Przyroda uporządkowana

Najpiękniejszym dotknięciem Paryża nie jest ani Montmartre, ani Montparnasse, ale ogrody - i to wcale nie te najbardziej imponujące, wpisane w kanon obowiązku.

10.06.2008

Czyta się kilka minut

/fot. Sebastien Aubert/ www.sxc.hu /
/fot. Sebastien Aubert/ www.sxc.hu /

Pełen turystów Wersal nie pozwala odkryć zwyczajności wypielęgnowanych, wypełnionych roślinami i monumentami ogrodów Paryża. A przecież dla przeciętnego Francuza w równym stopniu stanowią one element dnia codziennego, co bagietka i wino. Do ogrodu nie przychodzi się od święta, na rodzinny spacer, ale wpada ot tak, na chwilę - rano, żeby poćwiczyć tai-chi, w południe z papierową torebką, w której znajduje się lunch, wieczorem, żeby skrócić sobie drogę do metra.

Dlatego mimo perfekcjonizmu formy, usilnych, czasem kilkuwiekowych starań, by przekształcić naturę w kulturę, mimo pozornej odświętności - Ogrody Luksemburskie, Jardin des Plantes, a nawet technologiczny Parc de la Villette pozostają najbardziej nieprzewidywalnym elementem miasta.

To znaczące, że w tych miejscach nie szuka się - jak na krakowskich Plantach - zacienionej ławki, ale wolnego, metalowego krzesła, z którym bez wyrzutów sumienia można wejść na dobrze przystrzyżony trawnik i które pomoże lepiej przyjrzeć się pokrytemu mchem posągowi Chopina. Przenośne metalowe krzesełko ułatwia też życie towarzyskie - tu nie jest nietaktem bezinteresowne zagadnięcie nieznajomego, który usiadł w pobliżu. I wydaje się, że statystyczny Francuz zapomina w ogrodzie, że przynależy do "La Grande Nation", i zdarza mu się nawet zapytać, co porabia dziś "ce Valeza".

W strukturę i hierarchię francuskich ogrodów wchodzić trzeba pomału. Najlepiej zacząć od Ogrodów Luksemburskich. Znacznie wyraźniej niż Wersal pokazują francuskie pomieszanie przeszłości i teraźniejszości, a zarazem tego, co "noblesse", z tym, co "bourgois". A jak bardzo aktualną pozostaje to kwestią, przekona się każdy, kto przy obiedzie zada francuskim gospodarzom niewinne z pozoru pytanie: co mocniej wpłynęło na dzisiejszą Francję: monarchia absolutna, rewolucja czy Napoleon? Można przypuszczać, że sprowokuje się rodzinną awanturę. Ogród jako metafora debat o francuskiej tożsamości?

Jedno jest pewne: cudzoziemiec uniknie nietaktu, jeśli z wizyty w Ogrodach - a są one świadkami historii przynajmniej od początku XVII w. - wyciągnie odpowiednią lekcję. Spacerujemy między Fontanną Medyceuszy a pomnikiem Delacroix, między zazdrosnym, kamiennym Cyklopem a Ledą, splecioną w namiętnym uścisku z łabędziem; między rzędami równo przyciętych platanów i wyrafinowanymi kolorystycznie dywanami kwiatów, zmieniającymi się w zależności od pory roku. Mało turystów. Wokół słychać paryżan (ci starsi, mieszkający nad Sekwaną od pokoleń, używają jeszcze niezrównanego, pobudzającego słownikową wyobraźnię żargonu stolicy - często dosadnego, nigdy jednak nie wulgarnego).

I cały czas mamy przed oczami Pałac zbudowany przez Salomona de Brosse. Pałac, który bardziej niż z Paryżem mógłby się kojarzyć z Florencją. Pałac, który jest świadkiem chwały i upadku swojej twórczyni - Marii Medycejskiej. Królowa-matka nie nacieszyła się nim długo: ośmieliła się otwarcie wystąpić przeciw kardynałowi Richelieu, co zakończyło się dla niej śmiercią na wygnaniu. Pałac nie przyniósł także szczęścia przywódcom Rewolucji - gdy w okresie Terroru znalazła w nim siedzibę "bezpieka", przez pałac-więzienie przewinęli się, skazani na gilotynę, Desmoulins, Danton, Hebert. Z okien widzieli być może - jak swoiste memento - Fontannę Medyceuszy...

