej części opozycji. W normalnych warunkach, przy sprzyjających wynikach sondaży, opozycja parłaby do wcześniejszych wyborów. W normalnych warunkach mogłaby je bowiem wygrać. Ale obecne warunki nie są raczej normalne, i to nawet nie z powodu pandemii.

W ostatnich latach PiS poobsadzał swoimi nominatami wszystkie instytucje, które organizują wybory, liczą głosy i podają wyniki oraz rozstrzygają następnie o ich ważności. W dodatku wykorzystuje w kampaniach wyborczych państwowe media i wszystko to, co na Ukrainie lat 90. zyskało miano „administracyjnych resursów”: zastrasza opozycję, nasyła służby specjalne, prokuraturę i policję na opozycyjnych polityków i własnych nielojalnych stronników, a za pomocą firm państwowych prowadzi propagandę, której kosztów nie musi ująć w sprawozdaniach do Państwowej Komisji Wyborczej. Firmy państwowe ciągają niezależne media po sądach.

W takich warunkach wcześniejsze wybory to większe ryzyko dla opozycji niż dla władzy. Tym bardziej że o ich wyniku rozstrzygnie potem przejęta przez PiS izba Sądu Najwyższego. Obsadzony przez partię Kaczyńskiego Trybunał Konstytucyjny i przychylny jej prezydent uniemożliwiliby zaś opozycji rządzenie nawet w przypadku wygranej. Innymi słowy: nie tylko wcześniejsze, ale jakiekolwiek wybory miałyby dla opozycji sens tylko wtedy, gdyby wcześniej zdołała przejąć władzę i poprowadzić kampanię wyborczą z pozycji tej siły, która kontroluje przynajmniej niektóre instytucje, a także np. media publiczne. W momencie, kiedy PiS dałby poważne oznaki, że naprawdę szykuje się do wcześniejszych wyborów – np. przymierzając się do nieuchwalenia nowego budżetu w terminie przewidzianym przez konstytucję albo zgłaszając wotum nieufności wobec własnego rządu – opozycja musiałaby podjąć próbę odwołania marszałka Sejmu i rządu.

Z tym też wiąże się poważne ryzyko: rząd ma siedem dni, aby kupić sobie głosy przed głosowaniem nad konstruktywnym wotum nieufności i jeśliby się to udało, dostałby trzy miesiące spokoju przed ewentualnym kolejnym takim wnioskiem. Obecnie nikt nie wie, czym by się taki wniosek skończył. Dlatego opozycja próbuje odwoływać kolejnych ministrów. I tak zapewne będzie przynajmniej do jesieni (wcześniej PiS nie może korzystać z możliwości rozwiązania Sejmu przez prezydenta) – kiedy Polska wejdzie w czwartą falę pandemii.

Mieliśmy dotąd rząd, który zajmował się zakazem aborcji, prawami osób LGBT i innymi ideologicznymi projektami, ale nie przywiązywał dość dużej uwagi do zapaści służby zdrowia i igrał z kolejnymi mutacjami koronawirusa. Teraz będziemy mieli coraz bardziej niesprawny rząd mniejszościowy, zajęty szykowaniem się do ewentualnej kampanii wyborczej i walką o utrzymanie władzy. Stanie on np. przed dylematem: czy zrazić sobie najtwardszą część elektoratu przez wprowadzenie obowiązku szczepienia przeciw covidowi, czy raczej dopuścić do tego, że jesienią i zimą znaczna jego część będzie znów narażona na poważne zachorowania i śmierć – a wtedy krewni ofiar będą winić PiS.

Racja i reputacja

Jak ta powolna implozja będzie wyglądać, można już teraz obserwować. Politykę zagraniczną ostatnich sześciu lat można, przy pewnym uproszczeniu, sprowadzić do serii wiecowych haseł o powstawaniu z kolan, należnych nam od Niemiec gigantycznych reparacjach, do buńczucznej polityki historycznej i widowiskowych, ale przeważnie przegranych awantur w Brukseli. Prawie ze wszystkich tych haseł PiS po cichu się wycofywał. O reparacjach się nie mówi, o sprowadzaniu wraku ze Smoleńska tym bardziej, przegrane potyczki w Brukseli ogłoszono sukcesami albo zwycięstwami moralnymi, rosła za to liczba konfliktów nawet w gronie grupy wyszehradzkiej.

