Nudnik w ogrodzie

Dani Karavan, rzeźbiarz: Chcę pomnik Sprawiedliwych zrealizować właśnie w tym miejscu, przy Muzeum POLIN. Nieważne, czy to się komuś podoba, czy nie!

18.07.2016

Czyta się kilka minut

Dani Karavan podczas odsłonięcia rzeźby „Mizrah” – pomnika synagogi zniszczonej podczas pogromu Żydów w XVI w., Ratyzbona, 2005 r. / Fot. Uwe Moosburger / STUDIO DANI KARAVAN
Dani Karavan podczas odsłonięcia rzeźby „Mizrah” – pomnika synagogi zniszczonej podczas pogromu Żydów w XVI w., Ratyzbona, 2005 r. / Fot. Uwe Moosburger / STUDIO DANI KARAVAN

KAROLINA PRZEWROCKA-ADERET: Ziółko z Pana! Gdzie o Panu nie czytam, tam dym.

DANI KARAVAN: Nie, nie, nie! Z konkursem na pomnik Sprawiedliwych wśród Narodów Świata przy Muzeum POLIN w Warszawie problem był już wcześniej. Pojechałem na konsultację do Muzeum Historii Żydów Polskich, a potem usłyszałem, że zanim postawią tam pomnik, muszą przeprowadzić konkurs. Powiedziałem: dobrze, róbcie, ale nie wezmę w nim udziału. Bo nigdy nie startuję wkonkursach.

Wygrał projekt dwóch architektów z Austrii. Miał być „Las”, ale go nie ma. Co się stało?

Założeniem konkursu było, że Muzeum nie jest zobligowane do realizacji zwycięskiego projektu. Autorzy chcieli posadzić tam drzewa – pojawił się zarzut, że to nie jest trwały obiekt, że nie przetrwa próby czasu. I wtedy POLIN ponownie zwróciło się do mnie. Po konsultacji z miastem otrzymałem oficjalną prośbę o rozpoczęcie prac i przedstawienie propozycji.

Ucieszył się Pan?

Tak, choć przez moment się wahałem. Austriacy zaczęli zgłaszać swoje roszczenia, a ja nie chciałem być częścią sporu. Ale potem Muzeum pokazało mi odpowiedni zapis w regulaminie konkursu, i to mnie uspokoiło, że nie działam wbrew zawodowej etyce. Zacząłem pracę nad projektem.

Czy to ten, którego makieta leży tuż obok stolika?

Nie, projekt znajduje się w mojej pracowni w Paryżu. Zresztą i tak bym pani nie pokazał.

Dlaczego?

Poprosili mnie, żebym nie mówił o szczegółach, by nie kreować znów wielkiej dyskusji, zanim projekt nie zostanie ostatecznie zaakceptowany przez Warszawę. Temat już wzbudził emocje, więc może nie chcą, żeby o tym pisać, bo jeśli się napisze, to im ten nowy rząd na budowę nie pozwoli?

Dlaczego miałby nie pozwolić?

Sam nie wiem.

Kiedy Warszawa ma zaakceptować projekt?

Miasto zobaczyło już wstępny szkic. W drugiej połowie września mam przedstawić plan w 3D. Paryski model byłby trudny do przewiezienia, więc wprowadzam mój pomysł do programu komputerowego, w którym będzie można zobaczyć, jak projekt wygląda z zewnątrz, ze środka, w dniu słonecznym czy deszczowym. Przepraszam na chwilę. (Odbiera telefon, rozmawia krótko po hebrajsku. Po chwili wraca do rozmowy).

Zresztą jesienią będę w Polsce bardzo zajęty – 16 września Muzeum Śląskie w Katowicach odsłoni moją nową pracę. Mogę zdradzić, że jednym z jej elementów będą lustra i drabina, a całość zwieńczy cytat z Szekspira.

Gratulacje. A czy opowie mi Pan coś o projekcie warszawskim? Cokolwiek?

