Następny etap

Referendalne „tak” na dobre otworzyło Polsce drzwi do Unii Europejskiej. Przed nami jednak okres między referendum a oficjalnym przystąpieniem do UE w maju 2004 r. Dopiero potem prawdziwe członkostwo.

15.06.2003

Czyta się kilka minut

Okres przedreferendalny wypełniły setki spotkań i konferencji, uznawanych a to za propagandę, a to za akcję informacyjną, a to za przejaw dyskusji obywatelskiej. Hasła, pod jakimi się odbywały (w rodzaju: szanse i zagrożenia, koszty i zyski, nadzieje i obawy) nie dowodziły wielkiej inwencji organizatorów. Nic dziwnego, że w tej monotonii podświadomość, zgodnie z teorią pomyłek, nakazywała jednym mówić tylko na temat „zagrożeń i kosztów”, innym - odwrotnie -„szans i korzyści”. Jeden przynajmniej skutek zakończonego referendum jest pewien: koniec spotkań i konferencji. Wakacje. Szkoda, bo szkicując prognozy dla Polski w tej nowej sytuacji, warto by się zastanowić nie tyle nad bilansem pasywów i aktywów - ten można będzie przeprowadzić dopiero za parę lat po przystąpieniu do UE - ile nad charakterem naszego członkostwa, naszego stosunku do Unii i postawy wobec nas samych -już jako mieszkańców UE.

Koniec przerwy, wracamy na ring

Zanim będziemy mieli okazję zobaczyć, jak wyglądamy w unijnym garniturze, trzeba załatwić to, co odłożone zostało na okres po referendum. A nazbierało się tego sporo. Pierwsi dadzą o sobie znać politycy. Zerwą się z referendalnego łańcucha. Wreszcie zrobią i powiedzą, co w sobie dusili, czego nie wypadało mówić wcześniej, by nie wywołać złego wrażenia w elektoracie. Ten, jak wiadomo, jest humorzasty: mógłby się obrazić i do referendum nie pójść.

Oczy wszystkich zwrócone są na SLD, które będzie starało się wyjść zwycięsko z nieuchronnej zmiany rządu. Wszystko zadecyduje się na najbliższym kongresie partii. Ale już dziś wiadomo, że największe szanse ma koncepcja lansowana przez Mieczysława F. Rakowskiego: nasz premier i nasz szef partii, tyle że w dwóch osobach. Pozwoli to zapewnić Leszkowi Millerowi miękkie lądowanie po utracie fotela szefa rządu. Aktywna obecność na scenie politycznej jest mu niezbędna, by przygotować dalszy ciąg kariery na szczytach władzy. Rozdzielenie bliźniąt syjamskich jest zaś konieczne, by choć jedno przeżyło. Pozytywny wynik referendum nie poprawi notowańgabinetu. Zwłaszcza, że najtrudniejsze społecznie i politycznie decyzje - reformę finansów publicznych, górnictwa i ubezpieczeń społecznych - też zostawiono na „po referendum”. Bój to może być rządu ostatni. Przyspieszenie wyborów parlamentarnych, zaprogramowane na czerwiec przyszłego roku, może okazać się w tej sytuacji raczej ich opóźnieniem w stosunku już nie do wyborczego kalendarza, ale do wymogów chwili. Planowane zdystansowanie się SLD od rządu poprzez rozdzielenie stanowisk szefa partii i premiera, to oczywisty przejaw instynktu samozachowawczego.

Nie musi to oznaczać, że czas pozostały do wyborów SLD zamierza spokojnie przeczekać. Jeżeli dojdzie do postulowanej przez posła Marka Dyducha nowelizacji ustawy antyaborcyjnej i zapowiadanej przez posła Jerzego Jaskiernię debaty nad projektem ustawy o konkubinacie, sporom nie będzie końca. I znowu ich przedmiotem nie będą kwestie dla państwa zasadnicze, znowu zabraknie czasu na dyskusję o polskim projekcie dla Unii Europejskiej. Okaże się, że „tak” społeczeństwa w referendum nic nie zmieniło. Europa będzie oczywiście w tych debatach obecna, bo partie skrajnie prawicowe nie omieszkają przedstawić obu legislacyjnych projektów SLD jako wyniku naszego rychłego członkostwa w UE. A powtarzać, że to bzdura, na nic się nie zda.

