Najsilniej wibrujące „r”

Ostrzegam od razu: to będzie tekst pełen soczystych bluzgów. Czyste mięso, bez gwiazdek, kropek i zamienników. Inaczej trudno opowiedzieć o tym, co przekleństwa ujawniają o naszym umyśle.

18.11.2019

Czyta się kilka minut

 / JAN FIDLER / ALAMY STOCK PHOTO
/ JAN FIDLER / ALAMY STOCK PHOTO

Kiedy moi studenci po raz kolejny wykazują zupełne lekceważenie dla rodzaju rzeczownika hiszpańskiego, wyrzucając z siebie końcówki z taką dezynwolturą, jakby po polsku też było im obojętne, czy mamy ten stół czy tę stołę, sięgam po sprawdzony dydaktycznie przykład z życia. „Szanowni państwo – zaczynam poważnie – rodzaj rzeczownika może być dla państwa sprawą bardzo istotną z praktycznego punktu widzenia. W sklepie spożywczym na przykład. El pollo znaczy »kurczak«. La polla znaczy »kutas«”.

Zawsze niezmiernie bawi mnie, że ci sami ludzie, którzy jeszcze kwadrans wcześniej w trakcie przerwy między zajęciami bez mrugnięcia okiem stwierdzali, że „tę kobietę chyba do reszty popierdoliło”, słysząc laboratoryjnie wypreparowane z kontekstu słowo kutas, pąsowieją jak bohaterka XIX-wiecznej powieści.

Podniesiony puls, spłycony oddech

Choć znam kilka innych sposobów, żeby podnieść studentom puls, sięgnięcie po wulgaryzm jest jednym z najbardziej efektywnych i niezawodnych. Nie ma w tym zresztą nic dziwnego – od dawna wiadomo, że przekleństwa wzbudzają najsilniejszą mierzalną reakcję fizjologiczną spośród wszystkich słów: zetknięcie z nimi automatycznie przyspiesza pracę serca, spłyca oddech i otwiera pory. Co więcej, dzieje się to nie tylko wtedy, gdy po uderzeniu się w palec sami je wypowiadamy lub zostajemy zmuszeni do ich wysłuchiwania w autobusie (według raportu CBOS z 2013 r. – to w środkach transportu spotyka się z nimi 59 proc. ankietowanych). Jak dowodzą badania wykorzystujące reakcję skórno-galwaniczną (tę samą, na której bazuje wykrywacz kłamstw – bardziej wilgotna skóra lepiej przewodzi prąd), mimowolnie oblewamy się potem już na samą myśl, że nasze usta przez przypadek miałby skalać niecenzuralny wyraz. Kiedy damy się uwieść grze półsłówek i zamiast chyży rój przeczytamy... rudowłosy członek, nasz wewnętrzny cenzor z całej siły wciska hamulec – co w tym przypadku oznacza uaktywnienie obszaru mózgu zwanego prawym zakrętem czołowym dolnym, odpowiedzialnego za wstrzymywanie ruchu jeszcze przed jego rozpoczęciem.

Używanie wulgaryzmów nie wywołuje jednak w naszym organizmie wyłącznie paniki – czasem wręcz przeciwnie, daje nam siłę. Naukowo potwierdzono np. słuszność powszechnie panującego przekonania, że soczysta kurwa mać! rzucona po kopnięciu w krzesło ma działanie uśmierzające – badani byli w stanie znacznie dłużej trzymać dłoń w lodowatej wodzie, jeśli mówili przy tym gówno, w porównaniu z przypadkiem neutralnym, gdy kazano im mówić drewno. W innym eksperymencie uczestnikom w różnym wieku kazano pedałować na rowerku treningowym: wydolność tych, którzy przy tym klęli, była znacznie większa, zwiększała się także siła ich chwytu. Przekleństwa mogą ponadto pełnić swoistą funkcję katartyczną – posługujemy się nimi, kiedy nie możemy poradzić sobie z wzbierającą w nas agresją, bywają więc czymś w rodzaju wentyla bezpieczeństwa. Ponoć już Freud twierdził, że „człowiek, który pierwszy cisnął obelgą zamiast kamienia, był twórcą cywilizacji”.

