Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Gdyby Zygmunt Freud żył w epoce mediów społecznościowych, być może psychoanalityczna idea nieświadomości wyglądałaby zupełnie inaczej. To bowiem, co postrzegał jako siły ukryte, bytujące gdzieś poza obszarem naszego „ja” (nawiasem mówiąc, wcale nie „pod” świadomością – wbrew rozpowszechnionej w poppsychologii nomenklaturze – lecz raczej dookoła), w uniwersum Facebooka czy Twittera bez skrępowania grasuje na powierzchni. Nic tu się nie kamufluje, nic nie jest niedostępne. Wręcz przeciwnie: najbardziej perwersyjne fantazje, okrucieństwa i popędy, wyswobodzone z wszelkich więzów, radośnie defilują wprost przed naszymi oczami. Zarazem jednak – Freud mógłby swoich bazowych definicji bronić – okazują się zastanawiająco niewidoczne zwłaszcza dla tych, którzy je do przestrzeni informacyjnej uwalniają.
TOMASZ STAWISZYŃSKI W TYGODNIKU. Czytaj felietony>>>
Może więc tak naprawdę mamy tu do czynienia z fenomenem wyjętym wprost z psychoanalitycznych książek, tyle że w nowym, technologicznym kostiumie? Wiadomo: ludzie z pozoru poukładani, porządni, sympatyczni i życzliwi (to o nas) w swoim świecie wewnętrznym kultywują jakieś zupełnie inne, nieoczywiste, mroczne tożsamości – częściowo albo całkiem nieznane personie, z którą się identyfikują. A sfera wirtualna to coś na kształt uzewnętrznionej fantazji, gdzie dochodzi do ekspozycji tych właśnie aspektów osobowości, które na co dzień chowane są przed światłem dziennym. I które tym samym – co najważniejsze – stają się dostępne i widoczne dla wszystkich wokół. To trochę tak, jakby każdy z nas dysponował zarezerwowaną niegdyś wyłącznie dla jasnowidzów, wróżek czy wampirów zdolnością wnikania w cudze myśli. Wkraczając do internetu, stajemy się nagle mimowolnymi świadkami tego, co dzieje się w cudzych głowach, ale także – bo przecież mowa tu również o mnie i o Tobie, droga Czytelniczko i drogi Czytelniku – sami mniej lub bardziej bezwiednie demonstrujemy rozmaite imaginacje, którym niekoniecznie skłonni bylibyśmy dawać wyraz gdziekolwiek indziej.
Jest to oczywiście temat nienowy i nienowe diagnozy, niemniej przypominam sobie o nich za każdym razem, kiedy natykam się w sieci na jakieś wyjątkowo drastyczne przejawy tej specyficznej dysocjacji na „ja” realne i „ja” wirtualne. O to zaś akurat nietrudno. Media społecznościowe dzień w dzień spływają agresywnymi, pełnymi złej woli komentarzami. Zdarzają się jednak nawet w tym potoku fale o wyjątkowej intensywności – zazwyczaj, kiedy dzieje się coś szczególnego, co w ten czy inny sposób wytrąca nas z rytmicznej codzienności. Na przykład kiedy pojawia się informacja o zamordowaniu młodej dziewczyny na wyspie Kos, a także o tym, że w nocy, kiedy doszło do morderstwa, spędziła ona wieczór w barze z poznanymi właśnie mężczyznami o innym niż biały kolorze skóry.
Przyznam, że dawno nic nie wywarło na mnie takiego wrażenia jak setki, tysiące brutalnych, wulgarnych słów na temat tej tragicznie zmarłej dziewczyny. Słów wylewających się z facebookowych czy twitterowych kont, słów pozbawionych jakiejkolwiek, choćby elementarnej zupełnie wrażliwości już nie tylko na dramat ofiary, ale także – a może w tych okolicznościach przede wszystkim – na nieopisany ból jej najbliższej rodziny, przyjaciół czy znajomych.
Owszem, są tu w grze wielokrotnie opisane już mechanizmy: odreagowywanie szoku związanego z wydarzeniem, które uderza w powszechne poczucie bezpieczeństwa (skoro w popularnej wakacyjnej miejscowości zabita zostaje młoda dziewczyna, być może każdy z nas jest jakoś w niebezpieczeństwie), oraz victim blaming, czyli obwinianie ofiary za przemoc, która ją spotkała, co jest jednym ze sposobów egzorcyzmowania lęku przed chaosem i nieprzewidywalnością, pozwala bowiem zachować złudzenie świata, w którym zło spotyka wyłącznie tych, którzy sobie na nie w taki czy inny sposób zasłużyli. Są to klasyczne strategie redukowania dysonansu poznawczego, które stosujemy wtedy, kiedy nasze głębokie a chwiejne przecież przekonanie, że żyjemy w rzeczywistości znanej, oswojonej i policzalnej – czyli: rano się wstaje, potem się załatwia różne sprawy, wieczorem kładzie spać, a potem znowu, codziennie, budzi się i rozpoczyna tę sekwencję od nowa – zostaje zdemontowane. Da się więc tu przywołać całe mnóstwo mniej lub bardziej naukowych wykładni, poczynając od tej, że w wirtualnym świecie nasz układ nerwowy zachowuje się zupełnie inaczej niż w trójwymiarze, bo na głębokim poziomie nie rozpoznaje, że obcując z awatarami, obcuje tak naprawdę z żywymi ludźmi. A kiedy mamy przed sobą ciała, a nie ekrany, lepiej pracują nam te części mózgu, które odpowiadają za zadzierzganie więzi, mentalizację czy współczucie.
Myślę jednak, że w tym przypadku psychoanaliza sięga głębiej niż nauka. Konfrontując się z bezmyślnym, strasznym okrucieństwem I wojny światowej, Freud sformułował koncepcję popędu śmierci, tanatosa. Jest coś w człowieku – uważał – co niejako z natury działa destrukcyjnie i wbrew życiu w najróżniejszych jego odmianach. Sięga to poziomu instynktu, a więc swoistego gatunkowego apriori. Nie da się tego zredukować do żadnego racjonalnego wytłumaczenia, nie da się tego konwencjonalnie „zrozumieć”.
Sądzę, że obcując z potokiem nienawiści przepływającym przez media społecznościowe po takich tragediach, jak śmierć 27-letniej Anastazji, twórca psychoanalizy upewniłby się w trafności swojego spostrzeżenia.