Nowy niepewny świat

W świecie polskich marzeń Stany Zjednoczone były dotąd uosobieniem bezpieczeństwa, a Unia Europejska – rozwoju. Dziś takie podejście jest anachroniczne. W relacjach polsko-amerykańskich nadszedł czas na nową dyskusję.

20.09.2018

Czyta się kilka minut

Spotkanie Andrzeja Dudy i Donalda Trumpa, Waszyngton, 18 września 2018 r. /  / Fot. Evan Vucci / AP / Associated Press / East News
Spotkanie Andrzeja Dudy i Donalda Trumpa, Waszyngton, 18 września 2018 r. / / Fot. Evan Vucci / AP / Associated Press / East News

Mimo zmian prezydentów w Polsce i w Stanach Zjednoczonych jedno pozostaje niezmienne: każda wzajemna wizyta i rewizyta są wydarzeniami, które ogniskują uwagę opinii publicznej. A ocena ich rezultatów zawsze jest kwestią jeśli nie sympatii politycznych, to oczekiwań związanych z kolejnymi umowami o „strategicznej współpracy” Polski i USA.

W zgiełku komentarzy i szukania bieżących sukcesów (albo porażek) ucieka jednak najważniejsze pytanie: o długofalowy cel tej współpracy. O jej – używając retoryki unijnej dyplomacji – finalitè. Gdzie zatem chcemy dojść w stosunkach z Waszyngtonem? Oraz czy rzeczywiście warto szykować się na taką wyprawę?

Krok po kroku

Tak jak w przypadku jego poprzedników, również wizyta prezydenta Andrzeja Dudy w Białym Domu konsekwentnie definiuje współpracę polsko-amerykańską przez pryzmat współpracy wojskowej i obrony Polski przed Rosją.

Po tym, jak ponad dwie dekady temu przekonaliśmy Billa Clintona do rozszerzenia NATO o Polskę (słynne „Not whether, but when” – „Nie czy, ale kiedy” – wypowiedziane w 1994 r. na placu Zamkowym w Warszawie), a Georga W. Busha do ulokowania elementów tarczy antyrakietowej w Polsce (po bolesnym i wciąż nieprzerobionym epizodzie Polski w „wojnie z terroryzmem”), udało nam się, krok po kroku, zjednać także Baracka Obamę do złamania niepisanej zasady rodem z 1999 r., że żadne jednostki US Army nie będą stacjonować na terytoriach nowych członków Sojuszu, w tym Polski. Koniec „resetu” w relacjach Zachodu z Moskwą, którym była agresja Rosji na Ukrainę, przekuliśmy w „ciągle rotacyjną” – czyli praktycznie ciągłą – obecność wojsk Sojuszu w Polsce.

Tym wszystkim wydarzeniom towarzyszyły w tle dyskusje o zakupie, pozyskaniu lub innych sposobach wejścia w posiadanie amerykańskiego uzbrojenia, które miało – biznesowo i technologicznie – cementować polsko-amerykańskie partnerstwo.

Prezydent Duda poszedł zatem śladem poprzedników, a także oczekiwań większości polskiej opinii publicznej. Dla niej domknięciem wspomnianego, już ponad 20-letniego procesu będą stałe bazy US Army w Polsce – największa gwarancja bezpieczeństwa, jaka istnieje we współczesnym świecie. Ale tutaj prezydent Duda zderzył się ze ścianą.

To nie brak postępu jest jednak problemem. Problemem jest to, że nadal angażujemy 99 proc. zasobów w kwestię, która nie powinna być już priorytetem.

Bez automatyzmu

„Jaka jest najmniejsza brytyjska jednostka wojskowa, która stanowiłaby dla pana praktyczną pomoc?” – miał zapytać francuskiego generała (późniejszego marszałka) Ferdynanda Focha w 1910 r. komendant brytyjskiej Akademii Sztabu, gen. Henry Wilson. W relacjach brytyjsko-francuskich trwały wtedy gorące dyskusje nad tym, jak Londyn powinien pomóc Paryżowi w razie niemieckiego ataku (i wcale nie było oczywiste, że Brytyjczycy zaangażują się w pełni). „Jeden brytyjski żołnierz. A my już dopilnujemy, żeby został zabity” – miał odpowiedzieć Foch.

Ta anegdota, którą słyszałem setki razy na debatach o obronności (cytat podaję za „Sierpniowymi salwami” Barbary Tuchman, klasyczną już książką opowiadającą o początku I wojny światowej), urosła nad Wisłą do rangi strategicznej mądrości. Nie ma ona jednak żadnego związku z realną polityką, w której fakt przyjścia z pomocą (lub nie) jest funkcją bieżącego interesu politycznego, a nie śmierci żołnierza czy traktatów. A im potężniejszy sojusznik, tym więcej kalkulacji przeprowadza, zanim podejmie decyzje.

W realnych scenariuszach atak na Polskę będzie zawsze zagrożeniem dla interesów politycznych Stanów, lecz nie dla ich bezpieczeństwa. Dopiero wejście w konflikt (czyli udzielenie pomocy wojskowej) naraża Amerykę na retorsje, z użyciem broni nuklearnej włącznie. Tak to widzi każda administracja waszyngtońska, zresztą od początku istnienia NATO (przy czym w czasie zimnej wojny takim krajem frontowym były Niemcy Zachodnie). W skrajnym wypadku usłyszymy więc, że mamy negocjować z najeźdźcą – albo zostaniemy sami.