Intensywniejsze działania zapowiedział również Aleksander Kwaśniewski. Jego plan to stworzenie koalicji ugrupowań proeuropejskich, zapewniających przeforsowanie w sejmie projektu budżetu i reformy finansów publicznych. Ta koalicja miałaby przygotować Polskę do ostatniej fazy procesu akcesyjnego. Chodzi nie tylko o wywiązanie się z naszych zobowiązań wobec UE w zakresie legislacji, ale też o proceduralną i techniczną gotowość do właściwego spożytkowania wynegocjowanych środków finansowych. Cel zbożny, ale naiwnością byłoby sądzić, że prezydent patronując tego rodzaju koalicji, nie myśli o utworzeniu własnego zaplecza politycznego. Konflikt z Millerem pokazał, że na SLD liczyć mu trudno, a kompromitacja środowiska z Ordynackiej sprawiła, że i na nim nie może się oprzeć. Pytanie tylko, z kim prezydent koalicję tę zamierza tworzyć. Kryterium proeuropejskości nie wydaje się zbyt ostre, skoro partie spełniające ten warunek mają własne pomysły polityczne i do tworzenia bloku z Aleksandrem Kwaśniewskim wcale się nie palą.

Platforma Obywatelska, z nowym, jednoosobowym, przywództwem, nie ukrywa, że jej kampania referendalna pod hasłem „Tak
dla Polski” to początek kampanii wyborczej. Na fali przedreferendalnej mobilizacji powstała również inicjatywa Karta Przyszłości, skupiająca przedstawicieli Unii Wolności, Ruchu Społecznego Krzysztofa Piesiewicza i SKL - Ruch Nowej Polski. Postrzeganie tego, kuluarowego na razie, ruchu jako bazy dla centroprawicowej koalicji nie wywołuje już zdziwienia. Byłaby to taktyka porozumienia działaczy nie przyznających się do partyjnego charakteru swej inicjatywy. Dzięki podobnemu zabiegowi swego czasu powstała Platforma Obywatelska. Czym jednak w programie politycznym miałaby się różnić od PO, która z kolei jest - zdaniem Macieja Płażyńskiego - UW-bis? Nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że Płażyński, który chce utworzyć nową partię chadecką, prowadzi rozmowy z przedstawicielami ugrupowań nawołujących do „tak” w referendum w ramach Karty Przyszłości oraz z politykami Prawa i Sprawiedliwości. Ta ostatnia partia już wcześniej zapowiadała wojnę z „postkomunistami” natychmiast po referendum.

Wszystkie te ugrupowania wpisały referendum unijne w kalendarze swoich działań poprzedzających przyspieszone wybory parlamentarne. Wszystkie, choć nie koniecznie w ten sam sposób, są „proeuropejskie”. Dlatego warto przypomnieć, że - gdyby scenariusz zaproponowany przez prezydenta miał się ziścić - wybory parlamentarne odbędą się jednocześnie z wyborami do Parlamentu Europejskiego. Jeśli przyjąć, że w Polsce elekcja przedstawicieli do tej instytucji UE odbędzie się w podobny sposób, jak w krajach członkowskich, jest to przykra perspektywa. Tam bowiem wybory do Parlamentu Europejskiego to zwykle wyblakła kalka wyborów do instancji krajowych, dyskusje zdominowane są przez sprawy wewnętrzne, a o wspólnej Europie mówi się niewiele i byle jak. To źle, bo Parlament Europejski jest jedyną instytucją UE, o obsadzie której bezpośrednio decydują obywatele - co jest dowodem demokratyczności Unii, ale też, mimo wszystko, jej politycznego charakteru. Kraje przystępujące do UE powinny wykorzystać pierwsze swoje wybory europejskie do refleksji i dyskusji o Europie oraz swoim w niej miejscu. Połączenie wyborów parlamentarnych i europejskich w kraju, w którym brak nawyku obywatelskiej debaty oraz doświadczenia w budowie europejskiej jedności, jest pomysłem niedobrym. Ale może prognoza ta się nie spełni? Może ten zabieg pozwoli kandydatom i wyborcom spojrzeć na sprawy wewnętrzne z perspektywy europejskiej i na odwrót? Oby. To dopiero okaże się miernikiem proeuropejskości ugrupowań politycznych.