Pewnie, tylko bez szczegółów, choć wiem, że jakaś gazeta już coś o tym napisała.

„Wyborcza”. O tym, że będzie basen i reflektory wokół wzniesienia z lipą tuż za Muzeum POLIN...

No właśnie. Wybraliśmy wzniesienie na głównej osi muzeum. Zastanowiłem się nad tym, o co chodzi właściwie w czynie polskich Sprawiedliwych, jaka jest jego istota. Doszedłem do wniosku, że przynieśli światło – takie, które rozproszyło mrok tamtego okrutnego czasu. I postanowiłem właśnie na tym skupić swój plan: na użyciu światła dziennego, letniego czy zimowego, na rozświetleniu tego miejsca także nocą.

Co na to główny autor bryły muzeum, architekt Rainer Mahlamäki?

Ucieszyłem się ze spotkania z nim, z jego akceptacji dla mojego udziału. Chciałem, by wiedział, że plan mojej pracy jest zintegrowany z jego wizją. Chcę, by to dzieło nie zdominowało bryły budynku, by cała jego akcja działa się na zewnątrz, nie w środku. Plan jest taki, że osoba stojąca wewnątrz Muzeum, na głównej jego osi, widzi na zewnątrz, tak jak do tej pory – drzewo na wzniesieniu. Dopiero wychodząc z budynku widzi to, co rozgrywa się po drugiej stronie wzniesienia.

Brzmi skromnie.

Tych punktowych świateł też będzie niewiele. Bo ile mogę ich tam zainstalować?

Pewnie nie 6,5 tysiąca. Albo 10 tysięcy, albo i więcej, jak chcieliby niektórzy.

Nie dam rady zainstalować nawet trzydziestu sześciu, liczby symbolizującej w gematrii sprawiedliwych – lamed-waw cadikim. Postawię zatem osiemnaście – ta liczba to haj, życie. Światła będą punktowe, będą delikatnie rozpraszały mrok. Chcę, żeby pokazywały, że ten chwalebny czyn dotyczył grupy wyjątkowych osób, otoczonych przez wrogość i antysemityzm. Gotowych ryzykować nie tylko już własne życie, ale też życie swojej rodziny – i wciąż otaczać Żyda opieką. Jak mogli spać spokojnie, zastanawiam się? Proszę znaleźć piękniejszy przykład odwagi. Chcę, żeby ludzie o tym myśleli, stojąc przy monumencie. I jeszcze jedno. Dookoła wzniesienia chcę stworzyć małą rzekę, oddzielić je od reszty skweru wodą. Żeby wejście na nie było utrudnione, żeby można było na nie patrzeć, ale nie można go było dotknąć. Żeby było odseparowane. Jak ci Sprawiedliwi.

Dlaczego uparł się Pan na to drzewo? Nie lepiej było w jakimś innym miejscu?

Dyrektor programowa wystawy uprzedziła mnie: pamiętaj, że ten skwer latem jest jak plaża, ludzie tu wypoczywają, organizują zabawy, koncerty... Czy na pewno chcesz postawić pomnik Sprawiedliwym akurat w tym miejscu?

No właśnie?

Odpowiedziałem, że nie mam nic przeciwko temu, że przecież nie znajdę nigdy miejsca, w którym będzie cicho i spokojnie – w tym miejscu tętni życie! I ono samo w sobie jest już tutaj pomnikiem. Ktoś inny znów powiedział: ta ziemia jest święta, tu było getto. A ja nie wierzę w świętość ziemi, a nawet jeśli – to tym bardziej jest to właściwe miejsce, by ten pomnik postawić! Sprawiedliwi byli święci, i kropka. Należy im się!

Co jeszcze mogę napisać o Pana projekcie?

Iż jestem przekonany, że chcę to dzieło zrealizować, i że właśnie w tym miejscu. Czy to się komuś podoba, czy nie.

Są tacy, którym się nie podoba?

