Pochwała czyśćca

Tylko sztuka potrafi nas skłonić, byśmy przyjęli obcy świat jako własny. Czytanie nie odmienia nas trwale, ale narusza spoistość naszych przekonań, czyli niesie nadzieję pokoju.

18.07.2017

Czyta się kilka minut

Ryszard Koziołek, luty 2016 r. / BARTEK BARCZYK DLA „TP”
Ryszard Koziołek, luty 2016 r. / BARTEK BARCZYK DLA „TP”

A co będzie potem? Kiedy nasi już wygrają albo nasi wygrają znowu? Czy potrafimy dziś pomyśleć i zrealizować inną formę współżycia politycznego w Polsce niż sprawiedliwy odwet? Jaki język da nam schronienie, skoro mówią tak wszyscy, których słychać?

Na moim podwórku wybitny pisarz, wściekły na stosunek poprzedniego rządu do aspiracji autonomicznych Ślązaków, pisze na swoim profilu internetowym: „Pierdol się, Polsko”, choć jego książki w pol­szczyźnie są napisane. Mój kolega po literaturoznawczym fachu, badacz i mitograf kultury śląskiej, nagle rozczarowany rzeczywistymi Górnoślązakami, mówi o nich, że „są dziadami. Intelektualnymi przede wszystkim. Stanęli w miejscu. Zatrzymali się w 1912 roku i ani kroku do przodu. Są konserwatywni, nacjonalistyczni tak samo jak Polacy, zacofani, nie znoszą obcych ani uchodźców. Co więcej: są zabobonni bardziej niż ludzie z południowej Kielecczyzny. Brzydzą się gejami, przezywają lesbijki, a przyrodę traktują jak Rosjanie. Trawniki strzygą do zera. Podobnie jak głowy”.

Na sterydach

Co najmniej od czasów Maksa Webera wiemy, że wiele naszych pojęć politycznych to zeświecczone kategorie teologiczne. Model opozycyjnej polityczności, w której mogę być tylko swoim lub wrogiem, przypomina zaświaty bez czyśćca, jak chciał bezwzględny św. Augustyn twierdzący, że „istnieją tylko dwa miejsca”. Dla chrześcijanina przez prawie tysiąc lat ta myśl wydawała się trudna do zniesienia, aż w końcu (na przełomie XIV i XV w.) ludzki lęk i literatura (Dante) zatriumfowały nad teologią i wymusiły naukę o czyśćcu – trzecim miejscu, które było odpowiedzią na straszliwą ostateczność potępienia lub zbawienia. Pierre Chaunu w „Czasie reform” nazwał ten nurt teologią trzeciego miejsca. Pokusa ostatecznego rozwiązania nigdy na dobre nie opuściła teologii, popychając jej egzekutorów do banalnego straszenia piekłem, oferowania pomocy w negocjacjach z Sądem Ostatecznym lub do hipokryzji. Świecka scena zbawienia i potępienia nie uznaje kwarantanny.

Jeden z polityków obecnego rządu, deklarujący konieczność zachowywania standardów moralnych w polityce, zapytany podczas nieformalnego spotkania, jak udaje mu się odnaleźć w toczącej się debacie politycznej, w której każda ze stron, na przemian, definiuje przeciwnika jako demoniczne zło – odpowiedział, składając ręce i wznosząc oczy w górę: „Ja zawsze jestem po dobrej stronie”.

Ten rodzaj elastycznej moralności politycznej dawno temu zaczęto nazywać jezuityzmem, będącym synonimem obłudy i przewrotności zakonu nauczycieli i spowiedników kontrreformacyjnej Europy. Niesłusznie. Pierwsze pokolenie naśladowców Ignacego Loyoli nie było skłonne do kompromisów. Dobrze ilustruje to anegdota, którą przywołuje James Brodrick w książce „Powstanie i rozwój Towarzystwa Jezusowego”. Opowiada ona o tym, jak świeży jeszcze mnich Ignacy chciał nawrócić pewnego Maura, człeka „kulturalnego i towarzyskiego”. „Przymuszony do dyskusji bez trudności uznał on dziewictwo Matki Boskiej przed narodzeniem Jezusa Chrystusa, ale nie po narodzeniu. Jak na muzułmanina było to niemałym ustępstwem uznać połowę katolickiej prawdy, lecz Ignacy widział w tym zniewagę dla Maryji, a może też odczuł potrzebę pomszczenia plamy na swoim honorze, jako że nie zdołał pokonać w dyspucie zwykłego Maura. Długo i poważnie rozważał w duchu, czy ma zabić niewiernego (...). Ignacy zmęczony wewnętrzną walką i nie mogąc dojść do żadnej decyzji, postanowił puścić wolno wodze mułowi: jeśli na rozdrożu zwierzę skieruje się do miasteczka w ślad za Saracenem, Ignacy odszuka go i zasztyletuje; jeśli zaś muł pójdzie dalej po głównej drodze, bluźnierca uniknie kary”.