Szczególny jest przypadek Ligi Polskich Rodzin. Zwycięstwo „tak” w referendum wcale nie jest porażką tej partii. Przeciwnie: to jej wielkie, i zasłużone poniekąd, zwycięstwo. Gdyby Polska nie weszła do UE, LPR straciłaby rację bytu. Rozumieli to działacze Ligi i teraz zacierają ręce, bo wiedzą, że kryzys społeczno-polityczny, też odkładany na „po referendum” i raczej nieunikniony, że brak natychmiastowej, magicznej poprawy sytuacji nazajutrz po wejściu do UE, że aborcyjno-konkubinatowe spory i ich polityczne skutki, że obcięcie wydatków budżetowych - i sto jeszcze innych plag, skwitować będą mogli krótko: „A nie mówiliśmy? Proszę, co oznacza członkostwo w UE”.

Stare zobowiązania, nowe obowiązki

Wygrane przez zwolenników członkostwa Polski w UE referendum nie oznacza końca obowiązków. Nadal, i to intensywniej niż kiedykolwiek, trzeba przygotowywać się do członkostwa. W pierwszej kolejności do właściwego wykorzystania funduszy, które przyznała nam UE. Wiadomo, że nie da się ich wykorzystać w 100 proc. - nigdy nikomu się to nie udało. Wykorzystanie ich w 40 proc. to minimalny poziom, bo poniżej niego bylibyśmy płatnikiem netto. Całkowicie realne wydaje się jednak wykorzystanie co najmniej 55 proc. środków. A tylko od nas zależy, czy poziom ten będzie wyższy.

Do nadrobienia mamy też zaległości pozostałe z czasów kandydowania. Jednym z nich jest konieczność przetłumaczenia unijnych aktów prawnych. To nie tylko kwestia formalnego zobowiązania wobec Unii. W grę wchodzi również wymiar polityczny, bo skoro mamy posługiwać się na co dzień wspólnotowymi regulacjami, to jako obywatele UE mamy prawo czytać je we własnym języku. A opóźnienie jest tu olbrzymie: przetłumaczyliśmy nieco ponad 20 proc. acquis communautaire, pozostałe 80 proc. to jakieś 60 tys. stron. A nie jest to łatwe tłumaczenie. Najmniejszy błąd może mieć poważne skutki.

Członkostwo oznacza bezpośredni udział we wszystkich ciałach pilotujących, doradczych, kontrolujących, w komitetach i grupach roboczych, do których nie mieliśmy dostępu jako kandydat. Jako członek UE, Polska nie tylko będzie musiała być tam obecna za pośrednictwem swoich przedstawicieli, ale też powinna mieć coś do powiedzenia. Czy będziemy umieli się z tej odpowiedzialności wywiązać? Chyba najlepiej - w porównaniu do innych krajów przystępujących do UE - jesteśmy przygotowani do udziału w pracach związanych ze strategią lizbońską - kluczową dla przyszłości Unii, bo zakładającą, że dzięki m.in. rozwojowi nauki i nowych technologii Unia Europejska stanie się do roku 2010 najdynamiczniej rozwijającą się gospodarka świata. Już dziś wiadomo, że celu tego raczej nie da się osiągnąć w tym czasie. Musimy też mieć stanowisko wobec reformy Wspólnej Polityki Rolnej, polityki spójności, udziału środków własnych w budżecie UE, polityki wobec krajów rozwijających się itd.

