Polskie szczęście i nieszczęście

Rządzi nami uświęcony przez tradycję język. Jeśli nie przystaje do rzeczywistości, tym gorzej dla rzeczywistości.

19.03.2016

Czyta się kilka minut

Plaża na Bulwarach Wiślanych, Warszawa, lipiec 2015 r. / Fot. Wojciech Traczyk / EAST NEWS
Plaża na Bulwarach Wiślanych, Warszawa, lipiec 2015 r. / Fot. Wojciech Traczyk / EAST NEWS

Jedna z najciekawszych książek na temat dzisiejszej Polski, Polaków i polskości ukazała się w 1971 r. w Lucernie. „Polaku, kim jesteś?” została wydana w języku niemieckim, a napisana przez Witolda Wirpszę, znakomitego polskiego poetę i tłumacza.

Pod koniec lat 60. pisarz wyjechał do Berlina na stypendium. Miał spędzić w Niemczech raptem kilka miesięcy, zajmując się przede wszystkim twórczością poetycką i translatorską. Tak się jednak złożyło, że w tym czasie szwajcarski wydawca poszukiwał autora potrafiącego napisać przystępną książkę o Polsce dla zachodniego czytelnika, czyli takiego odbiorcy, który o naszym kraju wie mało albo zgoła nic. Propozycja trafiła do Wirpszy, który od razu ją przyjął, nie wiedząc jeszcze, że początek jego intensywnej refleksji na temat polskiej kultury, historii i polityki będzie zarazem początkiem jego dożywotniej emigracji (zmarł w Berlinie w 1985 r.). Od tej chwili miał Polskę obserwować z oddalenia, z perspektywy egzula, który jedynie symbolicznie uczestniczy w bieżących sprawach swojego kraju.

Wirpsza lubił dystans i ironię, zawsze spoglądał na rzeczywistość z ukosa, poszerzał zestaw poznawczych narzędzi, by widzieć nie tylko więcej, ale też inaczej niż inni, by ominąć pułapki stadnego myślenia. Berlińskie oddalenie, choć egzystencjalnie trudne, pomogło mu w pracy nad książką o polskości. Zamknął się z tą polskością w laboratorium i poddał ją wielostronnym analizom, rozkładając jej materię na cząsteczki.

Wydawca nalegał, by uwzględnił w swych rozważaniach kwestie elementarne, by napisał rodzaj przewodnika, który – przez swą oczywistość – znudzi tylko Polaka, ale obcokrajowca nie pozostawi obojętnym. Wirpsza nie do końca wpisał się w te oczekiwania, lecz z całą pewnością próbował. Świadczy o tym krótka lista onieśmielających swą prostotą pytań, od której zaczyna swój wywód. Jak czuje się dziś Polak w Polsce? Jak ocenia swą ojczyznę? Co uważa za swą ojczyznę? Jaki ma stosunek do swojego języka? Jakie mity zatruwają jego ducha?

Gdyby pisał książkę w Krakowie lub w Warszawie, pewnie trzymałby się od tych zagadnień z daleka, zakładając, że jego czytelnicy dysponują niezbędną wiedzą historyczną i mają wgląd w istotę polskiej rzeczy. A tak zadał proste pytania, udzielił niezwykle celnych odpowiedzi, zszedł do podstawy, a następnie zaprezentował obraz całości.

Właśnie dlatego jego rozprawa o Polsce i z Polską, jego krytyka polskiej duszy jest wciąż aktualna, jakby napisał ją ktoś, kto żyje dziś z nami, kto uważnie przygląda się wybuchającej gejzerem polskiej szajbie, ale pozostaje na nią odporny, dzięki czemu daje jej krytyczny opis i precyzyjnie wskazuje źródła choroby.

Zgubne kalambury

Przysłuchując się kłótniom, które toczą się w polskiej przestrzeni publicznej, można z łatwością zauważyć, że w specyficzny sposób traktuje się u nas język. Za pomocą słów nie tyle odnosimy się do rzeczywistości po to, by ją adekwatnie nazwać, opisać, lepiej zrozumieć, a następnie wyrobić sobie o niej krytyczny sąd, lecz raczej za każdym razem na nowo stwarzamy świat.

Ktoś powie, że w Smoleńsku być może była bomba, a być może jej nie było. W języku, który natychmiast rozprzestrzenia się wszystkimi kanałami komunikacyjnymi, ta bomba już jest. Dla wielu (może nawet dla większości) jej znakowy i przez to wirtualny byt nabiera ontologicznej gęstości. Fakty, nawet jeśli są sprzeczne z opowieścią, przestają mieć znaczenie. Jawią się jako część konkurencyjnej narracji, w domyśle: obcej narracji, którą należy od razu odrzucić. Ważniejsze zatem jest to, co wypowiedziane, co wykiełkowało z języka, co podróżuje między słowami. Jeszcze inaczej: ważniejsze są związki między poszczególnymi wyrazami i opowieściami aniżeli relacja między językiem a światem.