Są, ale ich argumenty mnie nie przekonują. Po otrzymaniu propozycji z Muzeum poszedłem poradzić się kilku przyjaciół. Jeden z nich, Reuven Rivlin [prezydent Izraela – przyp. KPA], powiedział: „Rób ten monument”. I dodał, iż martwi go jedno: że ten pomnik być może będzie wykorzystywany.

Do czego?

Do wskazywania, że ratowanie Żydów było wówczas wiodącym trendem. Że większość Polaków jednak ratowała.

Że nie było przed wojną żadnego antysemityzmu?

Powiedział, żebym był ostrożny. Po tej rozmowie byłem już jednak utwierdzony w swojej decyzji, i nie zmieniły tego nawet listy, które później dostałem.

Listy?

Od Żydów mieszkających poza Polską. Trzy listy dostałem. Pisali: po co to robisz, przecież tam było getto i śmierć, nie daj się wykorzystać, powiedz im, że zrobisz ten pomnik gdzie indziej!
Zdenerwowałem się. Jestem artystą, dostaję zlecenia na zrobienie czegoś w konkretnym miejscu. Nie powiem zleceniodawcy, który każe mi robić tu, że zrobię tam! Jak chcecie, to ich sami przekonajcie, żeby mi zlecili dzieło w innym miejscu, a mi dajcie święty spokój.

Proszę wybaczyć, ale w tej sytuacji Pana projekt brzmi jak kompromis. Zakłada pomnik niewidoczny dla tych, którzy go nie chcą widzieć, i bogaty w znaczenia dla tych, którzy go tam chcą.

Niech pani to sobie nazywa, jak chce, wszystkim nie dogodzę. Przed Muzeum stoi jeszcze jeden pomnik – Bohaterów Getta autorstwa Natana Rapaporta. Już słyszę, że niektórym to się nie podoba: bo ludzie zamiast pójść pod pomnik, od razu wchodzą do Muzeum. To ich do Rapaporta zaprowadźcie, mówię, przecież macie przewodników. Do monumentu Sprawiedliwych też będziecie musieli wyjść. Pomniki nie są częścią Muzeum POLIN.

Może gdyby ta historia była związana bezpośrednio z doświadczeniem Pana rodziny, łatwiej zrozumiałby Pan głosy sprzeciwu?

Jak to, przecież moja decyzja jest związana z rodzinną historią!

Część rodziny mojego taty – zamieszkała przed wojną w Galicji, w Busku pod Lwowem – podczas wojny została po prostu starta na proch. To też historia mojej żony, Chawy – urodzonej w Warszawie, zamieszkałej przy Muranowskiej, w kamienicy, na którą spadły pierwsze niemieckie bomby. Chawa ma najbliższą przyjaciółkę, która wraz z całą rodziną uratowała się dzięki Polakom. Dziś już trzecia generacja tych Żydów i Polaków żyje jak jedna wielka rodzina.

I co w związku z tym Chawa mówi o Pana zaangażowaniu w sprawę pomnika Sprawiedliwych?

Mówi, że w tym wieku powinienem siedzieć w domu i nie brać już żadnej nowej pracy. Nie denerwować się i chodzić z nią codziennie na spacery nad morze. Poza tym chciałaby, żeby była między ludźmi zgoda, i żeby nie wysyłali mi tych wszystkich agresywnych listów. A ja na to: „Chawa, przecież ty wiesz, że wśród nas, Żydów, o konsensus najtrudniej”. Jak w tym dowcipie o facecie, który na bezludnej wyspie zbudował sobie dwie synagogi, tylko po to, by w jednej z nich jego noga nigdy nie postała.

Chawa mówi po polsku?

Tak. Ja nie.

Dlaczego?