Spoczywając na laurach

Gonienie za dodatkowymi gwarancjami i stałymi bazami USA w Polsce może zatem jedynie wzmocnić nasze poczucie bezpieczeństwa. Ma się jednak nijak do pewności, że staną się one wystarczającą zaporą przed potencjalnym konfliktem. Po co więc gonić?

I co z tego, powie ktoś, przecież lepiej mieć te bazy, niż nie mieć. To prawda. Pod warunkiem wszakże, że jest na to szansa. Jeśli nie, a to nie my decydujemy, tylko Kongres, to lepiej nie stawiać tego jako celu współpracy. Czyni to ją nie tylko z gruntu bezcelową, ale też sprzyja, paradoksalnie, obniżaniu znaczenia obecnych gwarancji. Rodzi bowiem przekonanie, że to, co do tej pory osiągnęliśmy, jest niewiele warte.

Tymczasem jest dokładnie na odwrót. Polska ma gwarancje bezpieczeństwa – i jest bliskim sojusznikiem USA, razem z Niemcami, Francją i Wielką Brytanią. To jest konkret oraz punkt odniesienia realnej polityki. Wszystko inne jest czczym gadaniem.

Ponadto – patrząc z militarnego punktu widzenia – obecność amerykańskich żołnierzy w Polsce może być elementem uzupełniającym, który nie zastąpi własnego, polskiego potencjału obronnego. Obserwując zmagania kolejnych rządów z kupnem uzbrojenia i nie tyle reformy, co budowy realnej siły wojskowej, można powątpiewać, aby prawda ta była powszechnie podzielana. „Spoczywanie na laurach” nie jest nam kulturowo obce. Im więcej US Army w Polsce, tym mniej naszego własnego wysiłku wojskowego – taka jest, niestety, polska polityka.

Stracona okazja

W idealnym świecie polskich marzeń Stany Zjednoczone to bezpieczeństwo, a Unia Europejska to rozwój. Tyle tylko, że tak mogliśmy myśleć w latach 90. XX w. Dzisiaj takie podejście jest anachroniczne. Bez rozwoju gospodarczego musimy wybierać między wydatkami: albo na wojsko, albo na służbę zdrowia.

Skutek takiego myślenia jest również i taki, że o ile w Europie przekonujemy innych do potrzeby wzmacniania sojuszu z USA, o tyle z trudem przychodzi nam bycie adwokatem Europy w Waszyngtonie.

Prezydent Duda nie odniósł się na konferencji prasowej do oskarżeń Donalda Trumpa wobec Unii. A przecież wojna handlowa Trumpa z Unią uderzy także we wzrost gospodarczy Polski. Pozbawi nas środków nie tylko na kupowanie amerykańskiego uzbrojenia, ale też na rekompensowanie kosztów potencjalnej stałej obecności wojskowej USA w Polsce. Jest więc do czego przekonywać. Szkoda wybornej okazji, niestety straconej.

Czas na nową dyskusję

Czas więc już najwyższy, aby wejść w nową erę. Potrzebujemy polsko-amerykańskiej dyskusji nie tylko na tematy dwustronne i tematy dotyczące naszego regionu, lecz także na tematy ponadregionalne i globalne. Potrzebujemy rozmowy o bezpieczeństwie świata zachodniego, a nie tylko „przesmyku suwalskiego” (choć oczywiście to miejsce, kluczowe dla obrony naszych bałtyckich sojuszników przed ewentualną agresją, wymaga nadal wzmocnienia militarnego – jeden batalion NATO to za mało).

Potrzebujemy wreszcie polsko-amerykańskiej rozmowy o naprawie globalnej gospodarki i handlu, których częścią jesteśmy – mimo przekonania, że polski cud gospodarczy ma wyłącznie źródła w naszej ciężkiej pracy, a nie w liberalnym porządku światowym, dziś zagrożonym.

I potrzebujemy też nowego języka, w którym kwestie polityki, sojuszów oraz wartości mają osobne miejsce od kwestii biznesu – choć jedno drugiemu sprzyja. Potrzebujemy mniej przymiotników. Inaczej hasło „bezpieczeństwa energetycznego” będzie wstępem do przepłacania za gaz, tyle że płynący z innego niż dotąd kierunku.

Musimy spojrzeć na Amerykę jako na źródło sukcesów (i porażek) naszej współczesności, a nie schronienie przed wyzwaniami realnego świata. Inaczej zmarnujemy tę współpracę. A nie jest ona dana raz na zawsze.

Może następna wizyta polskiego prezydenta w Białym Domu będzie krokiem w tę stronę?

Olaf Osica jest dyrektorem ds. międzynarodowych Europejskiego Kongresu Gospodarczego w Katowicach. Był dyrektorem Ośrodka Studiów Wschodnich im. Marka Karpia w Warszawie. Stale współpracuje z „TP”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 40/2018