„Pies uratował mi życie”. Opowieść z Zaporoża

Po tym, jak otarli się o śmierć, mieszkańcy obwodu zaporskiego inaczej patrzą na zagrożenia, które niesie pobliski front.
z Zaporoża

27.09.2023

Czyta się kilka minut

Gdyby nie pies
Lubow Jarowa z suczką Peremohą, Zaporoże, sierpień 2023 r. / PAWEŁ PIENIĄŻEK

Na zaporoskim blokowisku 60-letnia Lubow Jarowa spaceruje z psem. Ten mały biały kundel w brązowe łaty uratował jej życie. Ale o tym za chwilę. Najpierw opowiedzmy, skąd kundelek się wziął.

14-tysięczny Orichiw, położony 60 km na południowy wschód od Zaporoża, w którym był jej dom, i gdzie Lubow pracowała jako dyrektorka centrum twórczości dziecięcej i młodzieżowej, znalazł się blisko linii frontu już w pierwszych dniach rosyjskiej inwazji.

Pewnego dnia Lubow zwróciła uwagę, że mimo ostrzału sąsiedzi zostawiają psa na ulicy. Przestraszone zwierzę widziało, jak schodzi do piwnicy, i biegło za nią. Gdy ona szła do pracy, pies za nią biegł. Potem sąsiedzi uciekli z Orichiwa, a psa zostawili. Jarowa długo mówiła na czworonoga „pies”. W końcu uznała, że trzeba dać suczce imię. Zdecydowała, że będzie to Peremoha – Zwycięstwo.

W tym czasie dziecięce centrum rzecz jasna już nie funkcjonowało. Lubow zajęła się pomocą humanitarną dla mieszkańców, organizowała w szkole punkt niezłomności. Tam ludzie mogli się posilić, dostać leki, zrobić pranie, umyć się, skorzystać z satelitarnego internetu czy po prostu odpocząć. Gdy ona szła do punktu, Peremoha znów biegła za nią. Tak mijały im razem dni w ciągle ostrzeliwanym mieście.

Kiedyś pewien wojskowy powiedział o niej i innych wolontariuszkach, które zostały, że są samobójczyniami – bo choć wiedzą, że śmierć stale krąży nad nimi, nie opuszczają miasta. Najpierw się obraziła. Potem przyznała, że coś jest na rzeczy.

Dźwięki z Mariupola

Także w Zaporożu mieszka dziś 64-letni Serhij Szewczuk. Mimo złego stanu zdrowia szybko i pewnie mknie po krętych korytarzach gmachu biblioteki naukowej. Jakby dobrze znane mu ściany odmładzały go o dwie dekady. Historyk pasjonat, spędził tu dużo czasu, pracując nad książkami krajoznawczymi.

Serhij Szewczuk w podziemiach zaporoskiej biblioteki, sierpień 2023 r. / PAWEŁ PIENIĄŻEK

Kiedyś, przed inwazją, Serhij przyjeżdżał do zaporoskiej biblioteki z rodzinnej wsi Szewczenkowe, położnej 90 km na południowy wschód od miasta. Była niewielka, żyło w niej może 800 osób. Po 24 lutego wieś znalazła się pod okupacją, a on wraz z nią. Choć wcześniej działał w obronie terytorialnej i patrolował ulice, choć wywieszał flagę na domu i opowiadał się po stronie Ukrainy, został we wsi, gdy przyszli do niej Rosjanie.

Do wsi docierały dźwięki z Mariupola, oddalonego o 70 km, który był wówczas pod morderczym ostrzałem. Odbywało się to jakby zgodnie z grafikiem: zaczynali o piątej i walili do późnej nocy, potem było trochę spokoju. Odcięci od informacji, mieszkańcy wsi dopiero od uciekinierów dowiedzieli się, że w Mariupolu jest coraz gorzej. A przybywało ich coraz więcej. Szewczuk pamięta, że gdy chodził po chleb, to czuł się, jakby żył w mieście, takie były tłumy. Tylko Rosjan długo nie było tu widać. Choć ludzie mówili, że są dookoła.

Dlatego każdy, z kim rozmawiał Szewczuk, myślał, że ich wieś ominie najgorsze, a wojna szybko się skończy. On też tak myślał.