Rodzice byli pionierami, od początku mówili między sobą po hebrajsku. Ale ledwie tylko pojawiali się na horyzoncie starzy przyjaciele, od razu przechodzili na polski. Rodzice przyjechali do Palestyny w 1920 r., mieli po 18 lat. Na fałszywych papierach, nielegalnie. Osiedlili się najpierw nad Jeziorem Galilejskim, gdzie posadzili jedne z pierwszych palm daktylowych i drzew eukaliptusowych. Niedługo później w młodziutkim Tel Awiwie tata został głównym architektem krajobrazu. Skwer, przez który pani przechodziła, idąc do mnie, nosi jego imię

Skąd tata wziął drzewa na pustyni?

Sprowadzał z najróżniejszych miejsc takie, które mogły wytrzymać w tym klimacie. Kiedy wiele lat później po raz pierwszy pojechałem do Lwowa, zrozumiałem, skąd wzięła się zieleń dzisiejszego Tel Awiwu. Koncept ogrodu w sercu miasta tata przywiózł właśnie z Galicji. Wpływ na niego miały też ogrody angielskie – gdy był dzieckiem, jego rodzina mieszkała w Manchesterze. Potem więc upierał się, że ogrody mają wychodzić na ulice, a nie rosnąć za ogrodzeniami, jak w Paryżu. Tak też tata pomalował nam Tel Awiw na zielono.

Musi pani wiedzieć, że to wcale nie takie oczywiste: tu, gdzie leży dzisiaj Tel Awiw, w czasach młodości moich rodziców był tylko piasek oraz maleńkie, bardzo biedne arabskie wioski. Teraz oczywiście próbujemy o tym zapomnieć, ale tak właśnie było.

W katalogu ubiegłorocznej wystawy w Międzynarodowym Centrum Kultury w Krakowie [„Makom. Dani Karavan. Esencja miejsca” – red.] czytam Pana słowa o dzieciństwie w nadmorskim mieście: „Nauczyłem się rozróżniać formy i doświadczenia, chodząc boso po piasku: miękkie/twarde, okrągłe/kanciaste, ciepłe/zimne, mokre/suche”. A potem, że ślady stóp na piasku były Pana pierwszymi płaskorzeźbami. Piasek i rzeźba? To nie trzyma się kupy.

Owszem, piasek nie jest materiałem dla rzeźbiarza. Ale jest wielką tajemnicą, precyzyjną geometrycznie formą. Niezmiennie kojarzy mi się z dzieciństwem, z otwartą przestrzenią, z doświadczaniem upływającego czasu przez patyczek weń wbity i wędrówkę słońca. Dlatego piasek stał się dla mnie ważnym materiałem, do którego co chwilę wracam – na przykład tu nieopodal, na placu Habima, który zaprojektowałem, i za który mnie skrytykowano: nadałem mu piaskowy kolor, a ten podobno razi spacerowiczów w oczy.

Tu, gdzie jesteśmy, stał Pana dom?

Tak, malutki, jednopiętrowy. Tata zbudował dom w 1934 r. Byliśmy w trudnej sytuacji finansowej, więc podnajmowaliśmy go dwóm rodzinom. Mieliśmy ogród z częścią warzywną i owocową, sprowadzał drzewa egzotyczne. To był nasz mały, choć ciasny raj.

Czego się Pan w tym raju nauczył od taty?

Niczego! Chciał, żebym z nim siedział i plewił grządki, a ja się wymykałem, bo to było dla mnie nudne. Nie pomagały klapsy.

Od czego Pan nie uciekał?

W szkole zacząłem pisać poezję, ale moja nieszczęsna dysleksja przyprawiała czytelników o śmiech. Potem chciałem grać na klarnecie, zostać profesjonalnym muzykiem.

Kiedy pojawiło się malowanie?

Mniej więcej wtedy, co klarnet. Przyjaciel chodził na lekcje rysunku do atelier pewnego artysty, więc zacząłem być „nudnikiem”. Wie pani, co to po hebrajsku „nudnik”?

To z jidysz. Ktoś, kto przychodzi i się naprzykrza. O coś nudzi.