Według tego przykładu, skoro znamy prawdę, ale nie potrafimy jej dowieść, należy unicestwić przeciwnika, który nie chce jej przyjąć. I w tym należy się ćwiczyć, powiadali już sofiści, a za nimi wszyscy wielbiciele sztuki pokonywania przeciwnika w rozmowie. Reprezentują to rozmaite współczesne formy publicznych sporów: debata oksfordzka, polityczna, konkursy, quizy, teleturnieje i inne. Dowodzą one, że podstawową funkcją wiedzy i dobrej mowy jest perswazyjna konfrontacja – trzeba znaleźć przeciwnika i przekonać go do swoich racji albo przynajmniej solidnie mu dołożyć w dyskusji. Ćwiczenie się przez wieki w dwubiegunowej argumentacji, dzięki zaawansowanej technologii retorycznej na bazie sofistyki, dialektyki i medialnych sterydów, sprowadziło niemal każdą debatę publiczną do walki na zniszczenie przeciwnika.

Czy może wobec tego dziwić dzieciak wykrzykujący obelżywe słowa pod adresem ideowych adwersarzy podczas tegorocznych obrad Sejmu Dzieci i Młodzieży? To nie klęska systemu edukacji, ale efekt traktowania wykształcenia i języka w sposób wyłącznie pragmatyczny, kiedy ich efektywność mierzy się skutecznością eliminacji oponenta. Obserwujemy obecnie skrajnie niebezpieczne podejście do wypowiedzi publicznej, której wybaczamy coraz częściej brak odniesienia do rzeczywistości, jakbyśmy przestali tego oczekiwać, zadowalając się obserwowaniem zawodów w tworzeniu lepszych fikcji. Nauczyciel lub po prostu średnio wykształcony dorosły powinien wyjaśnić chłopakowi, który podarł flagę Unii Europejskiej podczas wspomnianych obrad, co spotkałoby go za podobny gest publicznego zniszczenia flagi III Rzeszy lub Związku Radzieckiego w czasie okupacji i PRL-u. Oczywiście, ktoś może nie widzieć różnicy między życiem a śmiercią lub życiem w więzieniu a życiem na wolności. Wówczas jednak mamy do czynienia z jednostką chorobową i edukacja nic tu nie zmieni. Ktoś, kto twierdzi, że świat jest taki, jakim go sobie wyobraża, jest albo psychotykiem, albo nie obawia się już, że jego wypowiedź zostanie zweryfikowana odniesieniem lub brakiem odniesienia do rzeczywistości. Cynicznie też czyni użytek z naszego upadku, który polega na tym, że nie zależy nam tak bardzo na prawdzie, co na skutecznym ciosie zadanym przeciwnikowi politycznemu.

Miotła szuka śmieci

Czy potrafimy pomyśleć inne, trzecie miejsce poza tymi dwoma, które zajmujemy my i nasi przeciwnicy? Jak się ćwiczyć w takim myśleniu i mówieniu, które przygotowałoby nas do życia razem z naszymi różnicami? Nie w utopijnej wspólnocie pojednania, ale w realnej, pokojowo skonfliktowanej, uznającej racjonalność i rzeczywistość za podstawowe parametry wiarygodności wypowiedzi.

Taka polityka nie ma właściwego sobie terytorium, choć wydaje się, że naturalnym siedliskiem jej praktyk są szkoła, uniwersytet i media publiczne. Te jednak zawiodły i wcale nie dlatego, że zostały w części przejęte przez polityków. Oto przestaliśmy ufać ekspertom i rozstrzygalności ich sądów. Nie byłoby to może tak niepokojące, gdyby nie fakt, że nieufność dotyka już każdego, kto odwołuje się do racjonalności, rozsądku, zgodności z faktami. Podejrzewa się człowieka wiedzy, że używa specjalistycznego języka, niczym korporacyjnego szyfru, który maskuje złe intencje oraz służy porozumiewaniu się elit, podczas gdy „zwykli ludzie” mówią inaczej, czyli właściwym „wspólnym językiem”, jakim mówi skrzywdzony lud.