To nie nasi

Mimo że wraz z żoną mogli wyjechać jednym z tzw. korytarzy dla cywilów, które otwierały się od czasu do czasu, postanowili zostać. W telewizji słyszeli, że ukraińska armia wkrótce odzyska te terytoria. Szewczuk chciał być na miejscu, by w takiej sytuacji pomóc wojskowym np. jako przewodnik.

Któregoś ranka poszli do miejsca, gdzie był zasięg i skąd można było zadzwonić. Zbierało się tam zawsze trochę ludzi. Słychać było straszny hurkot. Obok były tory, więc myśleli, że to pociąg. „To jedzie sprzęt wojskowy” – ocenił Szewczuk. „Nasi!” – krzyknęła jakaś kobieta z nadzieją w głosie. „To nie nasi” – uciął Szewczuk.

Sąsiedzi, których dom wychodził na drogę, naliczyli 250 pojazdów i zaprzestali rachunków. Z krótką przerwą na noc kolumna ciągnęła przez półtorej doby. Była zapowiedzią nowego – okupacji.

Choć początkowo nie było żadnych zmian, po pewnym czasie z sąsiednich wsi zaczęły docierać informacje o rewizjach. I znów, jak wcześniej – działo się to wszędzie dookoła, ale nie w Szewczenkowem, więc łudzili się, że ich to ominie. Aż któregoś deszczowego poranka przyjechały dwie ciężarówki. Jedna zablokowała drogę na początku wsi, druga na końcu. Uzbrojeni ludzie zaczęli wchodzić na podwórka, sprawdzać, co jest w stodołach. Zaglądali pod kanapy i do szafek. Gdy nie było właścicieli, włamywali się. Wtedy ominęli dom Szewczuka, ale potem przyjeżdżali wielokrotnie, więc ostatecznie i jego to nie ominęło.

Rosjanie i „kołobki”

W trakcie okupacji najbardziej uderzyło Szewczuka to, jak zmienili się ludzie.

W Szewczenkowem od urodzenia żyło kilku etnicznych Rosjan. Mówili po rosyjsku i oczekiwali, że inni też będą z nimi rozmawiać w tym języku. Nie mieli z tego powodu problemów, żyli jak wszyscy. Ale gdy przyszły rosyjskie wojska, zaczęli powtarzać klisze, że wcześniej byli obrażani, a teraz mogą być wolni, i że Rosjanie to super naród. Mówili, że na Ukrainę trzeba zrzucić bombę atomową. „A gdzie ty, głupku, mieszkasz?” – zachodził w głowę Szewczuk. Gdy mówił po ukraińsku, wyzywali go od banderowców.

Były też „kołobki”, jak Szewczuk żartobliwie określa kolaborantów. Nie mógł ich znieść. Tych młodych kobiet, które piekły nadziewane bułki i przynosiły je rosyjskim wojskowym, kręcącym się po bazarze w sąsiedniej wsi. Tych mieszkańców, co prosili o rosyjskie flagi, o suchy prowiant czy propagandowe gazety. Ekspedientki w sklepie, co z własnej woli kazały płacić w rosyjskich rublach, a nie ukraińskich hrywnach. Miejscowych urzędników, którzy wydawali się rozsądni, a poszli na współpracę.

Zdjęcia, flagi i kwiaty upamiętniające poległych żołnierzy z Zaporoża / PAWEŁ PIENIĄŻEK

Nadzieje na kontrofensywę malały, za to coraz częściej docierały wieści o aresztach. Córka Szewczuka z mężem mieszkali w okupowanym Enerhodarze, gdzie jest największa w Europie elektrownia atomowa. Była ostrzeliwana i ostrzegano, że może dojść do katastrofy. Szewczuk martwił się o bliskich. Ale gdy córka z rodziną w końcu wyjechali (przez Krym i Rosję dotarli do Łotwy), zapomniał o zagrożeniu atomowym.

Wraz z żoną zaczęli rozważać wyjazd z Szewczenkowego. Na drodze stanęła im awaria samochodu. Plan ucieczki rozciągał się w nieskończoność.

Nagły wyjazd

Aż nagle dopadła go ciężka choroba. Jego stan szybko się pogarszał. Trafił do szpitala. Lekarze powiedzieli mu, że jeśli nie trafi do lepszego szpitala, pożyje nie więcej niż kilka dni. Lekarz-Rosjanin chciał go wysłać do Doniecka lub na Krym. Ale on nie chciał jechać w głąb okupowanych terytoriów.