Więc nudziłem tatę, że będę i grał, i malował równocześnie. Lecz im dłużej malowałem, tym bardziej mnie to wciągało. Pilniej przyglądałem się pracy mojego ojca, zwłaszcza gdy pracował z dużymi kamieniami lub przesadzał wielkie, rozrośnięte drzewa palmowe. Pewnego dnia go skrytykowałem: zapytałem, dlaczego nie stylizuje swoich ogrodów, na przykład na perskie? Odpowiedział: „Muszę najpierw stworzyć naturę, której tu wcześniej nie było, a gdy już się rozrośnie, wtedy stylizacją zajmiesz się ty”.

Wtedy zapadła decyzja o Pana dalszym losie?

Nie, wcale się tym nie przejąłem. Niedługo potem miałem zamieszkać w kibucu i pracować jako malarz. Miałem nawet swoje własne wystawy i myślałem, że już zawsze będę malował. W połowie lat 50. musieliśmy z Chawą opuścić kibuc. Wyjechałem wówczas studiować freski na Akademii Sztuk Pięknych we Florencji. Po powrocie do Izraela żałowałem, że nie będę mógł z nimi pracować.

Dlaczego?

Bo ta technika nie nadaje się do tworzenia przy nowoczesnych metodach budownictwa. Fresk jest częścią ściany, nie aplikujesz go odrębnie. Pomyślałem jednak, że ten koncept można wykorzystać w powszechnie wówczas używanym w architekturze betonie – przy tworzeniu płaskorzeźb. Pierwsze stworzyłem w Trybunale Sprawiedliwości w Tel Awiwie – było ich tam w sumie ponad 30, na ławkach, na ścianach, wszędzie. Miałem wtedy niewiele ponad 30 lat, nie miałem pojęcia o rzeźbie, bo jej nie studiowałem, wszystko robiłem intuicyjnie. Płaskorzeźby zobaczył wówczas jeden z żołnierzy Palmachu [siły specjalne walczące w izraelskiej wojnie o niepodległość – przyp. KPA], z Brygady Negew. Zapytał, czy nie chciałbym zrobić pomnika. To było moje pierwsze ważne dzieło.

Wyprzedzające w czasie nurt site-specific, z którym jest Pan dziś utożsamiany. Skąd pomysł, że rzeźba ma się stać częścią otoczenia?

Nie wiem, nie zaczynałem od żadnej teorii. Projekt pomnika robiłem dwukrotnie, bo trzeba było zmienić początkową lokalizację. W efekcie postawiłem na niewielkim wzniesieniu betonową wieżę, rurę, tunel, kopułę i fale. Ludzie tego nie rozumieli, pytali, co to właściwie jest: architektura, rzeźba? Ale wieść o Pomniku Brygady Negew rozniosła się, wkrótce zaproszono mnie na biennale do Wenecji i świat się przede mną otworzył.

Czytałam o „składnikach” tego pomnika: szary beton, wiatr, światło słoneczne, woda.

Pracując na Negew odkryłem mój artystyczny słownik. Czasem działo się to zupełnie przypadkowo. Pewnego dnia zauważyłem promienie słońca wędrujące po niedokończonych elementach pomnika. Miał upamiętnić żołnierzy poległych tu podczas walki – i to wędrujące światło odczytałem jako symboliczne. Innego dnia usłyszałem dziwne gwizdanie, nieludzkie. To wiatr gwizdał na rurze, która była elementem konstrukcji. Zauważyłem, że natura sama podpowiada mi kolejne materiały, których nie mogę nie wykorzystać.

Dźwięk, tekstura, światło, kolor. Po co Panu ten synkretyzm wrażeń? Dlaczego rzeźba nie miałaby po prostu pozostać rzeźbą?

Nie chcę, żeby ludzie myśleli, że to, co zrobiłem, jest święte. Chcę, żeby mogli na to wejść, poczuć formę i strukturę pod stopami, dotknąć. Ogarnąć to wieloma zmysłami.

