Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Kiedy w jednym z odcinków trzeciego sezonu „Sukcesji” Siobhan Roy mówi mężowi Tomowi, że go kocha, on zaś w odpowiedzi (cokolwiek, przyznajmy, naciskany, najpierw bowiem po prostu jej dziękuje) odwdzięcza się tym samym – w ogóle nie wierzymy w prawdziwość tych deklaracji. Podobnie kiedy w innej scenie Logan Roy – sędziwy patriarcha rodu, dominujący senex, którego, jak na razie, nic i nikt nie jest w stanie pozbawić atrybutów mocy – domaga się zapewnienia, że córka mu ufa, a ona wtedy skwapliwie kiwa głową i twierdzi, że tak właśnie jest. Nie wierzymy ani trochę.
Nie wierzymy, bo wiemy, że to oczywista nieprawda. A wiemy to nie tylko z uwagi na niebywały poziom gry prezentowanej przez aktorów „Sukcesji”, którzy wirtuozersko operują jakimiś ledwie uchwytnymi mikroekspresjami, dzięki czemu mamy dostęp do najbardziej splątanych i zniuansowanych emocji czy motywacji bohaterów, a zarazem nie do końca potrafimy wskazać, którędy właściwie ten dostęp uzyskaliśmy. I nie tylko z uwagi na to, że nikt w „Sukcesji” nie zachowuje się po prostu tak, jakby kogoś faktycznie kochał, nikt nie zachowuje się tak, jakby komukolwiek faktycznie ufał. Przeciwnie – wrogość, ostrożność, uprzedmiotowienie i, delikatnie rzecz ujmując, pragmatyczny stosunek do innych należą tam do relacyjnego kanonu. Wiemy to przede wszystkim dlatego, że w świecie tego serialu – nie boję się powiedzieć: jednego z najwybitniejszych, jakie w ogóle powstały – toczy się permanentna, brutalna, realizowana na rozmaite sposoby walka o władzę. Tam zaś, gdzie stawką jest władza, tam, gdzie władza jest dominantą i obiektem najintensywniejszego pożądania – nie ma miejsca na miłość. A gdzie nie ma miejsca na miłość, nie ma go także na zaufanie.
Przeciwieństwem miłości – zapamiętałem to rozpoznanie z któregoś z tekstów mojego ulubionego Jamesa Hillmana – wcale nie jest nienawiść, jak by nam to podpowiadał intuicyjny odruch (mnie przynajmniej do czasów tej lektury tak właśnie podpowiadał). Przeciwieństwem miłości jest władza, dominacja, posiadanie. Te bowiem aspekty, te sfery istnienia stoją na antypodach jakości, które się w doświadczeniu miłosnym uobecniają. Zaufania, więzi, bliskości, otwartości, fascynacji, troski, wspólnoty, a także rezygnacji z „ja” na rzecz „ty” i „my”. Jest to współzależność uniwersalna, występująca również, a może przede wszystkim tam, gdzie na poziomie deklaracji jest miłość, gdy tymczasem pod spodem odbywają się, jak w „Sukcesji”, machinacje zupełnie odmiennego autoramentu.
Bohaterowie serialu stworzonego przez Jesse’a Armstronga nie kochają się zatem i nie ufają sobie właśnie dlatego, że zajmuje ich wyłącznie pilnowanie, żeby ochronić miejsce, które aktualnie zajmują w hierarchii, ewentualnie wspiąć się jeszcze wyżej. A przy tym w każdej chwili coś lub ktoś im zagraża, nie ma godziny, w której mogliby spokojnie odetchnąć, jeśli zaś taka godzina jakimś cudem wybija – w kolejnej sytuacja ulega znowu radykalnemu odwróceniu.
Owszem, losy bohaterów „Sukcesji” odzwierciedlają archetypowe porządki ludzkich spraw, precyzyjnie opisane choćby w greckich mitach albo sztukach Szekspira. Jednostka pozostaje tam zależna od potężnych, bezosobowych sił kierujących jej przeznaczeniem, a zarazem wciąż na nowo ulega iluzji o własnym sprawstwie – i właśnie z tego zderzenia realiów z iluzją rodzi się tragedia. Odwieczny wątek poszukiwania autonomii wobec potężnego rodzica, który z jednej strony pragnie godnego następstwa, z drugiej nie jest w stanie pogodzić się z nieuniknionym przemijaniem, uzyskuje tu atrakcyjny, współczesny kostium. Psychoanaliza miesza się z fatum, a romans rodzinny przybiera formę bez mała gargantuiczną. Owszem, jest to dzieło o niespotykanej przenikliwości psychologicznej, doskonale obrazujące – znowu: z pomocą ledwie uchwytnych mikroekspresji i mikroobserwacji – złożoną rzeczywistość ludzkich spraw, motywacji oraz powikłań, do jakich w tej materii może dochodzić. Momentami – również dzięki charakterystycznej pracy kamery, żywej, dynamicznej, niekiedy, wydaje się, w równym stopniu co widzowie zaskoczonej biegiem zdarzeń i zmuszanej, żeby się doń gwałtownie dopasowywać – można w ogóle zapomnieć, że się ogląda film. I poczuć np. jakiś dziwny wstyd, jakieś zażenowanie z powodu tego, że się nagle weszło w środek rodzinnej kłótni albo że się wtargnęło przypadkiem do pomieszczenia, gdzie dwoje ludzi prowadzi ze sobą intymne rozmowy.
To wszystko prawda. O „Sukcesji” można by zresztą powiedzieć jeszcze mnóstwo innych rzeczy. Choćby – że jest to bezpardonowy, pozbawiony złudzeń portret współczesnego kapitalizmu. Albo że to bezlitosna satyra na osławiony jeden procent najbogatszych. Albo radykalny moralitet obrazujący cynizm i zepsucie współczesnych elit.
Zgoda, ze wszystkim tym zgoda. Ale – moim przynajmniej zdaniem – jest to w pierwszej kolejności opowieść o świecie, w którym nie ma miłości, bo brakuje już na nią miejsca. Zastanawiam się więc, czy to dojmujące wrażenie realizmu nie bierze się przypadkiem także z intuicyjnego przeczucia, że świat, który nas otacza, zaczyna coraz bardziej przypominać ten oglądany na ekranie.©