Kłopotliwe sąsiedztwo

Dlaczego tak przerażają nas i taką władzę nad nami mają akurat te słowa, które zwykło uważać się za semantycznie puste? Wszak według Macieja Grochowskiego, autora PWN-owskiego „Słownika polskich przekleństw i wulgaryzmów”, „przekleństwo to jednostka leksykalna, za pomocą której mówiący może w sposób spontaniczny ujawniać swoje emocje względem czegoś lub kogoś, nie przekazując żadnej informacji” (z wulgaryzmem mamy do czynienia, jeśli dodatkowo łamie tabu językowe). Amerykański psycholog Benjamin K. Bergen w „What the F.”, wydanej niedawno po polsku monografii na ten temat, wskazuje, że kluczem do rozwiązania tej zagadki może być właśnie bliskie pokrewieństwo bluzgów i emocji, bliskie – dodajmy – zupełnie dosłownie.

U większości z nas rejony mózgu odpowiedzialne za generowanie (ośrodek Broki) i rozumienie (ośrodek Wernickego) mowy intencjonalnej zlokalizowane są w lewej półkuli mózgu. Kiedy na skutek urazu czy choroby ulegają one uszkodzeniu, pacjenci mają trudności z wypowiadaniem się (afazja Broki) lub tworzą wypowiedzi brzmiące całkowicie poprawnie, ale pozbawione sensu (afazja Wernickego). Jednak nawet osoby, które niemal całkowicie utraciły zdolność mówienia – cierpiące na afazję globalną – często są w stanie posługiwać się tak zwaną mową automatyczną: wyrecytować dziecięcą wyliczankę, dokończyć dobrze znaną piosenkę, policzyć do dziesięciu. I zakląć. W chwilach wzburzenia i frustracji zupełnie poprawnie rzucają mięsem, choć poproszeni o to, nie potrafią powtórzyć tego samego słowa, które przed chwilą wypowiadali zupełnie spontanicznie. Znany jest nawet przypadek chorego, który prawidłowo artykułował przekleństwa pomimo braku całej lewej półkuli mózgu.

Jak to możliwe? Bergen stawia hipotezę, że mową automatyczną (w tym wulgaryzmami) zarządza inna ścieżka w mózgu, ewolucyjnie znacznie starsza od tej zajmującej się językiem intencjonalnym, przechodząca przez jądra podstawne. Te podkorowe struktury regulują i częściowo tłumią impulsy motoryczne wywołane przez emocje generowane w ośrodkach do nich przylegających: ciele migdałowatym, hipokampie czy przedniej korze zakrętu obręczy; zaburzenie ich funkcjonowania wiąże się zaś między innymi z zespołem Tourette’a.

Odruchowe przeklinanie miałoby więc powstawać w wyniku bezpośredniego dostępu do pradawnych części mózgu odpowiedzialnych za kierowanie emocjami, bez konieczności odwoływania się do mediacji ze strony ośrodków odpowiedzialnych za racjonalne i celowe planowanie.

Przekleństwa mają zatem kolejną szansę zabłysnąć jako przejaw wolności – do tej pory chętnie wciągali je na ­sztandary głosiciele potrzeby zerwania z poprawnością polityczną, teraz mogą stać się przyczynkiem w niekończącym się sporze natura versus kultura, wyrazem powrotu do naszych pierwotnych, zwierzęcych korzeni.

Pogląd taki odpowiada niewątpliwie powszechnym przekonaniom dotyczącym użycia niecenzuralnego języka. Według cytowanego raportu CBOS-u do przeklinania przyznaje się wprawdzie ośmiu na dziesięciu Polaków, ale 65 proc. zastrzega przy tym, że robi to wyłącznie w afekcie. Nieco inaczej „odruchowość” przekleństw rozumie natomiast janKomunikant – wrocławsko-łódzki zespół badawczy stojący za wydanym w 2011 r. „Słownikiem polszczyzny rzeczywistej”. Tutaj jest ona emblematem negatywnie ocenianej mindlessness: komunikacji bezrefleksyjnej definiowanej w opozycji do mindfulness, czyli uważności.