Materia pomnika „Pasaże – w hołdzie Walterowi Benjaminowi”, z Portbou w Katalonii, przedstawia się jeszcze ciekawiej: drzewo oliwne, drzewa cyprysowe, wiry, fale, wiatr, tekst. Po co Panu słowa w rzeźbie?

Pochodzę ze szkoły, która mówi, że sztuka nie jest po to, by opowiadać historie – wręcz przeciwnie. Ale czy na pewno? Nawet mistrz Beethoven w IX symfonii uznał, że bez słów się nie obejdzie. Co do mnie – po prostu lubię słowa w pracach. Inspirowały mnie od zawsze reliefy babilońskie, sumeryjskie, egipskie, a na nich pismo towarzyszy obrazom. Bo słowa to nie tylko semantyka – to też forma graficzna, bardzo dla mnie atrakcyjna. Ale uwaga: słowa pojawiają się w moich pracach nie po to, by tłumaczyć ich treść. Odbiorca musi mieć swobodę takiego odczytywania dzieła, jakie mu się podoba.

Czy słowa pojawią się na monumencie przy Muzeum POLIN?

Tak. Jedno.

Jakie?

Myślałem o wierszu, ale ostatecznie będzie to tytuł dzieła, który jeszcze nie został mu oficjalnie nadany. Chętnie cytuję w dziełach poezję, którą uwielbiam od dziecka. Uwielbiam też Biblię, bo ta dla mnie jest najpiękniejszym zbiorem poetyckim. Nawet ostatnio napisałem do „Haaretz” artykuł o organizacji Breaking the Silence, w którym gęsto cytowałem Biblię. Zauważyłem, że przecież wychwala ona tych, którzy przerywają milczenie i decydują się opowiedzieć o złu. Sam Bóg tak w Biblii robi.

Breaking the Silence to organizacja zrzeszająca byłych żołnierzy izraelskiej armii, sprzeciwiająca się rozbudowywaniu osiedli na Zachodnim Brzegu i obecnemu kierunkowi rządów Izraela. Zresztą będą tu za chwilę.

Skąd pani wie?

Przepraszam, podsłuchałam, gdy rozmawiał Pan przez telefon. Często zaprasza Pan NGOsy do domu?

To w związku ze skandalem na uniwersytecie w Beer Szewie. Rektor uniwersytetu zabroniła wręczenia nagrody przyznanej Breaking the Silence przez Wydział Studiów Bliskowschodnich.

Po decyzji rektora Wydział postanowił nie wręczać nikomu tegorocznej nagrody.
Wraz z moim artykułem dla „Haaretz” postanowiłem pomóc im też finansowo, bo tego potrzebują i na to zasługują.

Po co artysta miesza się w politykę?

Żyję w konkretnych realiach i muszę na nie reagować. Nie udawać, że nie widzę rzeczy, które są dla mnie trudne. Ale rzeźba to nie gazeta.

Choć można ją dedykować tematyce politycznej. Jak Pana „Drogę pokoju” przy granicy z Egiptem.

Oczywiście, to moja deklaracja polityczna. Ale dzieło zawsze pozostanie dziełem artystycznym, niczymb więcej.

Straszny z Pana nudnik. Ścianę z Knesetu też Pan wyniesie?

No i masz! Gdybym nie wspomniał o tym na międzynarodowej konferencji w Herzliji, to nikt by się nie zainteresował. A teraz media dzwonią z całego świata, dostaję jakieś pochwały, na Facebooku obrzucają mnie błotem, a ja się oczywiście nie przejmuję.

Wyjaśnijmy: stworzona w 1966 r. płaskorzeźba „Modlitwa za pokój w Jerozolimie”, która zdobi salę obrad w Knesecie, nie reprezentuje już Pana zdaniem Deklaracji Niepodległości, która legła u podstaw państwa Izrael. Tak Pan powiedział?