Tymczasem polityka zagraniczna została przejęta przez rozmaite grupy nacisku, które rząd wprawdzie finansuje, ale za to one wiążą mu ręce, głosząc bardziej radykalne hasła niż ministrowie. W tej grze MSZ już raczej się nie liczy, bo jego prerogatywy zostały rozdrapane przez inne agendy rządowe, kancelarię premiera i prezydenta. Polska ma w Tel Awiwie sprawnego ambasadora, ale nie wygląda na to, by resort dyplomacji został włączony w przygotowania do niedawnej nowelizacji Kodeksu Postępowania Administracyjnego, choć było do przewidzenia, że sprawa – pozornie czysto wewnętrzna – będzie miała reperkusje w polityce zagranicznej. Sytuacja nie jest nowa, co zauważyli dyplomaci innych państw, a co ostatnio rozgoryczyło ministra spraw zagranicznych tak, że dał temu publiczny wyraz w głośnym wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”.

Teraz na to nakłada się potencjalna kampania wyborcza i wyścig ugrupowań tworzących rząd o najlepszą pozycję startową w wyborach, o których nikt nie wie, kiedy się odbędą. Dlatego w gruncie rzeczy niewinna, sprzyjająca stabilności prawa inicjatywa ustawodawcza, aby w pewnych warunkach zablokować zaskarżenie decyzji administracyjnych nawet wtedy, kiedy zostały podjęte z naruszeniem prawa, mogła wywołać tak imponujące emocje. Mimo że podjęto ją zgodnie z wytycznymi Trybunału Konstytucyjnego z czasów przed „dobrą zmianą”. Inaczej niż ustawa o IPN-ie, ten projekt nie zajmuje się ani kwestią, czy Polacy są współodpowiedzialni za Holokaust, ani honorem ocalałych lub pamięcią o nich. Dotyczy przede wszystkim rynku nieruchomości i reprywatyzacji. W absolutnej większości u podstaw problemu, który autorzy nowelizacji chcieli rozwiązać, leżą konflikty między Polakami pochodzenia polskiego i innymi Polakami pochodzenia polskiego.

Być może dałoby się tej burzy w szklance wody zapobiec, gdyby Polska miała jeszcze służbę dyplomatyczną mającą coś do powiedzenia, ale przede wszystkim gdyby rządzący cieszyli się minimalnym zaufaniem u swoich partnerów i antagonistów za granicą. Ale po drodze zdarzyły się: ustawa o IPN-ie, anty­semickie wybryki w mediach państwowych, natrętna, a jednocześnie bezradna propaganda historyczna, przejmowanie niezależnych od rządu instytucji zajmujących się historią II wojny światowej i historią relacji polsko-żydowskich.

Można było temu zapobiec, można teraz próbować załagodzić skutki, tylko że obecnie nikt nie ma w tym za bardzo interesu. Dla obecnego premiera Izraela to fantastyczna okazja, aby umocnić własny twardy elektorat rozgoryczony kompromisami, jakich wymagało tworzenie szerokiej koalicji, która obaliła Netanjahu. Dla Solidarnej Polski to doskonała okazja, aby przypodobać się wyborcom skrajnej prawicy i odróżnić radykalizmem od PiS. Dlatego też premier Morawiecki, który zazwyczaj wypowiada się nieco bardziej wstrzemięźliwie, wiąże sobie ręce demagogicznymi komentarzami w tej sprawie. Podobnie zresztą jak patrzy biernie na to, że jego minister edukacji wywołuje w europejskiej prasie politowanie pomieszane ze zdziwieniem.

Załóżmy nawet, że narracja części PiS i Solidarnej Polski o tym, iż Polacy byli w takim samym stopniu jak Żydzi ofiarami okupacji i nie byli poza rzadkimi wyjątkami winni wydawania ich Niemcom, jest słuszna. Czy istniałyby szanse, aby się z taką narracją przebić do zagranicznej opinii publicznej, skoro nawet wielu Polaków ją kontestuje i skoro stoi ona w sprzeczności z tym, co publikują najważniejsze media amerykańskie i izraelskie?

Tę kolejną batalię rząd może tylko przegrać – razem z całą Polską, tą pisowską i tą antypisowską, tak jak tyle innych batalii wcześniej. Ale od czasów referendum o brexicie wiemy, że poświęcając interes swojego kraju, politycy czasami mogą wygrać na arenie krajowej. Boris Johnson jest tego najlepszym dowodem. A w Polsce będziemy teraz mogli obserwować wyścig klasy politycznej o to, kto stanie się polskim Johnsonem w wersji miniaturowej. Startują w tej konkurencji politycy, którzy domagają się cenzury obyczajowej w szkołach, wprowadzenia różnych form dyskryminacji osób homoseksualnych albo np. radykalnej reformy systemu podatkowego. Wiedzą, że w warunkach rządu mniejszościowego nie ma na to szans. Ale łatwo wypowiadać się radykalnie i demagogicznie, łatwo żądać rzeczy niemożliwych, jeśli nie ma się możliwości wcielenia ich w życie albo nie ponosi się odpowiedzialności za skutki ich wprowadzenia. Tak czy owak spadłaby ona na następny rząd.