Ostatecznie kierowca zawiózł Szewczuka – za sowitą opłatą – przez wciąż otwarte wtedy rosyjskie i ukraińskie posterunki do Zaporoża. Tam przeszedł trzy operacje. Żona dojechała po miesiącu, bo tuż po wyjeździe Szewczuka ruch cywilny poprzez linię frontu został wstrzymany. Miała szczęście, że nie zwlekała, bo mniej więcej tydzień później ostatni działający przejazd w linii frontu został zamknięty na dobre.

Znajomi nie mogli uwierzyć, że Szewczuk przeżył okupację. On sam też nie wie, jak to się stało, że nikt na niego nie doniósł. Wierzy, że gdy lata temu był nauczycielem, został dobrze zapamiętany. A może miał po prostu szczęście, może było tylko kwestią czasu, kiedy rosyjskie służby się nim zainteresują?

W Zaporożu Szewczuk co i rusz zagląda do biblioteki, jak kiedyś. Spadającymi od czasu do czasu na miasto rakietami ani pobliską elektrowni atomową – jak twierdzi – się nie przejmuje. Zwykł patrzeć w przyszłość z optymizmem.

Piwnica nie ochroni

Wróćmy do Lubow Jarowej i do jej Orichiwa.

Zanim powstał punkt niezłomności, organizowała pomoc w radzie miejskiej, zabytkowym budynku z XIX w. (zbudował go pierwszy mer miasta, menonita Heinrich Jantzen). Peremoha była z nią i niczym etatowy pracownik siedziała w rejestracji na swoim taborecie. Jechała też z Lubow, gdy ta wiozła pomoc humanitarną w teren, więc gdy ludzie widzieli kręcącą się Peremohę, wiedzieli, że coś przywieziono.

Początkowo, gdy zaczynał się ostrzał, urzędnicy z rady miejskiej biegli do piwnicy, do której wejście znajdowało się na podwórku. Z czasem przywykli i coraz częściej ignorowali zagrożenie. Jak wtedy, gdy strasznie łupnęło. Wszyscy mieszkańcy, którzy akurat byli w budynku, mieli biec do ukrycia. Pracownicy zostali, bo chcieli dokończyć papierkową robotę.

Początkowo na miasto spadały głównie rakiety kasetowe, które rozpadają się na drobne ładunki o dużym polu rażenia. Ich ofiarami często padają cywile. Z tego względu wiele państw podpisało konwencję o niestosowaniu tej broni, jednak nie zrobiły tego Rosja ani Ukraina (ani też Polska). – Wówczas myśleliśmy, że kasety są bardzo niebezpieczne i straszne, ale przed nimi można się ukryć pod ziemią. A jak lecą kierowane bomby, to nie pomoże nawet piwnica – przyznaje Jarowa.

Tamtego dnia, gdy nastąpił drugi wybuch i posypało się szkło z okien, pobiegli do piwnicy. Siedzieli w niej, a ostrzał się nie kończył. Ziemia się trzęsła. Gdy wreszcie ucichło, wyszli i zobaczyli, że pierwsze piętro rady miejskiej częściowo nie istnieje.

Później budynek był wielokrotnie pod ostrzałem, więc pracownicy postanowili się z niego ewakuować. Wywieźli komputery i sprzęt do Zaporoża.

W piwnicy

Pociski spadały na Orichiw coraz częściej. Obok domu Jarowej przynajmniej pięć. Po kolei niszczyły dach, okna, drzwi, aż wreszcie spłonęła klatka schodowa. Obecnie mieszkania są niezdatne do życia, a wszystko, co było w środku, strawił ogień. Pozostały wypalone ściany. Lubow została w tym, co miała na sobie.

Po jednym z ostrzałów wolontariusze zabronili chwilowo przychodzić ludziom do punktu niezłomności. Sami zostali, by przenieść stołówkę z parteru do piwnicy. Mieli nadzieję, że to uchroni ich w razie trafienia.