Być może to właśnie mindlessness – obok wtórnej oralności tego medium – tłumaczy oszałamiającą karierę wulgaryzmów w internecie. Jedną z cech komunikacji „bezmyślnej” jest bowiem zanik rozmowy rozumianej jako spójne następstwo wypowiedzi: każdy uczestnik aktu komunikacyjnego wyrzuca z siebie pojedyncze, zamknięte, niezwiązane ze sobą ani treściowo, ani gramatycznie kwestie, dążąc przy tym do nadania im jak najsilniejszego ładunku emocjonalnego i kompletnie nie zważając na potrzeby – czy też w ogóle istnienie – drugiego. Podobna bezrefleksyjność jest również charakterystyczna dla komunikacji internetowej: tweety i komentarze pod postami na Face­booku rzadko bywają zaproszeniem do dyskusji.

Nie przy dzieciach!

Z tej perspektywy – jeśli przyjmiemy, że wulgaryzmy rzeczywiście są częścią języka w pewnym sensie najbliższą naszej zwierzęcej naturze – fakt stale ponawianych uporczywych prób ich instytucjonalnego stłumienia, ograniczenia i zohydzenia nabiera posmaku niemal orwellowskiej represji.

Zgodnie z Ustawą o języku polskim z 1999 r. jesteśmy zobowiązani przeciwdziałać wulgaryzacji języka, polskie prawo prasowe nakłada na dziennikarzy konieczność unikania przekleństw, według kodeksu wykroczeń zaś grzywna za używanie „słów nieprzyzwoitych” w miejscu publicznym może wynieść do 1500 zł. Mimo to próżno byłoby szukać jednoznacznej listy wyrażeń, które należy wyrugować. Poza Rosją, gdzie słowa „niedopuszczalne w mediach” i wykluczone w 2014 r. przez Władimira Putina iście carskim gestem z literatury, teatru, filmu i muzyki określono nader dokładnie („nieprzyzwoite oznaczenie męskiego narządu płciowego, nieprzyzwoite oznaczenie żeńskiego narządu płciowego, nieprzyzwoite oznaczenie procesu kopulacji i nieprzyzwoite oznaczenie kobiety o rozpustnym zachowaniu, a także wszystkie jednostki językowe pochodzące z tych słów”, czyli znane nam skądinąd chujpizdajebat’ i blad’), w wielu krajach sytuacja wygląda podobnie. Nakładają one na swoich obywateli i nadawców ograniczenia w tym względzie, jednakże kryteria, jakimi odpowiednie instytucje państwowe posługują się przy uznawaniu danej treści za wulgarną, są w najlepszym razie niejasne. Najwyraźniej bluzg jaki jest, każdy widzi, choć lepiej byłoby nie oglądać go wcale.

Przede wszystkim zaś nie powinny oglądać go dzieci.

Przekonanie, że wulgarny język krzywdzi najmłodszych, jest bardzo głęboko zakorzenione w kulturze. Nawet ci, którzy klną nagminnie i z fantazją, zwykle starają się nie robić tego „przy dzieciach”. Nie chodzi jedynie o złamanie pewnych obowiązujących norm społecznych. Już w 2011 r. Amerykańska Akademia Pediatryczna ostrzegała, że przekleństwa torują drogę przemocy słownej i zwiększają poziom agresji u nieletnich, stępiając przy tym ich normalne reakcje emocjonalne – innymi słowy, są dla nich szkodliwe.