Pamiętając o tych historiach, przypomina się jeszcze jedna: tereny, na których powstał później otoczony ogrodami Pałac, w średniowieczu obudziły niepokój św. Ludwika, który kazał poddać je egzorcyzmom i "wygnać zielonego diabła". Chyba się to udało, skoro ostatecznie, po dziejowych zawieruchach znalazł tu siedzibę francuski Senat...

Zupełnie inna atmosfera panuje w Jardin des Plantes: o wiele mniej w nim architektury, o wiele więcej botaniki. To jakby żywa, naturalna ilustracja dla oświeceniowego dzieła francuskich Encyklopedystów. Choćby tylko do monumentalnej, trzydziestosiedmiotomowej "Historii naturalnej" Buffona - choć początki tego ogrodu sięgają czasów nieco wcześniejszych: zgodę na powstanie "Królewskiego ogrodu roślin lekarskich" otrzymali medycy Héroard i Gui de La Brosse jeszcze w 1626 r. - od samego Ludwika XIII.

Inaczej też chodzi się po tym ogrodzie: żadnego przysiadania gdziekolwiek, żadnej nonszalancji, żadnego rozbiegania. Wszystko symetryczne, dokładnie wymierzone, prostopadłe bądź równoległe - zarówno ścieżki, jak i rabatki. Wydaje się, że nawet grudki ziemi na grządkach i opadające płatki róż zostały przeliczone i skatalogowane. Matematyczność Jardin des Plantes ma jednak ogromny urok - spacer po tym miejscu jest przede wszystkim przyjemnością intelektualną. Tak jak przyjemnością intelektualną bywały w XVIII w. pierwsze wyprawy archeologiczne.

I nie chodzi nawet o to, że możemy wejść do Galerii Paleobotanicznej, by zobaczyć gigantyczny pień sekwoi amerykańskiej sprzed ponad 2 tys. lat. Albo do tajemniczego Vivarium, gdzie podgląda się życie tysięcy najrozmaitszych mikrobów. "Archeologią" wydaje się czasem to, co najprostsze i najpowszedniejsze - choćby alpejska część Jardin des Plantes, gdzie nadal rośnie drzewo pistacjowe zasadzone ok. 1700 r. I gdzie oprócz roślinności z regionów górzystych, na własne oczy zobaczyć można marokańskie kwiaty funkcjonujące jak zegar słoneczny: obracające się w rytm mijających godzin.

Bo Jardin des Plantes ma jeszcze jeden - politycznie niepoprawny - aspekt: przypomina o afrykańsko-azjatyckich dziejach Francji kolonialnej. Kiedy zaś z ogrodu patrzy się na miasto, nieodmiennie przychodzi do głowy myśl o jego współczesnej globalności: dominantą pejzażu jest bowiem znakomita, szklano-aluminiowa architektura Instytutu Świata Arabskiego, zbudowanego przez Jeana Nouvela z inicjatywy rządu francuskiego i dwudziestu krajów arabskich.

Stąd prosta już droga do trzeciego paryskiego ogrodu - do la Villette. Zdaniem niektórych to ogród najbardziej szalony - szalony, bo łączący to, co naturalne, z tym, co technologiczne. Zadziwiający jest nie tylko jego kontekst architektoniczny: La Géode, wielka mieniąca się stalą kula o średnicy 36 metrów, uniesiona na żelbetonowych podporach i otoczona basenem z wodą. W popularnym przewodniku Michelina ta nowoczesna konstrukcja zyskała prestiżowe trzy gwiazdki - jako arcydzieło współczesnej techniki (w środku mieści się ruchoma widownia i ekran hemisferyczny). Obok gigantycznej kuli znalazły się Centrum Nauki i Przemysłu, pawilon ekspozycyjny w "Argonaucie" - dawnym okręcie podwodnym, sala koncertowa...

