Odszedłem i jestem szczęśliwy

Mija 11 lat, od kiedy “przeskoczyłem" mur i odszedłem od kapłaństwa. Mam żonę i czterech synów w wieku od 4 do 10 lat. Jak wszyscy walczę o utrzymanie się na powierzchni: o pracę, każdy grosz, wychowanie dzieci, bo nie chcę, żeby wąchały klej albo spędzały czas w salonach gier komputerowych. Jak na razie nie miałem wyrzutów sumienia czy problemów wynikających z poczucia zaprzepaszczenia powołania. Jeśli nie śpię w nocy, to z lęku przed utratą pracy i myślami, co dalej? Nigdzie nie mówię, że byłem księdzem, obawiając się reakcji otoczenia wobec rodziny. Gdy szukałem pracy i pytano się mnie, co robiłem przez te 10 lat, odpowiadałem, że pracowałem za granicą “na czarno".

Moją obecną żonę poznałem w czerwcu, a już we wrześniu zdecydowaliśmy się na wspólne życie. Najgorsze były następne cztery miesiące, kiedy żyłem z nią jak z żoną. Stałem przy ołtarzu, a w głowie kłębiły się rozterki i pytanie: co ja tu robię? Żyłem w przekonaniu, że klasztor to nie moje miejsce i chciałem odejść, ale ciągle odprawiałem Msze, śluby i pogrzeby, chrzciłem i katechizowałem. Nic nie mówiłem, bo bałem się reakcji przełożonych i ich dociekań. Widziałem odejścia współbraci: ile było wypytywań, rozmówców, prawie konferencje prasowe... Nie chciałem tego przeżywać. Próbowałem coś wytłumaczyć mamie - rozpłakała się (podobnie, gdy szedłem do zakonu; teraz dzwoni i pyta, czy żona gotuje kapuśniak, czy piecze ciasto w sobotę, czy nie potrzebujemy pieniędzy).

Nie ma mechanizmu spokojnego odejścia z kapłaństwa, np. zgłaszam chęć opuszczenia stanu kapłańskiego, potwierdzam to po “czasie do namysłu", żegnamy się serdecznie i już. Z drugiej strony trudno, żeby odchodzący liczyli na błogosławieństwo, a może jeszcze na czek na 10 tys. dolarów, kluczyki do samochodu i mieszkanie. Po czterech miesiącach, w styczniu, odszedłem od kapłaństwa i z zakonu. Nawet nie miałem gdzie przewieźć rzeczy, szukałem pracy. Uznałem jednak z przyszłą żoną, że robimy swoje, a czas pokaże, kto jest kim i czy warto było.

Do pierwszych kontaktów z dawnymi współbraćmi - ale tylko niektórymi, bo reszta nie chce - doszło niedawno i były serdeczne. Dziwi mnie to odsunięcie, przecież spędziliśmy razem kawałek życia, czy to ważne, gdzie po latach się znajdujemy? Ważne, że jesteśmy i pchamy ten żywot do przodu. Po co animozje i obrażanie się? Może nie chcą przyjąć do wiadomości, że można być szczęśliwym i spać spokojnie po wystąpieniu z szeregów kapłańskich i może najchętniej słuchają historii, jak to były ksiądz żebrze pod hipermarketem? Obym się mylił. Oczywiście: są byli księża, którzy nie nadają się ani do kapłaństwa, ani do małżeństwa, a tylko do życia z daleka od ludzi, ale to nie jest norma.

Jeden z kolegów-zakonników zapytał mnie z wyrzutem, czemu nic nie powiedziałem. “Jeśli 10 lat temu powiedziałbym ci, że chcę się ożenić z dziewczyną, która musi dokończyć sprawę rozwodową i ma dziecko z poprzedniego małżeństwa, nie mamy mieszkania ani pieniędzy, ale chcemy być razem, zamknąłbyś mnie w piwnicach klasztornych i nigdy nie wypuścił, traktując jak obłąkanego" - odpowiedziałem. Przyznał mi rację. Spotkałem się też z dawnymi uczennicami, które znając “nieciekawe" plotki zakonne zdawały sobie sprawę, jak żyję, ale poza tym “wiedziały swoje": że nie robię niczego złego, “bo to przecież niemożliwe". Dostałem gęsiej skórki, stykając się z takim zaufaniem.

Nie żałuję, że odszedłem i do nikogo nie czuję żalu. Żeby było śmieszniej, nie żałuję też decyzji wstąpienia do zakonu i przyjęcia święceń kapłańskich, choć z punktu widzenia mojego obecnego życia lepiej byłoby, gdybym zamiast uczyć się w seminarium, skończył studia informatyczne, dziennikarskie lub filologiczne. Może jestem jakimś psychologicznym wybrykiem? Zastanawiam się jednak, czy jeśli jestem powołany do kapłaństwa, to czy od 11 lat nie jestem na pograniczu piekła, o ile nie w jego środku? A jeśli nie mam powołania, czy może jest coś nie tak z systemem formacji kapłańskiej, skoro przychodzi ktoś bez powołania, zalicza kolejne etapy formacji, dopuszcza się go do święceń itd. Przypuszczam, że sporo osób odchodzi ze stanu duchownego. Czy są jakieś statystyki?

Postawiłem wszystko va bank i wiem, że warto było. Bynajmniej nie chodzi o zniesienie celibatu, przecież nikt nikogo nie zmusza do wyboru takiej drogi. Dlaczego jednak tych, co odchodzą, traktuje się, jakby nie wiedzieli, co czynią, a pozostałych jak odpowiedzialnych i świadomych? Zakonnikiem byłem 10 lat, z czego dwa lata po święceniach, więc zdaję sobie sprawę, ilu księży na dziesięciu systematycznie spotyka się z kobietą i to nie na odmawianie różańca, ilu popadło w pijaństwo, ilu ma ciągoty homoseksualne, ilu inwestuje w najlepszy sprzęt elektroniczny i samochodowy, czując się jak rozchwytywani menedżerowie najlepszych firm, “inwestujący pieniądze dobrodziei". Może warto zacząć mówić o cenie, jaką się płaci za brak odwagi.

Dane osobowe do wiadomości redakcji

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2004