Wobec światotwórczej postawy zachowujemy zazwyczaj krytyczny dystans, tłumaczymy sobie i innym (z którymi łączą nas podobny światopogląd i polityczne sympatie), że to dowód albo cynizmu, albo szaleństwa, albo obu naraz. Politycy i ich sympatycy odkleili się od rzeczywistości, pozostają w sferze fikcji, która jest dla nich realniejsza niż życie. Lektura „Polaku, kim jesteś?” zepsuje nam humor. Poeta sugeruje bowiem, że językowe fikcjotwórstwo to nasza cecha narodowa, występuje obficie we wszystkich stanach i klasach. Gdybyśmy mieli odpowiedzieć na pytanie, w czym przejawia się polskość, należałoby odpowiedzieć – w stosunku do języka, a co za tym idzie do opowieści, a dalej jeszcze do świata, którego my po prostu nie potrzebujemy, tak bardzo jesteśmy przywiązani do samych wyrazów.

Postawę tę Wirpsza nazywa „nominalizmem”. To termin wywodzący się ze średniowiecznej scholastyki (opozycja do realizmu), któremu poeta nadaje nieco inny – karykaturalny – sens. Dla Polaka-nominalisty odniesienie do rzeczywistości mniej znaczy niż odniesienie do samego języka, w którym Polak-nominalista czuje się bezpieczniej. „Słowo ma przewagę nad światem – pisze Wirpsza – i trawestując znane powiedzenie Hegla, można by powiedzieć, że – w rozumieniu Polaka – jeśli świat nie zgadza się ze słowem, tym gorzej dla świata”. I zaraz przytomnie dodaje: „Gorzej nie bywało oczywiście ani dla słowa, ani dla świata; gorzej bywało natomiast dla Polaków. Nie znaczy to jednak bynajmniej, że nominalizm ten przynosił narodowi same nieszczęścia”.

Źródeł naszej skłonności do (zazwyczaj) zgubnych i (z rzadka) zbawiennych gier językowych upatruje poeta w XVI w., kiedy to w nietypowy sposób (biorąc za punkt odniesienia historię innych języków europejskich) kształtowała się polszczyzna. Według Wirpszy nie dokonało się to w trybie powolnego zawiązywania relacji między słowem a rzeczą, zszywania języka ze światem, lecz w wyniku arbitralnego ustanowienia. Ustanawiającym (arbitralnie) był Jan Kochanowski, który swoim współplemieńcom podrzucił polszczyznę gotową, ale w swej gotowości także sztuczną, za bardzo wykoncypowaną, zbyt doskonałą, by nie przesłaniała samej rzeczywistości. Oto akt założycielski polskiego nominalizmu, choć nie jedyne jego źródło.

Współodpowiedzialne są za to również inne czynniki. Pośród nich ważne miejsce zajmują wydarzenia dziejowe, które w przypadku Polski miały często charakter inwazyjny: coś przychodziło z zewnątrz i było nam narzucane. Chrześcijaństwo, które zostało nałożone na pierwotny system wierzeń pogańskich. Dwugłowy twór państwowy, który powstał z chwilą zawiązania unii polsko-litewskiej i wyposażył Polskę w atrybut mocarstwowości, w przeświadczeniu polskiej szlachty niemal zwalniający z dalszych działań na rzecz rozwoju struktury państwowej. Rozbiory, które uczyniły z Polaków mniejszość narodową w trzech różnych krajach. Wojny światowe, w wyniku których odzyskiwaliśmy niepodległość, ale zarazem zmieniał się obraz polskiej ziemi i charakter narodu (z ludu osiadłego – pisze Wirpsza – przekształciliśmy się w lud koczowniczy, który musiał się przenieść z jednego miejsca w drugie, co w czysto nominalistycznym duchu nazywane było „repatriacją”, choć nikt tak naprawdę nie wracał do krainy, w której się urodził). Po wojnie komunizm, który – jako ustrój wyrastający z doświadczenia określonej klasy społecznej – dla większości społeczeństwa był tworem obcym. Do tego można by dodać kapitalizm, którego inwazja nastąpiła po 1989 r. (tego akurat Wirpsza nie tylko nie widział, ale też sobie tego pod koniec lat 60. XX w. nie wyobrażał).

Za dużo było w naszej historii zdarzeń, w wyniku których musieliśmy porzucać jedną formę życia i przymierzać się do nowej. A gdy się jakieś pokolenie do tej nowej formy odrobinę przyzwyczaiło i uznało ją za własną, wtedy znów następowało szarpnięcie i po raz kolejny trzeba było szukać ratunku w słowach stanowiących azyl dla zmęczonych koczowników.