W tę arcynowoczesną architekturę wchodzi się poprzez zieleń - potraktowaną jednak przez Bernarda Tschumi, autora koncepcji La Villette, w sposób jakby industrialny, poprzez przyrodę podporządkowaną - niczym dobrze prosperujące, współczesne przedsiębiorstwo - wygodnym osiom komunikacyjnym, podzieloną na odseparowane od siebie, użyteczne funkcje. Czytam, że o kształcie parku dyskutowali nie tylko architekci, ale i filozofowie. I że w tę debatę zaangażował się sam Jacques Derrida - podobno chciał uczynić z La Villette rodzaj traktatu o postmodernizmie.

Czy mu się to udało? Francuz przychodzi tu w konkretnym celu: posłuchać muzyki w pawilonie "Zenith" albo studiować muzykę w Paryskim Konserwatorium, prowadzić interesy w Centrum Wystawienniczo-Handlowym albo zapewnić dzieciom rozrywkę. La Villette ma w sobie coś korporacyjnego. I tak jak korporacja - zdarza się, że uwodzi.

***

Kiedy wróciłam do Krakowa, przypomniałam sobie szkolną wycieczkę do Puław. Tam też jest park pełen symbolicznych znaczeń, stworzony przez księżnę Izabelę Czartoryską. Na przełomie XVIII i XIX w. w jej posiadłości stanęły Dom Gotycki i Świątynia Sybilli - pierwsze polskie muzeum, wpisane w przyrodę uporządkowaną (zgodnie z zaleceniami samego Jana Jakuba Rousseau) w taki sposób, by oddziaływała na emocje. Do tego doszły jeszcze: pawilon chiński, schody angielskie z wodną kaskadą, łuk triumfalny, oranżeria w stylu doryckim, groty i stylowe mostki, pałacyk w kształcie wersalskiego Trianonu, rotundowy kościółek... Przestrzenie spotkania i przestrzenie samotności, tajemnicy i dyskursu. Jan Piotr Norblin, spolszczony Francuz i nadworny malarz książąt, wytrwale dokumentował puławskie życie: intymne spotkania w zacienionych alejkach, rozdyskutowanych mężczyzn i kobiety w słomkowych kapeluszach, plenerowe koncerty i wystawne pikniki...

W bibliotece rodziców znalazłam wydany w latach 60. "Rejestr ogrodów polskich". Na okładce każdego tomu znajduje się intrygująca reprodukcja tej samej ryciny Wojciecha Gersona "Zabawa w parku łazienkowskim w dniu 28 lipca r.b. na dochód dotkniętych powodzią mieszkańców Powiśla". Na sztucznym jeziorze widać niewielkie łódki; przed Oranżerią rozstawiono eleganckie altany; po alejkach spacerują "towarzystwa". Pierwodruk ryciny ukazał się w "Kłosach" trzy lata po upadku powstania styczniowego.

Przeglądając "Rejestr", raz po raz napotykałam znajomą nazwę, której towarzyszył plan, a obok krótka informacja: "inwentaryzacja" albo "rekonstrukcja" - niestety, znacznie częściej pojawiało się to drugie określenie. Oczywiście, robi się smutno, kiedy ogląda się pełen rozmachu plan od dawna nieistniejącego ogrodu, który znajdował się przy pałacu królewskim w podkrakowskim Łobzowie (architekt nie zapomniał nawet o kopcu widokowym, z którego można było oglądać geometryczne, parterowe kwatery obsadzone niską roślinnością, sadzawki, meander przepływającej tuż obok Wisły).

Ale znacznie smutniej robi się, gdy pomyśli się o ogrodach takich, jak ten w Puławach - zachowanych, z których umknęło jednak życie. Najgorsze zaś, że nie pojawiła się żadna nowa jakość. Owszem, zdarza się, że właściciele odzyskiwanych dworów i pałacyków heroicznie próbują odtworzyć dawne parki.

Symptomatyczne jest jednak coś innego: po 1989 r. powstał w Krakowie jeden tylko park publiczny. Niewykluczone, że będzie mniejszy, niż pierwotnie przewidywano: znajduje się na działce, którą interesują się deweloperzy. Czy rozpoczęte 6 czerwca tygodniowe Święto Ogrodów zmieni coś w naszej mentalności?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2008