Nie czas na Buddę

Kiedy wódz talibów wydał rozkaz ich wysadzenia, miał powiedzieć, że "niszczy tylko kamienie". Legendarne posągi Buddy zostaną odbudowane. Ale dopiero po wojnie.

   Czyta się kilka minut

Poranek w Kabulu ma zapach baraniego sadła; przesycony nim tłusty dym unosi się nad szaszłykarniami i czajchanami. Na Chicken Street - kiedyś sprzedawano tu kurczaki, dziś dywany i lapis lazuli - kupcy zamiatają ulicę, popijają zieloną herbatę. Kobiety, zwykle w burkach, omijają kałuże. Generatory burczą, psując i tak skażone powietrze. Zasilają telewizory z bollywodzkimi hitami i kabulskimi telenowelami. Dzięki generatorom działają też wyciskarki soku z marchwi i sprzęt muzyczny. Z czajchany dobiegają latynoskie rytmy i głos Jennifer Lopez. Złoci młodzieńcy zaciągają się pierwszym haustem dymu z fajek wodnych...

Kabul nie przypomina stolicy kraju w stanie wojny. Nikt nie wie, ilu mieszka tu ludzi. Trzy, a może pięć milionów? W rozłożonym na wzgórzach mieście szybko rosną nowe domy. Trwa budowlany boom: uchodźcy z Iranu i Pakistanu nie chcą wracać do prowincji zniszczonych wojną. Osiedlają się tu, liczą na lepsze życie.

Wielu się rozczaruje. Na zapylonych ulicach krążą ich wybiedzone dzieci, licząc na zarobek. Tych małych ni to handlarzy, ni to żebraków ma być w stolicy 60 tys.: machają puszkami z dymem spandi, rodzajem aromatycznych ziół przynoszących szczęście. Kierowcy rzucą im parę groszy i pojadą dalej.

Opowieść Attayllaha

Attayllaha, mojego tłumacza, poznałem przypadkiem. Jeden z jego synów, Hamid, pracuje w kafejce internetowej w pakistańskim Peszawarze. To on polecił mi usługi ojca, przedstawiając go jako biznesmena. Trochę na wyrost.

W swym 58-letnim życiu Attayllah imał się różnych zajęć. Przed sowiecką inwazją w 1979 r. prowadził w Kabulu hotel dla hipisów, zmierzających do Indii. Wtedy nauczył się angielskiego, a także otworzył na świat, który Afgańczycy znali słabo. Polubił "Anglese" (jak określa się wszystkich "niewiernych") i zrozumiał, że nie są wcieleniem zła, jak to przedstawiał dzieciom wioskowy mułła. Wtedy, w wiosce, rodziny Attayllaha nie szanowano: ojciec sprzedał ziemię, schedę po przodkach, a pieniądze roztrwonił na opium i kobiety. Nieumiejący pisać i czytać chłopiec wcześnie opuścił rodzinne strony i wpadł w wir kabulskiego życia. Z czasem został menadżerem w kolejnych hotelach, aż w końcu wynajął kamienicę i założył własny. Trochę też handlował - dywanami i, jak twierdzi, haszyszem.

A potem zaczęła się wojna z Sowietami. On nie walczył i do dziś, jak mówi, nie może patrzeć na broń. Za to podobno ukrywał mudżahedinów. Miał ambicje, aby być przewodnikiem dziennikarzy - i rzeczywiście, w latach 80. woził ich do komendanta Ahmeda Szaha Masuda do doliny Pandższiru. Kiedy Kabul opanowali talibowie, Attayllah, stojący na bakier z islamem i z mułłami, uciekł do Pakistanu. - Komuniści i talibowie pokrzyżowali mi życiowe plany - powtarza przynajmniej raz dziennie. Ale nie przestaje marzyć o guest house’ie dla turystów i o tabunach dziennikarzy.

Po afgańskich bezdrożach

Jest siódma trzydzieści rano i Attayllah będzie mi towarzyszyć w podróży lokalnym busem na prowincję, do Bamjan. Wyruszamy z przedmieścia; Attayllah radzi mi wsadzić plecak do worka po zbożu i szczelnie zawiązać, inaczej utonie w wiejskim kurzu. W busie spotyka znajomego z Bamjanu: szczęściarz, jest nauczycielem w szkole opłacanej przez Duńczyków; ma pensję dobrą i pewną.