Nieznośna lekkość słów 

Dzięki nominalizmowi (tu objawi się jego zbawienna rola) naród polski mógł przetrwać przeszło sto lat bez własnego państwa. Rzeczywistość rozbiorowa była rzeczywistością upiorną, od której wszyscy chętnie uciekali w objęcia poetyckiej opowieści, zwłaszcza tej, która obiecywała wyzwolenie.

Ale miało to również kłopotliwy aspekt: nominalistyczna stała się już nie tylko polska mowa, lecz także polska kultura, historia, polityka i codzienna polska egzystencja (ta jednostkowa i ta zbiorowa). Jeszcze bardziej odwykliśmy od kontaktu ze światem, od realistycznego odnoszenia się do rzeczywistości, niezbędnego w zawiązywaniu i podtrzymywaniu zdrowych relacji z innymi, od procesu weryfikacji naszych sądów, a wreszcie – od milczenia i umiejętności obserwacji. Od XIX w. w Polsce, której „najprawdziwszym” terytorium jest uświęcony język, wszyscy mówią, ale nikt nikogo nie słucha.

Konsekwencje tego procesu są katastrofalne. Po pierwsze: nieustannie kreujemy lub rewitalizujemy mity związane z polską historią i polskością jako rdzeniem naszej tożsamości. Wirpsza sugeruje, że niektóre z tych mitów powinniśmy zachować, a nawet je pielęgnować, nie wszystkie bowiem mają destruktywny charakter. Ale zdrowe społeczeństwo nieustannie zadaje sobie pytania o wpływ danej opowieści na jego egzystencję. Jeśli mit ogranicza jego działania, wyzwala przemoc wobec innych nacji, nie pozwala mu odnieść się realistycznie do własnego doświadczenia, należy go czym prędzej odrzucić.

Po drugie: zamiast historii uprawiamy hagiografię. W przeszłości Polska i prawdziwi Polacy zawsze znajdowali się po stronie świętości, dlatego obowiązkiem kolejnych pokoleń jest opisanie dziejów z perspektywy ludzi bezgrzesznych, moralnie, ideologicznie i egzystencjalnie czystych. Nieczystość jest dla Polaka atrybutem inności – przychodzi skądinąd, z zewnątrz, od obcych, z którymi niektórzy ochoczo kolaborują. To zasługuje według prawdziwego Polaka o czystym umyśle na potępienie.

Po trzecie: nie radzimy sobie z suwerennością i gdy już ją zyskujemy, nie potrafimy samodzielnie, dojrzale zarządzać własnym krajem. Nominalistyczne podejście do rzeczywistości sprawia, że nasze działania (nie tylko polityczne, także codzienne) wydają nam się nierzeczywiste, jakbyśmy byli na próbie do przedstawienia, którego premiera jest dopiero przed nami. Tę umowną – teoretyczną – naturę polskości i polskiej państwowości przezwyciężamy na chwilę, gdy na horyzoncie pojawia się zewnętrzne zagrożenie, zmuszające nas do obrony. Wtedy (i w zasadzie tylko wtedy) potrafimy – powiada Wirpsza – pojednać się ze sobą. Ale gdy groźba znika, wówczas powraca nieznośna lekkość bytu, którą wywołuje nadmiar słów. Wtedy niezbędna okazuje się „zdrada wewnętrzna” – musimy wykroić z własnego społeczeństwa część przeklętą, wydzielić grupę, na którą spadnie odium, która przyjmie najpierw symboliczne, a później realne (albo jedno i drugie jednocześnie) uderzenie.

Po czwarte: mamy skłonność do ulegania instynktowi śmierci, choć to nie on – wbrew temu, co sugerują krytycy naszego lokalnego tanatyzmu – jest źródłem choroby polskiej duszy. Źródło tkwi w nominalizmie, który bywa tak nieznośny, że jedynej dlań przeciwwagi szukamy w destrukcji. Swoją drogą tę ostatnią traktujemy bardziej jako zabawę i święto niż rzeczywistą anihilację. Nawet wtedy, gdy ogień obejmuje domy i ciała, powodowani nominalistyczną siłą, nie zdajemy sobie do końca sprawy z konsekwencji własnych czynów.

Po piąte: koncentrując się na mitach, tworząc hagiografie i wzmacniając obraz Polaka jako ofiarnika i/lub cnotliwego bohatera i/lub moralnego zwycięzcy, mamy problem ze zrozumieniem procesów cywilizacyjnych, które dokonują się w innych częściach świata. Zmiany obejmują sąsiadujące z Polską kraje, a Polska – przeświadczona o swej wiekuistej wielkości – nie konfrontuje się z wyzwaniami, jakie stawia przed nią nowa rzeczywistość. Tak właśnie było w ostatniej fazie istnienia Rzeczypospolitej Obojga Narodów, kiedy to zdegenerowana magnateria doprowadziła do realnego paraliżu państwa, unieruchamiając je w anachronicznej już wówczas strukturze feudalnej.

