Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Kiedy w XIX w. kanclerz Bismarck wprowadził po raz pierwszy państwowy system ubezpieczeń społecznych, średnia długość życia była mniejsza niż wiek określony w systemie jako ten dający prawo do świadczeń. Oznaczało to w praktyce, że ubezpieczenie było zawierane niejako na wypadek, gdyby ubezpieczony dożył wieku, którego dożyć nie powinien. Równocześnie ówczesne rodziny liczyły i po dwanaścioro dzieci - było więc komu pracować na emerytury starszych członków społeczeństwa. I choć długość życia rosła, można było z małych składek fundować wysokie świadczenia. W miarę upływu czasu piramida wiekowa zaczęła jednak tracić podstawę, by zmienić się niemal w prostokąt. Jak sobie z tym poradzić?
Są trzy rozwiązania. Pierwsze to znaczne podwyższenie wieku emerytalnego. Chodzi przy tym nie tylko o emerytury, ale także o stale rosnące wydatki na opiekę zdrowotną: “Na ostatni rok życia człowieka przypada średnio 90 proc. wydatków na usługi medyczne, jakie konsumuje przez całe życie! Gdyby tak wiedzieć z góry, kiedy ten ostatni rok będzie, można by tyle zaoszczędzić..."
Z przedłużaniem czasu pracy wiąże się jednak zasadniczy problem: nie jest pewne, czy obecny 75-latek jest w stanie wykonywać obowiązki równie dobrze, co np. 55-latek 50 lat temu. Trudno bowiem powiedzieć, “na ile postęp cywilizacyjny podwyższył jakość życia i wydajność osób naprawdę leciwych". Być może tak naprawdę nie wydłuża się czas naszej pełnej aktywności, tylko okres, kiedy już nie możemy pracować. Jeśli tak, wydłużanie czasu pracy nie ma większego sensu.
Rozwiązanie drugie polega na oszczędzaniu na emerytury i usługi medyczne w funduszach prywatnych. Póki jednak pieniądze te będą inwestowane w krajach, które mają podobny problem demograficzny, póty zwrot z inwestycji będzie mizerny. “Mechanizm jest taki: ludzie coraz więcej oszczędzają, rośnie kapitał, ale nie przybywa pracujących. Gdy rośnie kapitał w stosunku do siły roboczej, wydajność kapitału musi spaść".
Bogate (a borykające się z niżem demograficznym) Europa i Ameryka mogłyby wprawdzie inwestować w ubogie południe globu, gdzie jest mało kapitału, a dużo siły roboczej. Tyle że inwestować można tylko tam, gdzie jest zabezpieczenie praw własności: “potrzebne są gwarancje, że tych pieniędzy nikt nam nie zabierze, bo w końcu chodzi o emerytury, o przyszłość milionów ludzi". Stąd tak ważne jest eksportowanie na Południe szacunku do rynku, praw własności i niskiej inflacji.
Sposób ten można wprawdzie uznać za przerzucenie problemu emerytur bogatego Zachodu na barki biednych społeczeństw Południa, ale opłaci się to wszystkim, bo kraje ubogie dostaną za to kapitał, który jest im potrzebny jak woda.
Trzecia metoda to skorzystanie z imigrantów. Stany Zjednoczone doskonale asymilują kolejne ich fale: w tym roku liczba tzw. Hispanics przekroczyła tam liczbę Murzynów. Trudniej sobie wyobrazić takie zmiany w Europie, bo naturalnym źródłem imigracji są dla nas kraje arabskie, kulturowo nie przystające do Starego Kontynentu, zwłaszcza że w ostatnich latach islam stał się bardziej agresywny politycznie. Tymczasem już teraz 8 proc. ludności Francji to muzułmanie. Realną alternatywą może być “wyssanie ludności z Bałkanów, Ukrainy, Rosji". Tyle że zachodnioeuropejskie elektoraty tego nie rozumieją: jak inaczej można tłumaczyć siedem lat blokady nałożonej na napływ Polaków w niektórych krajach UE? Zaś argument o zatłoczeniu Europy jest nieprawdziwy: “zatłoczony jest Hongkong". Rzecz nie w zaludnieniu, lecz w otwartości.
KB