Bergen po kolei obala wszystkie te twierdzenia. Argumentuje, że żadne z nich nie zostało wystarczająco poparte badaniami empirycznymi: nie ma przekonujących dowodów na to, że wulgaryzmy prowadzą do agresywnych zachowań czy zobojętnienia. Co więcej, ograniczenie ich użycia w domu nie sprawi, że nasze potomstwo nie posłuży się nimi w przedszkolu czy szkole. Dzieci nie są ani głuche, ani głupie.

Potwierdzenia w wynikach eksperymentów nie znajdują również inne powszechnie panujące negatywne przekonania dotyczące przekleństw. Użycie wulgaryzmów nie świadczy wcale – twierdzi Bergen – ani o ubogim słownictwie, ani o lenistwie umysłowym, ani o ogólnej niewydolności intelektualnej. Czy językoznawcy biją więc na alarm bezpodstawnie? Czy profesor Miodek przesadza, mówiąc o „bardzo nieprzyjemnej i niepokojącej sytuacji językowo-stylistycznej w Polsce” czy też, mniej eufemistycznie, o „przerażającej fali wulgarności i schamienia językowego”? Czy rzeczywiście mamy tu do czynienia jedynie z kulturowym tabu i tak naprawdę wszystkie „brzydkie” wyrazy są zasadniczo niewinne?

Badania pokazują, że istnieje namacalna granica, po przekroczeniu której słowo może wyrządzić faktyczną krzywdę. Nie biegnie ona jednak między bulwa nać a kurwa mać, lecz między O, kurwa! Ty kurwo!. Wulgarne inwektywy nie tylko obrażają tych, do których są skierowane – sprawiają też, że osoby postronne stawiają się w opozycji do oczernianej grupy i łatwiej jest im dyskryminować jej członków. Obelgi, zarówno te „zezwierzęcające” (Ty suko!), jak i te uprzedmiatawiające (Jesteś pizdą!) są skutecznym i potężnym narzędziem dehumanizacji. Okazuje się, że od znieważanych ludzi odruchowo dystansujemy się zresztą również zupełnie dosłownie. Uczestnikom jednego z eksperymentów przez ułamek sekundy – zbyt krótko, by byli je w stanie świadomie przeczytać – wyświetlano jedno z trzech słów: gejpedał lub dupek. Następnie proszono ich o ustawienie krzeseł dla siebie i Marka, przedstawiciela uczelnianej społeczności homoseksualnej, z którym mieli rozmawiać. Osoby torowane podprogowo pedałem siadały o 10 cm dalej od rzekomego geja.

Lizanie rany

Skrajny przykład amerykańskiej fobii dotyczącej the N-word (Słowa-na-N), któremu w Detroit urządzono nawet oficjalny pochówek (w kondukcie pogrzebowym szedł burmistrz miasta), pokazuje jednak nieefektywność rozwiązań dążących do delegalizacji języka. Podczas gdy niektórzy przedstawiciele społeczeństwa USA są karani zwolnieniem z pracy nawet za posłużenie się wyrazem ledwie podobnym do nigger (jak niggardly, „skąpo”, którego użycie doprowadziło do dymisji asystenta burmistrza Waszyngtonu), inni, należący do określanej nim grupy (czyli Afroamerykanie) i posługujący się nim na co dzień, uważają próby zakazania go za „niemal rasistowskie”. Nawet tak zaciekły przeciwnik bluzgów jak profesor Miodek przyznaje, że represjonowanie mowy nie jest skuteczne, bo „za język karać nie można”. Bergen dopowiada, że owszem, można, czasem bardzo dotkliwie, ale zupełnie mija się to z celem – to właśnie tabuizowanie i arbitralne ograniczanie zasięgu wulgaryzmów jest jednym ze źródeł ich potęgi. Według profesora Bralczyka „potępianie wulgaryzmów zwiększa zainteresowanie nimi”. Czynnie tłumiąc przekleństwa, zachowujemy się więc jak pies, który zaognia sobie ranę, bezustannie ją liżąc.