I jeszcze jedno: rozgadany Polak, zamknięty w zaklętym kręgu świętych słów, nie potrafi odnieść się do siebie i do innych na sposób ambiwalentny. Wszystko jest dla niego czarno-białe, wszystko jedno- wymiarowe, z każdej strony od miary wykrojone i w związku z tym niezmienne. Ale – i to jest szczególna cecha nominalistycznego schorzenia – niezmienne wyłącznie w momencie wypowiadania danego zestawu słów, przepowiadania konkretnej opowieści. Chwilę później, gdy słowa ułożą się inaczej, gdy przeszłość zostanie przez nie w odmienny sposób ujęta, gdy np. protestujący przeciwko aktualnej władzy staną się nagle – ni stąd, ni zowąd – trzecim pokoleniem UB walczącym z trzecim pokoleniem żołnierzy wyklętych, pojawi się nowa forma niezmiennej obecności Polaka w Polsce... czyli w języku.

Drżenie w pendolino

Każde dziecko w Polsce – pisze Wirpsza – uczy się na pamięć inwokacji „Pana Tadeusza”: „Litwo, ojczyzno moja”. Wers ten przylgnął do naszej świadomości tak bardzo, że stał się semantycznie przezroczysty. Powtarzamy go w myślach, wypowiadamy na głos i nic się nie dzieje. A być może coś się stać powinno. Wyobraźmy sobie – sugeruje Wirpsza – że jeden z największych eposów francuskich zaczyna się od słów: „Hiszpanio, ojczyzno moja”. Czy ten poznawczy dysonans nie zasługuje na refleksję?

Mieszkamy w Polsce, ale nasza symboliczna ojczyzna jest gdzie indziej, o czym uczy nas nie tylko poemat Mickiewicza, ale także wiersze Słowackiego i proza Sienkiewicza. Polska klasyka literacka, nasz romantyczny kanon opisuje krajobrazy (wschodnie pogranicze dawnej Rzeczypospolitej), do których od dawna nie mamy już realnego dostępu. Nie chodzi, rzecz jasna, o to, że winna jest tu literatura, która wywołuje w nas rodzaj pomieszania i rozchwiania. Skądże! Idzie o to, w jaki sposób się do tej literatury odnosimy. Czy realistycznie, czy też nominalistycznie? Jak długo romantyczne opisy podolskich zaścianków nie będą wywoływały w nas krytycznej refleksji, tak długo hasło „Polska w ruinie”, wypowiadane ćwierć wieku po transformacji ustrojowej, będzie w umyśle Polaka, pędzącego właśnie pociągiem o wdzięcznej nazwie „Pendolino” z Warszawy do Gdańska, wywoływało metafizyczne drżenie, skłaniając go do poszukiwania części przeklętej i źródła nieczystości.

W jaki sposób walczyć z polskim nominalizmem? Po badaniach laboratoryjnych, w wyniku których udało się wyodrębnić elementarną formę polskiej duszy ulepionej ze słów, należałoby przystąpić do działań terenowych. Miałby to być powrót do świata, rodzaj nowego przymierza z rzeczywistością. Ale nie bez udziału języka. Wirpsza był przede wszystkim poetą, który o literackim nominalizmie wiedział wszystko, bo sam z nim eksperymentował. A eksperymentując w ten sposób, zasłużył na miano poety arcypolskiego, skoro polskość jest tak bardzo gołosłowna. Do swych wierszy wprowadzał „obce języki”, by je na swój sposób przerobić, uczynić je napędem własnego wiersza. Jednak celem było zawsze precyzyjne nazywanie rzeczy. Nie tylko poeci, ale wszyscy użytkownicy języka polskiego winni poświęcić się realizacji tego zadania.

Niezwłocznie! Bo choć z faktu posiadania na półce książki, która tak wnikliwie i zajmująco prezentuje arkana polskiej duszy, możemy się w pierwszym odruchu cieszyć, a nawet być z niego dumni, to jednak coś musi być nie tak, skoro książka ta zachowuje dotkliwą aktualność w roku 2016!  ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodzony w 1978 r. Aktywista literacki, filozof literatury, eseista, redaktor, wydawca, krytyk i tłumacz. Dyrektor programowy Festiwalu Conrada. Redaktor działu kultury „Tygodnika Powszechnego”. Dyrektor programów literackich Fundacji Tygodnika Powszechnego.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2016