Nie chcę, żeby moja płaskorzeźba tam była, zakryjcie ją chociaż! Dopóki ten parlament nie zacznie na serio reprezentować zapisów Deklaracji, moja praca nie ma sensu. Dobrze, że nie podpisałem jej wówczas tak jak planowałem – po hebrajsku i po arabsku, „Hommage dla Deklaracji Niepodległości”. Ale by teraz było.

Spotkanie w Herzliji dotyczyło politycznego wymiaru sztuki. Skrytykował Pan też w swoim wystąpieniu minister kultury Miri Regev i jej ostatni pomysł, by odbierać państwowe dotacje instytucjom kultury, które odmawiają promowania narodowej sztuki w osiedlach na Zachodnim Brzegu. Sztuka w Izraelu została zniewolona?

Jak na razie jakoś przeżyliśmy, choć nie wiem, co będzie dalej. Straszna z tej minister ignorantka. O sztuce nie wie nic, ale się wypowiada. Jeśli mówisz artystom, gdzie mają występować, to to się nazywa dyktatura. Szczególnie jeśli wiesz, że każesz im jeździć do miejsc, które prawo międzynarodowe uznaje za obce terytorium.

Wie Pan, że napiszę słowo w słowo o tym, co Pan mi tu powiedział? Oraz że daje Pan pieniądze organizacji uznanej przez tutejszy rząd za antyizraelską?

Niech pani pisze. W moim wieku człowiek nie boi się już niczego. A jeśli już, to tego, że mi na Habimie jakiś miejski architekt-idiota wyda zgodę na brzydkie ławki, i mi zepsuje koncept placu. O tak, tego się właśnie boję. ©

DANI KARAVAN (urodzony w 1930 r. w Tel Awiwie) jest rzeźbiarzem. Jeden z najwybitniejszych artystów współczesnego Izraela. Syn imigrantów ze Lwowa, osiadłych w Palestynie w 1920 r. Studiował w Jerozolimie, we Florencji i w Paryżu. Choć, jak sam przyznaje, od dziecka malował, a rzeźbiarzem został niemal przypadkiem, to właśnie rzeźba rozsławiła jego imię w świecie. W latach 60. zaprojektował głośne dzieła: „Modlitwę za pokój w Jerozolimie”, płaskorzeźbę zdobiącą salę obrad w Knesecie, oraz pierwszy obiekt wpisujący się w nurt site-specific: monumentalny „Pomnik Brygady Negew”. W późniejszych latach reprezentował Izrael na Biennale w Wenecji i realizował kolejne głośne dzieła przestrzenne, m.in. „Biały Plac, Plac Kultury – Kikar Habima” (Tel Awiw), „Pomnik Pomordowanych Sinti i Romów Europy” (Berlin), „Pasaże – w hołdzie Walterowi Benjaminowi” (Portbou, Hiszpania), „Las Sztuki Murou” (Japonia). W międzyczasie zasłynął też projektami scenografii dla największych teatrów Izraela. Otrzymał m.in. prestiżową Nagrodę Izraela, tytuł Artysty na rzecz Pokoju UNESCO, niemiecką Goslar Kaiser Ring oraz japońskiego „Nobla w dziedzinie sztuki” – Praemium Imperiale. Prezydent Francji nadał mu miano Kawalera Legii Honorowej. W ubiegłym roku Międzynarodowe Centrum Kultury w Krakowie zorganizowało pierwszą polską wystawę prac Karavana – „Makom. Dani Karavan. Esencja miejsca”. Od września tego roku nową pracę artysty będzie można podziwiać w Muzeum Śląskim.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. w 1987 r. w Krakowie. Dziennikarka, stała współpracowniczka „Tygodnika Powszechnego” z Izraela, redaktorka naczelna polskojęzycznego kwartalnika społeczno-kulturalnego w Izraelu „Kalejdoskop”. Autorka książki „Polanim. Z Polski do Izraela”, współautorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2016