Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W Nowym Jorku wystawiają Szekspirowskiego „Juliusza Cezara”. We współczesnym kostiumie, co daje wrażenie, że to sceny z „House of Cards”. Wzmacnia je to, że Marka Antoniusza i Brutusa gra dwóch aktorów z tego mrocznego politycznego serialu.
Tytułowy bohater dramatu Szekspira ma dziwną blond grzywkę, nosi za długie czerwone krawaty i mówi z nosowym nowojorskim akcentem. Wszyscy dostrzegli w nim Donalda Trumpa.
I się zaczęło. Twitter oszalał. Stronnicy prezydenta z Donaldem juniorem na czele zakrzyknęli, że szykowany jest zamach. Pod teatrem policja ochrania ludzi z biletami przed protestującymi. „New York Times” przepytał tych ostatnich. Mówią, że są patriotami, przyszli walczyć z lewakami, że trzeba przeciwstawić się wrogom Ameryki i że nie godzą się na to, by marnować pieniądze z ich podatków. Sztuka jest co prawda wystawiona wyłącznie ze środków prywatnych, ale w reakcji na zamieszanie ze sponsorowania wycofały się linie lotnicze Delta Airlines tłumacząc, że spektakl narusza szanowane przez firmę wartości.
Teatr po wojnie kulturowej
Premiera „Juliusza Cezara” odbyła się w ramach dorocznego letniego festiwalu Shakespeare in the Park. To jeden z niewielu przykładów prawdziwego teatru w Nowym Jorku. Jest jeszcze impresaryjny BAM na Brooklynie, który ściąga najlepsze spektakle z całego świata, no ale tam chodzi o import, więc nie do końca się liczy.
Imprezę stworzył 63 lata temu producent Joe Papp. Przetrwała do dzisiaj w niemal niezmienionej formie. Od 1961 r. przedstawienia odbywają się w Central Parku, na niezadaszonej scenie Delacorte Theatre. Papp (zmarł w 1991 r.) ściągał tu największe gwiazdy, które za symboliczną gażę – minimum wynegocjowane przez związki zawodowe – występowały w klasyce, nie tylko szekspirowskiej. Owszem, Christopher Walken grał tu Cymbelina, George C. Scott oraz 40 lat później Al Pacino – Shylocka w „Kupcu weneckim”, Kevin Spacey młodego księcia w „Henryku IV”, a Anette Benning – Kordelię w „Królu Learze”. Jednak uświęceniem i opus magnum festiwalu była Czechowowska „Mewa” w uwspółcześnionym tłumaczeniu Toma Stopparda. W 2001 r. za reżyserię wziął się Mike Nichols, a Arkadinę zagrała Meryl Streep. Te dwie gwiazdy przyciągnęły do współpracy naprawdę wyjątkowy zaciąg aktorski, złożony z Phillipa Seymura Hoffmana, Johna Goodmana, Kevina Kline’a, Marcii Gay Harden, znowu Christophera Walkena, Natalie Portman i innych. Nowojorczycy tego lata naprawdę zachorowali na teatr.
Tymczasem Papp chciał stworzyć sztukę dla ludzi, angażującą widza, a żeby to zrealizować, w całości przerzucił koszty produkcji na siebie i sponsorów, publicznych i prywatnych. Bilety na przedstawienia w Delacorte są za darmo, trzeba tylko w kolejce odstać swoje, dlatego chętni ustawiają się na leżakach i materacach jeszcze poprzedniego wieczora i czekają przez niemal 24 godziny na wejście.
Czemu Shakespeare in the Park jest taki wyjątkowy? Bo prawdziwy publiczny teatr, ten z tradycji krytycznych sztuk Arthura Millera i Edwarda Albeego, które rozdrapywały rany amerykańskiego społeczeństwa, skończył się na początku lat 90. Stało się tak wskutek wojen kulturowych, niemal takich samych jak te, które toczą się dziś w Polsce. Z identyczną argumentacją, że za publiczne pieniądze dzieje się bezeceństwo, niszczy się klasykę, tradycję i język oraz promuje alternatywne wartości.
W Stanach wygrali wtedy ci, którzy orędowali za wycofaniem państwowych pieniędzy z kultury. Ostatnim oddechem krytycznego teatru były „Anioły w Ameryce” Tony’ego Kushnera. Sztuka przedstawia sylwetkę Roya Cohna, republikańskiego prawnika, który – urodziwszy się w tradycyjnej żydowskiej rodzinie i spędziwszy całe dorosłe życie na homoerotycznych podbojach, był zarazem nieprzejednanym antysemitą i homofobem. A do tego – zaufanym człowiekiem Reagana. Miał też bezpośredni wpływ na decyzje dotyczące cięć wydatków na kulturę oraz na terapię zarażonych wirusem HIV, diabolicznie łącząc obie kwestie w jedno i dając pożywkę do nienawiści wobec amerykańskich gejów. Cohn zmarł w 1986 r. na AIDS. Ciekawostka: na początku lat 80. jako prawnik reprezentował interesy młodego, acz prężnego biznesmena – Donalda Trumpa.
Sztuka prawdziwa i niegodziwa
Owe wojny kulturowe były w gruncie rzeczy powierzchowne, ale pozwoliły wykreować groteskowy krajobraz polityczny. Wszystko wzięło się od pracy Andresa Serrano. Był to plastikowy krzyż zanurzony w urynie autora.