Planowane na koniec czerwca zakończenie prac Konwentu Europejskiego nie oznacza zakończenia prac nad przyszłym kształtem UE. Czeka nas jeszcze konferencja międzyrządowa, gdzie Polska będzie musiała zaprezentować swe stanowisko. Czy jesteśmy do tego gotowi? W Kopenhadze, poza zamknięciem negocjacji z krajami, które wraz z nami wejdą do UE, wyznaczono też datę kolejnego rozszerzenia: 2007 r. Jak zareagujemy na przystąpienie do Unii Rumunii i Bułgarii?

Czy jesteśmy gotowi?

To, jak poradzimy sobie z tymi wyzwaniami, zależy od wielu czynników. Po pierwsze, od sprawności naszych struktur administracyjnych. Po drugie, od zdolności klasy politycznej do myślenia i działania długoterminowego - w kategoriach projektu na przyszłość, a nie jedynie reakcji na wydarzenia. Po trzecie, od przygotowania i postawy społeczeństwa do członkostwa w UE.

Wszyscy wskazują Irlandię jako przykład kraju, który potrafił skorzystać z członkostwa: wybrał strategię rozwoju, pozwalającą optymalnie wykorzystać europejską pomoc i koniunkturę. Zapominamy dodać, że ktoś tę strategię musiał opracować, a potem zrealizować. Zrobiła to irlandzka administracja, wspaniały spadek po Brytyjczykach. Malutki Luksemburg świetnie sobie radzi w UE. Wszyscy wiedzą, że dzieje się tak, bo jest bogaty. Ale zapominamy, że sprawność administracji luksemburskiej zależy nie tylko od pensji urzędników i ogólnego poziomu życia. Sprawność administracji jest ważniejsza niż obszar kraju i jego demografia. Tymczasem to, co w Polsce dzieje się ze służbą cywilną, która miała być lekarstwem na kondycję polskiej administracji rządowej, to sabotaż państwa. Nie chodzi o urzędników wyszkolonych w zakresie integracji europejskiej - traktowanej jednak jak dziedzina z Księżyca, bez związku z innymi sferami działalności państwa. Chodzi o urzędnika, który będzie skuteczny bez względu na to, jaką tematyką przyjdzie mu się zajmować. Chodzi o administrację stabilną, uniezależnioną od partyjnych i środowiskowych wpływów. Tymczasem w Polsce wiele uczyniono, by takiej administracji nie było. Na listach stanowisk dyrektorów i wicedyrektorów w polskich ministerstwach aż się roi od „pełniących obowiązki”. To listy stanowisk, których dystrybucja odbywa się poza konkursami i poza ustawą o służbie cywilnej. Przed hasłem „polska administracja” również należałoby w tej sytuacji postawić literki „p.o.”. By nie wspominać o katastrofalnym systemie szkoleń urzędników w zakresie integracji euro-pejskiej. Kolejna przeszkoda to ciągle niejasny system koordynacji polityki integracyjnej. Gdzie ma znajdować się centrum: w Urzędzie Komitetu Integracji Europejskiej, w MSZ, w Kancelarii Premiera? UKIE, powołane w tym celu w 1996 r., od początku czeka na ostateczną definicję. Bez skutku. Z taką administracja trudno nam będzie w Unii.