Godzinę za Kabulem kończy się asfalt i przestaje działać sieć komórkowa. Wbrew zapewnieniom Attayllaha, podróż potrwa 12, a nie 6 godzin: kierowca nie zgodził się jechać krótszą trasą przez prowincję Wardak, gdzie w górach siedzą talibowie.

Droga jest fatalna. Dziury, ogromne kałuże, błoto, co jakiś czas górski wezbrany potok. Kamienie na zboczach dolin pomalowano białą farbą: znak, że teren jest rozminowany. Tam, gdzie nadal mogą być miny, pracują w skwarze afgańscy saperzy. Na poletkach kobiety zginają się, pieląc pszenicę. Brodaci starcy przysiedli leniwie na przyzbach sklepów i domostw.

Tymczasem w busiku wybucha dyskusja. Zaczyna ją może 20-letni chłopak. Jak przyznaje, sympatyk talibów. Twierdzi, że Kabul to miasto zepsute, kobiety chodzą czasem z odsłoniętymi twarzami, dlatego Kabul spotka kara. Attayllah krzyczy na młodzieńca, żeby pojechał do Indii, to zobaczy prawdziwą wolność i doceni piękno kobiecego oblicza.

Talib wysiada, kierowca puszcza głośniej muzykę. Toniemy w pyle, w zębach piasek. W Hazaradżadzie na polach straszą wraki wozów pancernych sowieckiej produkcji i porzucony talibski czołg z napisem "Omar". Stajemy przed policyjnym szlabanem. Dzieciak w mundurze ogląda paszport do góry nogami, wpatruje się w starą irańską wizę. Nauczyciel z Bamjanu puszcza oko.

Wyrok na kamienie

Wjeżdżamy do Bamjanu, miasta szyickich Hazarów, których tępili i afgańscy komuniści, i Rosjanie, i talibowie. Komunistów i Rosjan hazarscy mudżahedini przegonili szybko. Talibowie opanowali ten region w 1998 r. dopiero po tym, jak odcięli okolicę od świata i przez dwa lata morzyli głodem. Hazarowie znów uciekali w góry, znów żyli po jaskiniach.

Nad miasteczkiem dominuje postać Abdula Ali Mazariego, komendanta hazarskiego ugrupowania Hizb-i Wahdat. Brodaty mężczyzna w turbanie spogląda z plakatów w sklepach i na ulicach; góruje też nad okolicą z popiersia. Talibowie zabili go w 1995 r.: podobno ujęli podstępem, w czasie negocjacji, i wyrzucili z samolotu.

Nie ma w Bamjanie miejsca, z którego kiedyś nie byłoby widać "perły Afganistanu": posągów Buddy, jednej z turystycznych atrakcji kraju. "Złote posągi spoglądają na wszystkie strony - pisał w VII w. chiński mnich Huan Zang - a ich szlachetne ornamenty zachwycają oczy niezwykłą jasnością". Zang, który jako buddysta wierzył zapewne, że nic nie jest wieczne i wszystko podlega zmianom, byłby jednak zdruzgotany, gdyby zobaczył puste teraz wnęki w skałach.

Tyle zostało po gigantycznych posągach. Mniejszy mierzył 38, większy 55 metrów. Stały przez 1600 lat. Gdy, powołując się na Koran, przywódca talibów mułła Omar wydał rozkaz ostrzelania ich z czołgów i wysadzenia, miał powiedzieć, że "niszczy tylko kamienie". - Talibowie, którzy wykonali ten rozkaz, przyszli z Pakistanu - twierdzi Gul, młody Hazar z Bamjanu. - Afgańscy talibowie nie mogliby tego zrobić. Teraz w Pakistanie talibowie rosną w siłę. A u nas z turystami jest coraz gorzej: w 2005 r. mieliśmy ich 8 tys., a w ostatnich dwóch latach w sumie stu.

Po obaleniu talibów nowy prezydent Hamid Karzaj obiecał odbudować posągi. UNESCO rozważało rekonstrukcję z ocalałych części. Koszt wyceniono na 30-50 mln dolarów. Na razie we wnęce po większym posągu stoją rusztowania, a w budynku obok schowano ocalone szczątki. I chyba Budda będzie musiał poczekać. Nie na pieniądze, ale na czasy, gdy zniknie zagrożenie ze strony ludzi, dla których afgańska "perła" była martwym kamieniem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2009