Niewielkim pocieszeniem może być fakt, że u Szekspira w „Henryku VI” odnajdujemy literacki zapis tego procesu. Mam na myśli wypowiedź Johna Cade’a, przywódcy zbuntowanych chłopów walijskich, skierowaną do pojmanego Saya: „Jestem miotłą, która oczyści dwór ze wszystkich podobnych tobie śmieci. Jak najobrzydliwszy zdrajca popsułeś młodzież królestwa, budując szkoły; a gdy za starych czasów przodkowie nasi nie znali innych książek, jak karby i nacięcia, ty zaprowadziłeś drukarnie i z krzywdą króla, jego korony i godności wystawiłeś papiernię. Będzie ci w oczy dowiedzione, że otoczyłeś się ludźmi, którzy bez ustanku mówią o rzeczownikach i czasownikach, i innych równie sprośnych rzeczach, których żadne chrześcijańskie ucho nie chciało słuchać bez zgrozy. Poustanawiałeś sędziów pokoju, aby wołali przed siebie biednych ludzi w sprawach, za które nie byli w stanie odpowiedzieć. Co gorsza, zamykałeś ich po turmach, a że nie umieli czytać, wieszałeś ich, choć dlatego właśnie byli żyć najgodniejsi”.

Nie ma zatem miejsca ani czasu wolnego od niszczącego pragnienia, aby utrzymać dualny model „my i oni”, z „naszą” rzecz jasna dominacją. Nie ma co śnić o zmianie miejsca na mapie lub o wymianie społeczeństwa. Gorzka mądrość teologii zaświatów dawno przestała szukać ich w „górze” lub w „dole” i mówi o stanie, a nie miejscu. I my zatem rozmyślajmy raczej o zmianie stanu niż miejsca na scenie publicznej. O polityce trzeciego miejsca, innej niż tylko niebo lub piekło, czyli wygrane lub przegrane wybory. W tym możemy się ćwiczyć, w chwilowym opuszczaniu miejsc, które są właściwe dla naszych tożsamości, poglądów, profesji, klas społecznych.

Sienkiewicz był Włochem

Czy w ogóle możliwa jest relacja, w której nie pragniemy triumfu swoich najszczerzej wyznawanych przekonań? Oczywiście – odpowiada przemądry Walter Benjamin – jest możliwa, ale nigdy między instytucjami, a jedynie między osobami. „Uprzejmość serca, upodobanie, umiłowanie pokoju, zaufanie” – oto środki, jakimi dysponuje jednostka, aby przeciwdziałać niszczącej przemocy. Zasadą jest, że takie środki nigdy „nie kierują się bezpośrednio ku rozstrzyganiu konfliktów między człowiekiem a człowiekiem”. „Jej najdonioślejszym przykładem jest zapewne rozmowa pojęta jako technika cywilizowanej zgody”.

Benjamin podaje jednak zaskakujący warunek używania takiej techniki, mianowicie „bezkarność kłamstwa”. Oto najprostsze ćwiczenie się w polityce trzeciego miejsca: korzystanie z prawa do fikcji, czytanie i rozmowa po to, żeby myśleć i mówić o tym, czego jeszcze nie wiemy, co może nadejść lub na pewno nadejdzie, ale nie mamy własnych słów, żeby „to” nazwać. Skoro literatura wymusiła na teologii trzecie miejsce dla człowieka pomiędzy niebem a piekłem, to powinna próbować i dziś wymusić takie na polityce i szerzej – na debacie publicznej.

Pomocy literatury upatruję szczególnie niecierpliwie w kwestii powiększenia i zróżnicowania pojmowania „polskości”. Literatura jest polska na sposób inny niż polska narodowość. Nawet Sienkiewicz mawiał, że każdy Europejczyk ma dwie ojczyzny: własną i Włochy. Ale czy ta „własna” oznacza to samo np. dla potomków Kseni i Zagłoby w „Ogniem i mieczem”: „»Co to za czasy! – mruknął. – Chamy taki miód piją! Boże, Ty to widzisz i nie grzmisz?« To rzekłszy przechylił kwartę i wypróżnił ją do dna. Tymczasem przyszli ośmieleni weselnicy prosić go całą gromadą, by zła nie czynił i puścił wolno, a między nimi przyszła i panna młoda, Ksenia, nieśmiała, drżąca, ze łzami w oczach, a zapłoniona i śliczna jak zorza. Zbliżywszy się złożyła ręce: »Pomyłujte, pane!« – i całowała żółty but pana Zagłoby. Serce w szlachcicu od razu jak wosk zmiękło”.