Z kolei co do naszej zdolności do samookreślenia w UE i w świecie: sposób, w jaki włączyliśmy się w konflikt iracki, pokazał, że nie potrafimy patrzeć na siebie jak kraj, którego przyszłość związana jest z UE. To prawda, że nie mogliśmy poprzeć stanowiska UE w zakresie polityki zagranicznej i bezpieczeństwa, a w sprawie Iraku w szczególności, bo takiego stanowiska nie ma. Powtarzanie tego w kółko jest jednak infantylne, bo w UE, która nie osiągnęła formy ostatecznej, wielu rzeczy jeszcze nie ma. Co nie zmienia faktu, że proces ich powstawania podporządkowany jest pewnemu systemowi wartości i idei. W odniesieniu do relacji międzynarodowych, są to m.in. mul-tilateralizm, poszanowanie prawa międzynarodowego, rozwiązywanie konfliktów w oparciu o środki pokojowe. Musimy sobie odpowiedzieć: czy z tym systemem się zgadzamy? W irackim konflikcie powiedzieliśmy mu „nie”. Wchodzimy do UE z etykietą kraju, który na każde wezwanie z Waszyngtonu odpowiada „tak”. Mniejsza o jej zasadność - ale najgorsze, że ta opinia nam nie przeszkadza. Dobre dla Polski członkostwo to takie, w ramach którego będziemy w stanie przedstawić jasny projekt partnerstwa euroatlantyckiego, miast zadowalać się przyczepioną przez innych łatą. Intelektualnie możemy się na to zdobyć: dowodem przedstawiony przez Polskę plan polityki wschodniej Unii. Tylko czy poradzimy sobie z tym politycznie?

Ostatnia sprawa to społeczeństwo. Słusznie zarzuca się UE deficyt demokratyczny. Ale niesłusznie zapomina się, że w dużej mierze jest on sumą deficytów demokratycznych w państwach członkowskich. Czy przystępując do UE wniesiemy w posagu własny? Na spotkaniach przedreferendalnych, w których brałem udział, coraz częściej spotkałem ludzi, którzy decydowali się głosować na „tak” nie dlatego, że mieli nadzieję na poprawę sytuacji, ale że jej nie mieli. Na zasadzie: gorzej już być nie może, a tamci przynajmniej tych naszych przypilnują. Nie przypadkowo więcej Polaków wierzy w skuteczność instytucji unijnych niż polskich. Niewiara, że może być lepiej, oczekiwanie, że może ktoś jednak przyjdzie i zrobi porządek, nieumiejętność formułowania projektów, niechęć do udziału w demokratycznych procedurach - te postawy istnieją i z nimi wchodzimy do UE. To nie wróży najlepiej naszemu członkostwu. Niech nas „tak” w referendum nie zmyli. Tym bardziej, że rządowe akcje informacyjne nie były ukierunkowane na przygotowanie obywateli do korzystania z atutów UE.

Nieumiejętność formułowania programu politycznego z uwzględnieniem członkostwa w UE, brak długofalowej wizji, niezrozumienie systemu wartości i idei UE, kiepska administracja, brak obywatelskiej aktywności - co się stanie, jeżeli te zjawiska przeważą? Wtedy będziemy członkiem UE, który - jako zawsze spóźniony - będzie starał się opóźnić jej rozwój. Siłą rzeczy zawrzemy polityczny pakt z tymi, którzy chcą Unii Europejskiej ograniczonej do minimum, a więc takiej, która nie leży w naszym interesie - bo my potrzebujemy Unii silnej. Będziemy przystępować do sojuszy ad hoc, żeby poprawić sobie samopoczucie, i dlatego, że lubimy być głaskani po głowie. Będziemy czerpali z unijnych funduszy i nawet nienajgorzej będziemy sobie z tym radzili (pominąwszy od czasu do czasu afery korupcyjne), a nasza sytuacja gospodarcza będzie się stopniowo poprawiać. Tyle że wciąż będzie nam daleko do Francji czy Niemiec. I niechętnie będziemy patrzyć na te kraje i unijną awangardę. Powiemy sobie: jakoś to będzie, a bez UE byłoby jeszcze gorzej.

Ale może ten minimalistyczny scenariusz się nie spełni. Bo niby czemu miałoby być tak kiepsko?

CEZARY LEWANOWICZ

CEZARY LEWANOWICZ jest absolwentem Sorbony oraz Krajowej Sszkoły Administracji Publicznej w latach 1999-2000; był doradcą negocjatora Polski w rozmowach z Unią Europejską min. Jana Kułakowskiego oraz dyrektorem Departamentu Informacji i Kształcenia Europejskiego w UKIE (2001 r.); obecnie jest koordynatorem Katedry Cywilizacji Europejskiej w Kolegium Europejskim w Natolinie; stale współpracuje z „TP”.
 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2003