Do kiedy opłaca się być wiernym

Ten stan rzeczy miewa też daleko idące skutki dla funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości, policji i administracji państwowej. Jest to zjawisko znane zarówno z Ukrainy pod rządami Janukowycza i Kuczmy, jak i z krajów Ameryki Południowej podczas upadku dyktatur wojskowych: im większa jest niepewność, czy rząd się utrzyma, tym większą niezależność od niego zdobywają nawet sędziowie, prokuratorzy i urzędnicy przez niego mianowani. Każdy zaczyna wtedy kalkulować, co mu się bardziej opłaca: trwać przy władzy, która być może zaraz upadnie, czy przeciwstawić się jej i poprawić sobie notowania u jej potencjalnych następców.

Nikt o tym otwarcie nie mówi, ale wszyscy widzą, że nagle nominaci partii rządzącej wydają wyroki i podejmują decyzje dla tej partii niewygodne. Posłowie PiS już są w popłochu, i to nie bez powodu. Ich partia walczy nie tylko o władzę, ale też o utrzymanie bezkarności za łamanie konstytucji, korupcję i manipulowanie procesem wyborczym. Polityk, który teraz zasili szeregi opozycji albo w jakiś inny sposób pomoże obalić rząd, liczy, że opinia publiczna wybaczy mu niecne czyny w przeszłości i pozwoli uczestniczyć w rozliczaniu tych, którzy za późno zmienią front albo wiernie trwają przy prezesie.

To spektakl wstydliwy i pełen hipokryzji – obojętne z której strony na to patrzeć – ale towarzyszy on każdej transformacji politycznej, która jest czymś więcej niż tylko zmianą rządu. Patrząc na to czysto racjonalnie, PiS mógłby jeszcze długo zachować pełnię władzy i nawet wykorzystać słabość opozycji do tego, aby przedłużyć ten stan. Ale nic z tego nie będzie, jeśli sami posłowie w to nie będą dalej niezachwianie wierzyć. Wprawdzie PiS mocno okroił władzę parlamentu, nadal jednak może on w pewnych warunkach, nawet jeśli obecnie trudnych do przewidzenia, obalić rząd. Z tej klepsydry ubywa coraz więcej piasku, ale nikt nie wie, ile go tam jeszcze zostało. Nawet prezes nie jest w stanie tego sprawdzić.

Morawiecki w rozkroku

Zasada, że brak sprawczości sprzyja nieodpowiedzialnym zachowaniom, ma też swoją odwrotną stronę: że ten, kto ma realną władzę, nie może być tak radykalny jak jego rywale pozbawieni tego brzemienia. Przekonał się o tym ostatnio premier Morawiecki, kiedy w Brukseli wybuchła potężna i wysoce emocjonalna awantura wokół węgierskiej ustawy utożsamiającej orientację homoseksualną z pedofilią i pornografią. Kiedy Ursula von der Leyen skończyła czytać niektóre artykuły tej ustawy na forum Rady Europejskiej, Orbán miał przeciwko sobie całą Radę. Tylko przedstawiciele Bułgarii i Słowenii nie atakowali go, zasłaniając się brakiem znajomości tekstu.

Morawiecki pewnie zapamiętał, jak bardzo niektóre elementy zeszłorocznej kampanii Andrzeja Dudy i „strefy wolne od ideologii LGTB” (od których premier trzymał się z daleka) szkodziły Polsce, więc bronił Orbána tak, że chyba sam Orbán tego nie zauważył. Domagał się np. (czego nikt nie kwestionował), aby to rodzice mogli decydować o tym, czego uczą szkoły, do których posyłają swoje dzieci. Przy dobrych chęciach można to nawet uznać za krytykę ministra Czarnka.

Jak długo jednak Morawiecki będzie mógł się tak zachowywać, jeśli zwalczające się frakcje i koterie obozu rządzącego wykorzystują to natychmiast przeciw niemu? Temperatura wypowiedzi na temat zmian w Kodeksie Postępowania Administracyjnego dowodzi, że ten czas już minął. Aby zapewnić sobie dobry start w krajowym wyścigu, aby dzielnie walczyć o kilka procent skrajnego elektoratu, który może zapewnić przewagę w wyborach, trzeba będzie się też zachowywać maksymalnie nieodpowiedzialnie – także, a może przede wszystkim w polityce zagranicznej. Sorry, ale taką teraz mamy sytuację w kraju. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Profesor nauk społecznych na SWPS Uniwersytecie Humanistyczno–Społecznym w Warszawie. Bada, wykłada i pisze o demokratyzacji, najnowszej historii Europy, Międzynarodowym Prawie Karnym i kolonializmie. Pracował jako dziennikarz w Europie środkowo–wschodniej, w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 28/2021