Widzimy jasno, że jedność narodowa powstaje tu tylko w upojeniu alkoholowym. Nie wystarczy tego, żeby trwale zapomnieć obrazu ust dziewczyny na szlacheckim bucie ani że „ojca gdzieś zadźgali, / gdzieś zatłukli, spopychali; / kijakami, motykami krwawiącego przez lód gnali...” – jak u Stanisława Wyspiańskiego w „Weselu”. Ani przekleństw nabitego na pal Kozaka: „Bogdaj was Bóg pokarał, was i dzieci; i wnuki wasze do dziesiątego pokolenia, za krew, za rany, za męki! bogdajeście sczeźli, wy i wasze plemię! bogdaj wszystkie nieszczęścia w was biły! bogdajeście konali ciągle i ni umrzeć, ni żyć nie mogli!” w tymże „Ogniem i mieczem”.

Znakomicie uchwycił bezradność takiej myśli politycznej Jan Klata w swojej inscenizacji „Wesela”, pokazując, jak taniec wokół pustego totemu (Chochoła) z napisem „Polska” nie zniweluje bolesnych różnic między nami – żywymi i umarłymi, a tylko je zakrzyczy i stłumi w upojeniu. Dziś znów wydaje się, że nie ma wyjścia z piekielnego rozdziału na integrystyczny rausz, podczas którego krzyczymy „Polska! Biało-czerwoni!”, lub rozpad na wrogie plemiona. Nikt też nie potrafi przekonująco ukazać polskiej przyszłości innej niż te dwie.

W tym impasie i postępującej rozpaczy potrzeba nam choć na chwilę trzeciego stanu, wytchnienia, łaski dobrej rozmowy, poczucia „siły bezsilnych”. Obywatel jako czytelnik doświadcza tego, czego nie umie sobie wyobrazić poza lekturą i być może tylko w czytaniu jest to trwale możliwe – że da się żyć w zgodzie z sobą i z innymi, z którymi nie łączy go krew ani ziemia. Dobrze wypowiedział to dziwne doświadczenie Philip Roth, odbierając w 2002 r. medal National Book Foundation. Dziękował tam w przemówieniu amerykańskim pisarzom, których czytał w dzieciństwie i młodości, a którzy pomnażali jego amerykańską tożsamość: „Tak, urodzili mnie konkretni rodzice, wtedy, z tamtą ich szarpaniną, ale byłbym skłonny zostać także dzieckiem tych pisarzy i – zanurzony w ich twórczości – pojmować ich amerykańskie miejsca urodzenia jako moją drugą rzeczywistość, którą była dla amerykańskiego dzieciaka dorastającego w żydowskim otoczeniu, w przemysłowym Newark”.

I ja, będąc dzieckiem swoich rodziców, chciałem należeć do rodziny moich ukochanych bohaterów: podhalańskich Tetmajera, litewskich Miłosza, warszawskich Tyrmanda, gdańskich Grassa, wędrujących Stachury, podlaskich Sienkiewicza, drohobyckich Schulza... W tym możemy, chyba musimy, ćwiczyć siebie i swoje dzieci – w możliwości pomyślenia polityki trzeciego miejsca, której zaskakującym (dla mnie samego) wzorem może być sztuka. Ona bowiem jedyna potrafi skłonić mnie, abym na chwilę przyjął obcy mi świat jako własny. Poprzez szlachetną korupcję: atrakcyjnym obrazem, wciągającą fabułą, porywającym dźwiękiem, adekwatną metaforą, podsuwa mi obcą tożsamość, doświadczenia i przekonania, które na chwilę są moimi własnymi. W tym stanie możemy wypaść na chwilę „ze swoich biografii jak kule bilardowe ze swoich łuz” (Osip Mandelsztam), osłabić nasz konfrontacyjny kierunek i niszczący impet.

Czytanie nie odmienia nas trwale i na zawsze, ale zakłóca, narusza spoistość naszych przekonań. I kiedy znów jakaś niewidzialna ręka (polityki, rynku, języka) pchnie nas na tor, może zaczniemy zakrzywiać swój ruch, nagle nie chcąc już zmieść wszystkich stojących przed nami figur.

Kto nie wierzy, niech spojrzy na klasyczny już rysunek Bartosza Minkiewicza w tym wydaniu „TP”. ©

Korzystałem z: James Brodrick „Powstanie i rozwój Towarzystwa Jezusowego” w przekładzie Włodzimierza Baranowskiego, William Szekspir „Henryk VI” w przekładzie Leona Ulricha, Walter Benjamin „Przyczynek do krytyki przemocy” w przekładzie Adama Lipszyca.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Literaturoznawca, eseista, profesor w Instytucie Literaturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego, od 2020 r. jego rektor. W 2010 roku otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia w kategorii „Eseistyka” za książkę „Ciała Sienkiewicza. Studia o płci i przemocy”. Wydał również… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 30/2017