I ten marginalny dla świata artystycznego incydent z trzeciorzędną instalacją stał się zarzewiem kampanii, która miała raz na zawsze przemodelować umysły Amerykanów. Według kaznodziejów konserwatywnej rewolucji w związku z tym cały kraj musiał się podporządkować moralnym regułom Partii Republikańskiej.
Na partię Reagana i Bushów zaczęto głosować często wbrew swojemu ekonomicznemu interesowi, ale za to w imię wojny kulturowej. Liderzy ruchu tej „moralnej odnowy” atakowali jednocześnie feminizm, środowiska LGBT i mniejszości etniczne, a skrzydło ekonomiczne tworzyło jednocześnie ordynację podatkową, na której najwięcej tracili owi biedni, ale bardzo religijni wyborcy.
W Nowym Jorku na teatralne pobojowisko po wykańczającej wojnie wszedł koncern Disneya. Kupił budynki teatrów, przywiózł z Kalifornii rzesze prawników, którzy pomogli omijać wynegocjowane przez związki zawodowe prawa twórców, i stworzył na wzór swoich parków tematycznych przemysł karnawału. Oczywiście od czasu do czasu na Broadwayu można zobaczyć Millera, Albeego czy Czechowa, wyłącznie w kostiumie z epoki, najlepiej z doklejonymi bokobrodami. Eksperyment jest już wykluczony. Taki produkt teatropodobny stał się atrakcją turystyczną.
Prezydent Donald Trump też uważa, że nie należy finansować kultury. Nieraz o tym mówił, przywracając dyskursowi narrację reaganowskiej prawicy z lat 80. Wydatki na trzy federalne instytucje zajmujące się kulturą, czyli National Endowment for the Arts (NEA), National Endowment for the Humanities i Corporation for Public Broadcasting, zamykały się ostatnio sumą ok. 740 mln dolarów rocznie. Konserwatywny think tank Heritage Foundation, którego eksperci zasilili ekipę Trumpa, a wcześniej pomagali usprawiedliwić cięcia Reaganowi, w ramach jednej z programowych deklaracji ogłosił – przywracając wojenną retorykę sprzed 30 lat – że owe trzy instytucje należy zlikwidować, bo „zatruwają Amerykę wirusem multikulturalizmu” i doprowadziły do tego, iż „o dofinansowaniu projektów artystycznych decyduje rasa, orientacja seksualna, płeć lub pochodzenie etniczne artysty zamiast kryterium prawdziwej sztuki”.
740 mln dolarów stanowi – plus minus – jeden promil całego budżetu USA. Dla porównania: koszty ochrony prezydenta Trumpa w jego weekendowej florydzkiej rezydencji Mar-a-Lago wynoszą 800 mln dolarów.
Dwa lata temu sympatyzujący z Republikanami dziennik „Washington Times” zainicjował nagonkę na NEA za dołożenie 10 tys. dolarów do projektu trupy teatralnej z San Francisco „Standing on Ceremony: The Gay Marriage Plays”, zestawu jednoaktówek, które dostały grant dlatego, że w Ameryce toczyła się wówczas debata o legalizacji małżeństw jednopłciowych. Waszyngtońska gazeta pisała, że „dolary podatników idą na coś, co obraża uczucia wielu Amerykanów”.
NEA broniła się, że przedstawienie oprócz swojej społecznej roli było świetnie przygotowane i odznaczała je naprawdę wysoka jakość artystyczna. A na dowód tego, że jurorzy oceniający projekty nie patrzą na poglądy twórców, przypomniała, iż z jej środków finansowany jest program realizowany w dwunastu szpitalach dla weteranów, rozrzuconych po całym kraju, w ramach którego kombatanci leczą zespół stresu pourazowego poprzez warsztaty z malarstwa czy garncarstwa.
Bo zarzut, że owne trzy federalne agencje od kultury finansują tylko „lewaków”, jest po prostu nieprawdziwy. 40 proc. środków idzie od razu do rządów stanowych, a w nich zupełnie kto inny odpowiada za kulturę. W Massachusetts ktoś pewnie bardziej sympatyzujący – podobnie jak tamtejszy wyborca – z lewicą, a w Utah wręcz przeciwnie.
Lista projektów dofinansowanych z budżetu federalnego jest naprawdę zróżnicowana. Whitesburg w Kentucky, dwutysięczne miasteczko położone w Appalachach, którego nazwa mówi wszystko o mieszkańcach, od których Donald Trump dostał 80 proc. głosów w ostatnich wyborach, otrzymało pieniądze z NEA na Appalshop – centrum teatralno-filmowe z malutką rozgłośnią radiową, nastawione na białych, starszych, konserwatywnych odbiorców. Z kolei Corporation for Public Broadcasting regularnie dorzuca do kasy KRSU-TV, publicznej stacji telewizyjnej nadającej z Claremore w Oklahomie i docierającej do ponad miliona obywateli podobnych do mieszkańców Whitesburga.
Cały ambaras z „Juliuszem Cezarem” z nowojorskiego Central Parku sprowadza się do tego, że teatr polityczny w Ameryce wymarł i każda próba jego wskrzeszenia wywołuje wielkie emocje, ponieważ ludzie zapomnieli, na czym sztuka krytyczna polega. Publiczność nie wie, jak sobie poradzić z takim archeologicznym wykopaliskiem jak spektakl krytyczny, angażujący widza, wywołujący wściekłość i wrzask.
I to jest komunikat do naszych uczestników wojen kulturowych. Na zgliszcza po wyniszczającej batalii nie przychodzi uwznioślona klasyka, tylko bulwar i Walt Disney. ©