Reklama

Ładowanie...

Pożegnanie Profesora

Pożegnanie Profesora

21.07.2009
Czyta się kilka minut
Z tego, co napisano po jego śmierci, najbliższe są mi słowa Barbary Skargi: "Trudno mi mówić, nie jestem w stanie, a co dopiero wspominać. Nie w tej chwili...". Dla mnie Leszek Kołakowski nie był, a w każdym razie nie był tylko "jednym z naszych autorów", ale "od lat wiernym przyjacielem pisma".
M

Myślę, że dla wielu ludzi mego pokolenia był towarzyszem w najważniejszej wędrówce życia, wędrówce po drogach wiary. W świat mojej wtargnął morderczo precyzyjnymi i niepozbawionymi nieprzyjemnej zjadliwości artykułami w "Argumentach". Żaden autor, żaden autorytet nigdy tak skutecznie nie zachwiał gmachem mojej wiary jak on wtedy. Dziś wiem, że to był wstrząs pożyteczny. Pierwsza poważna konfrontacja z poważną, dociekliwą i kompetentną krytyką, kwestionującą aksjomaty dotychczas uznawane za nienaruszalne.

Sporo lat później, bo w 1972 r., Profesor znów odegrał ważną rolę w moim myśleniu o sprawach wiary książką "Obecność mitu", o której sam mówił, że "składa się z okrawków myśli zbieranych przy różnych studiach historycznych". Jeśli wtedy przez tamte artykuły czułem się w mojej wierze zdołowany, ta książka (przeczytałem ją, świeżo wydaną przez Instytut Literacki, na ławce w Ogrodzie Luksemburskim) była jak podanie pomocnej dłoni. I choć znam katolickich filozofów, którzy nigdy nie zaakceptowali myśli Kołakowskiego, to wiem, że jest wielu wierzących, dla których, jak dla mnie, był mistrzem krytycznego myślenia o tych sprawach.

Nie potrafię pisać o Jego wielkości, bo jakiekolwiek ocenianie go byłoby z mej strony arogancją. Wypada przypomnieć, jak wielkim był autorytetem: przyszły papież, kard. Joseph Ratzinger, jeszcze jako prefekt Kongregacji Nauki Wiary, pisząc magistralne wprowadzenie do nowego, po przeszło trzydziestu latach, wydania swej najgłośniejszej książki ("Wprowadzenie w chrześcijaństwo"), cytuje tylko jednego autora, jest nim właśnie Leszek Kołakowski.

Mojemu pokoleniu, któremu marksizm rozcieńczony przez autorów takich jak Adam Schaff sączono - jak w katolickiej szkole katechizm - do głowy, dał antidotum w postaci książki o głównych nurtach marksizmu. To monumentalne dzieło, owoc niebywałej erudycji o niepowtarzalnym znaczeniu dla światowej myśli, jednocześnie jest całkowicie przystępne dla każdego wychowanka przeciętnego gimnazjum w PRL-u i dla każdego słuchacza wszelkiego rodzaju kursów marksizmu-leninizmu. Szkoda tylko, że nie wszystkim chciało się po tę lekturę sięgnąć.

Wiadomość o śmierci Profesora nie wzbudziła we mnie chęci czytania o nim (mam swoje wspomnienia i te mi w tej chwili wystarczą), ale gwałtowną potrzebę spotkania z nim przez to, co napisał. W smutku rozstania pociechą jest i pozostanie przebywanie w świetle jego mądrości. A dzielił się nią chętnie, nie oszczędzając siebie. Jakże smutno pomyśleć, że nie stanie już, jak bywało, przed wypełnioną po brzegi aulą w krakowskim Collegium Novum i bez żadnej kartki, jakby od niechcenia, będzie mówił, trzymając tłum w napięciu. Te jakby improwizowane wykłady można było nagrać, przepisać i zanieść do drukarni. Ale on się na to nie godził. Mówił, że tekst wymaga gruntownego opracowania, że może do druku da co innego, przy innej okazji. A i tak pozostawił bardzo wiele.

Wśród wielu tekstów, którymi zaszczycił nasze łamy, był i ostatni tekst Profesora, "Hendekalog inteligenta", jedenaście przykazań, wraz z dowodem na istnienie inteligencji - wbrew tym, którzy w jej istnienie zwątpili.

Trzy dni po śmierci telewizja wyemitowała stare nagranie rozmowy młodych Katarzyny Janowskiej i Piotra Mucharskiego z Profesorem. Rozmówcy zadawali trudne pytania. Uderzyło mnie to, jak wiele razy Leszek Kołakowski odpowiadał im: "tego nie wiem". My stale usiłowaliśmy tworzyć wokół niego aurę mędrca, który odpowie na wszystkie pytania, ale on okazywał się mądrzejszy i spokojnie mówił: "tego nie wiem".

Był człowiekiem wyjątkowym. Kiedy pisano o nim "filozof katolicki", wzruszał ramionami i mówił: "nie jestem filozofem katolickim". Mówiono: jest Żydem. Wspomniał mi o tym, dodając, że nic na to nie poradzi, ale Żydem nie jest. Był tak niezwykły, że niektórzy usiłowali go siłą zamknąć w jakiejś znanej kategorii. Daremnie. Był Leszkiem Kołakowskim, sobą i nie próbował udawać kogoś innego. Sobą in continuum.

Dziś dziękujemy Bogu za Leszka Kołakowskiego, za światło, którym rozjaśnił drogi naszych ludzkich poszukiwań, za Jego mądrość, którą się chciał z nami dzielić, i za przyjaźń, którą nas darzył. Wielki smutek i wielka wdzięczność.

Autor artykułu

Urodził się 25 lipca 1934 r. w Warszawie. Gdy miał osiemnaście lat, wstąpił do Zgromadzenia Księży Marianów. Po kilku latach otrzymał święcenia kapłańskie. Studiował filozofię na Katolickim...

Napisz do nas

Chcesz podzielić się przemyśleniami, do których zainspirował Cię artykuł, zainteresować nas ważną sprawą lub opowiedzieć swoją historię? Napisz do redakcji na adres redakcja@tygodnikpowszechny.pl . Wiele listów publikujemy na łamach papierowego wydania oraz w serwisie internetowym, a dzięki niejednemu sygnałowi od Czytelników powstały ważne tematy dziennikarskie.

Obserwuj nasze profile społecznościowe i angażuj się w dyskusje: na Facebooku, Twitterze, Instagramie, YouTube. Zapraszamy!

Newsletter

© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]