Słowa się wycierają. Zaklęcia używane zbyt często i zbyt lekkomyślnie przestają działać. Kiep, niegdyś bardzo obelżywy i budzący oburzenie, dziś w najlepszym razie budzi uśmieszek, dla większości jednak jest już tylko niezrozumiałym archaizmem. Angielskie zounds i swive ustąpiły dobrze nam znanym cunt i fuck. Kiedy słów shit czy zajebisty użyto na antenie telewizji po raz pierwszy, przed odbiornikami zawrzało. Dziś stały się tak powszechne, że wielu nawet ich nie zauważa. Tolerancja na dosadny język wzrosła, klniemy dużo i coraz bardziej otwarcie – mięsem rzucają publicyści i politycy, lekarze i profesorowie wyższych uczelni. Kurwa jest na ustach wszystkich.

Może więc jednak warto ograniczyć przeklinanie? Nie ze względu na mieszczańską moralność czy napomnienia (odwołujących się do chyba nieco dziś anachronicznej i coraz bardziej obciążonej „elitarności”) autorytetów, lecz... z miłości do języka? Byłoby szkoda, gdyby najsilniej wibrujące r w języku polskim straciło swoją moc. ©

Autorka jest filolożką hiszpańską, pracuje w Zakładzie Badań Iberyjskich i Latynoamerykańskich na Uniwersytecie Śląskim. Książka Benjamina Bergena „What the F.” ukazała się w jej tłumaczeniu nakładem wydawnictwa Copernicus Center Press.


PRZEKLĘTE DZIEDZINY

Prawdopodobnie nie ma języka, w którym nie pojawiają się przekleństwa – wliczając w to języki migowe – i całkiem możliwe, że w każdym z nich słowa uważane za wulgarne bądź łamiące tabu przyporządkować można do którejś z czterech kategorii: wiążą się z religią czy sacrum, seksem, wydalaniem lub inwektywami. Pierwsze wywodzą się z bluźnierstw, których przykładem jest m.in. użycie imion świętych w „świeckim” kontekście („Aj, Jezus, Maria!” – jak krzyczą komentatorzy piłkarscy). Inne przekleństwa odnoszą się do części ciała zaangażowanych w prokreację albo do samego stosunku – analogicznie jest z defekacją i układem wydalniczym. Jeszcze inne używane są po to, by kogoś obrazić – mogą mieć jednak rozmaite historie i inspiracje. Benjamin Bergen w książce „What the F.” nazywa to zjawisko prawem Rany boskie, jebany, zasrany, pedał.

Nie mamy zbyt wielu danych pochodzących z systematycznych badań (w tej dziedzinie niełatwo jest napisać wniosek o finansowanie, który nie zostanie odrzucony z oburzeniem...), ale wygląda na to, że różne grupy językowe w różnym stopniu czerpią z tych kategorii. W kanadyjskim francuskim – jak zauważa Bergen – najwięcej jest bluźnierstw, słowa takie jak tabarnak (tabernakulum) są uważane za znacznie bardziej wulgarne niż np. fourte (jebać). W rosyjskim czy kantońskim najcięższe przekleństwa nawiązują do sfery seksu; w niemieckim znaleźć można sporo wulgaryzmów z kategorii „zasranych”.

Co ciekawe, wydaje się, że nie tylko ludzie sięgają po wulgaryzmy. Małpy uczone języka migowego, takie jak szympansice Washoe czy Lucy, podopieczne Rogera Foutsa, używały znaku Amerykańskiego Języka Migowego „brudny”, którym początkowo nazywały to, co robiły do nocnika. Zaczęły go jednak spontanicznie łączyć z innymi znakami, gdy chciały ujawnić swoją irytację: smycz, którą im zakładano na spacery, nazywały czasem „brudną (lub gównianą) liną”, a gdy zezłościły się na swojego opiekuna – odnosiły się do niego per „brudny (gówniany) Roger”. Wygląda więc na to, że także Washoe i Lucy konstruowały swoje wulgaryzmy zgodnie z tym samym prawem, które obowiązuje w przekleństwach ludzkich. ©(P) ŁK

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 47/2019