W trakcie tej roboty na ekranie telefonu Jarowej pojawiło się ostrzeżenie, że na miasteczko lecą kierowane bomby lotnicze. Zwykle mieli do czterech minut, by się ukryć. Zeszli do piwnicy: sześć kobiet, trzech mężczyzn i dwa psy. Rozsiedli się w pomieszczeniu służącym jako pokój odpoczynku. Kobiety rozmawiały. Lekarka zapraszała jedną z nich, Olhę, by pomogła jej przy rannych. Sama obecność innego człowieka koiła nerwy rannych. W końcu zaczęły rozmawiać o tym, jak rozpoznać wstrząśnienie mózgu. Lekarka mówiła, że trzeba stanąć na jednej nodze. Olha od razu praktykowała to na sobie. Zanosiły się śmiechem.

Pierwsza bomba

Śmiech przysłaniał im oczekiwanie: czy bomba spadnie blisko, czy może tym razem przeleci dalej. Ale gdy pojawiała się informacja, że leci prosto na Orichiw, to nigdy nie oznaczało nic dobrego. – Tyle razy po nas bili, że straciłyśmy granicę strachu. Jak walnie, to podniesiemy się z krzeseł i weźmiemy do pracy – mówi dziś Jarowa, jakby opowiadała o końcu przerwy.

Peremoha siedziała obok niej. Rozległ się huk, wysiadł agregat, zgasło światło i zniknął internet. Zrozumieli, że uderzyło blisko. „Teraz nie będziemy wiedzieć, kiedy skończy się alarm” – narzekała Olha.

Jarowa poszła do innego pokoju, by zabrać plecak i latarkę. Peremoha nie poszła za nią. Dlatego nie została w tamtym drugim pokoju, lecz wróciła do pokoju odpoczynku, bo nie chciała, żeby pies był sam. W trakcie ostrzałów Peremoha trzęsła się i chciała, by trzymać ją na rękach. W tamtym pokoju została tylko jedna z kobiet, Tetiana.

Minęło kilka minut i walnęło znowu. Tym razem nastał zupełny mrok, bo wzbił się pył, którego nie przebijało nawet światło latarki. Coś posypało się na Jarową. Drugi pies żałośnie zawył i Jarowa, choć nie mogła nic dostrzec, rozumiała, że to krzyk agonii zwierzęcia. Szła po omacku, potykała się, bo wstrząs powywracał meble.

Pył trochę osiadł, a przez przebity sufit wpadało światło słoneczne. Wówczas Jarowa zaczęła się rozglądać. Jedna z kobiet była przytomna, ale ranna w nogę. Spod zawaliska dochodziły krzyki.

Teraz to gdybanie

Wejście do piwnicy było zawalone. Dopiero po jakimś czasie ludzie, którzy przybiegli na pomoc, wybili dziury. Spod zawaliska wyciągnęli trzy kobiety. Jedna miała ubrania w strzępach. Siedziała goła i w szoku mówiła, że musi znaleźć torbę z dokumentami. Kolejna kobieta miała rozległą ranę głowy. Innej Jarowa nie mogła poznać, bo całą twarz miała w pyle i krwi, strasznie płakała. W końcu poznała ją po ubraniu.

Przyjechały służby ratunkowe i na noszach przez szczelinę udało się wynieść wolontariuszkę z raną głowy. Gdy przenosili drugą, opadła jej złamana ręka, a ona zaczęła wyć z bólu. Kolejna, bardziej korpulentna, nie mieściła się i musiała czekać, aż uda się poszerzyć wyrwę.

W piwnicy zginęło pięć osób. W tym Olha i jej mąż Witalij. Ich siedmioletni syn w jednej chwili został sierotą.

Dzisiaj Lubow Jarowa zastanawia się, że może zamiast sprzątać, trzeba było punkt niezłomności po prostu zamknąć. A może powinna była powiedzieć wszystkim, żeby wrócili z korytarza do pokoju? Ale teraz to już tylko gdybanie.

W każdym razie, powtarza sobie dziś Jarowa, gdyby nie pies, pewnie zostałaby z innymi.©

Tekst powstał dzięki wsparciu Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego". Relacjonował wydarzenia m.in. z Afganistanu, Górskiego Karabachu, Iraku, Syrii i Ukrainy. Autor książek „Po kalifacie. Nowa wojna w Syrii", „Wojna, która nas zmieniła" i „Pozdrowienia z Noworosji".… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 40/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Gdyby nie pies