Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Klimat. Smog. Społecznościowy. Hulajnoga. Pedofilia. Senat. Płaca minimalna. No i oczywiście feminatyw. To kilka słów-kandydatów, które proponują nam do wyboru organizatorzy głosowania na stronie Uniwersytetu Warszawskiego. Można też dopisać własne. Jednocześnie trwa walka o może nawet jeszcze bardziej wyczekiwany tytuł Młodzieżowego Słowa Roku. W poprzednich latach były dzban i sztos. Teraz powiadają, że mocnymi kandydatami będą: huncwot, amba i nieogar [ostatecznie wygrała alternatywka, przed jesieniarą i eluwiną - red/].
Dla mnie jednak wybór jest dość oczywisty. Słowem roku 2019 – Panie i Panowie – ogłaszam FREKWENCJĘ.
Dlaczego frekwencja? Pewnie z powodu pokoleniowej przynależności. Należę do generacji, która wychowała się w latach 90., w dorosłość zaś wchodziła na przełomie wieków. Dziś widać, że było to okres, gdy polska demokracja ucinała sobie drzemkę. Bard tamtych czasów Kazik Staszewski dysponował wtedy słuchem absolutnym. I rapował tak (kawałek „Cztery pokoje”, rok 2000):
„Zamiast jednej stanowiska obsadzają cztery partie
Robiące zasadniczo to samo w ramach jednego modelu
tak władza, korupcja i kłamstwa prowadzą najlepiej do celu
A różnica, że jedni mówią, że PRL była cool – a drudzy, że nie
I że jedni mówią, że pewno Boga nie ma – a drudzy mówią, że jest
Ale zasadniczo to jest jedna formacja nad wyraz pasożytnicza
Takie dwie strony jednej chorągiewki tak tutaj zazwyczaj naliczam”.
Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że Kazik opisuje zjawisko ogólnego zniechęcenia do polityki jako do czczego i pozbawionego praktycznego znaczenia rytuału. W powojennej Polsce było to zjawisko nowe, natomiast zachodnie demokracje przerabiały je już wcześniej. Wielki niemiecko-amerykański politolog Ernst Fraenkel już w roku 1966 ukuł termin „Politikverdrossenheit”. Mniej więcej w tym samym czasie Dwight Dean pisał o „political apathy”. W politologicznych słownikach innych krajów również znajdziemy odpowiedniki tego samego zjawiska.
Polecamy: Woś się jeży - autorska rubryka Rafała Wosia co czwartek w serwisie "TP"
W Polsce przełomu wieków też na to narzekano. I to jak! Opowieść ilustrowano zazwyczaj wynikami wyborów parlamentarnych. Bo prezydenckie (z powodu ich personalizacji) to trochę inna sprawa. Szło to mniej więcej tak: w historycznych wyborach 4 czerwca stanęliśmy na wysokości zadania. Do urn poszło wtedy 62,7 proc. uprawnionych. Ale potem było tylko gorzej. Pierwsze w pełni wolne wybory roku 1991 i spadek frekwencji do... 43 proc. Potem (1993) trochę lepiej, bo 52 proc. W 1997 r. – 48 proc. Mniej więcej tyle samo 4 lata później. W roku 2005 kompletna załamka: tylko 40 proc. Potem powrót w okolice pięćdziesięciu (wybory 2007 i 2015). Podsumowując: Polacy potrafili się zmobilizować na początku. Ale potem osiedli na laurach. Nie chce im się dbać o drogocenny skarb demokracji.
No ale w końcu przyszedł rok 2019, gdy do wyborów poszło 61,7 proc. uprawnionych. 18 678 457 głosów ważnych na 30 mln uprawnionych. I co? I sporo konsternacji, zwłaszcza w tych środowiskach, które na poprzednich etapach transformacji lubowały się w krytykowaniu społeczeństwa za wyborczą bierność. Teraz jakoś nie słychać z ich strony zachwytów nad powrotem demokratycznego wzmożenia Polaków. Pewnie dlatego, że przy wysokiej frekwencji wynik wyborczy okazał się korzystny dla PiS-u. I że po tych 61,7 proc. trudniej obronić tezę o wygaszaniu demokracji w Polsce. No bo jakże to? PiS zabija demokrację, a jednocześnie ją ożywia?
Tymczasem demokratycznego ożywienia trudno w Polsce nie zauważyć. Dość oczywiste wydaje się też wyjaśnienie wysokiej frekwencji. Większość socjologów tłumaczy ją powrotem poczucia sprawczości u wielu obywateli przez lata pogrążonych w politycznej apatii. Zazwyczaj tych samych, którzy (za Kazikiem) nucili sobie w duchu „o czterech partiach robiących zasadniczo to samo”. Ciekawych głębszej argumentacji odsyłam do rozmowy z socjologiem Mikołajem Lewickim dysponującym najnowszymi badaniami na ten temat (w bieżącym numerze „TP”).
Polityka znów zdaje się mieć znaczenie. I demokracja też jakby ważniejsza. Jedni chcą jej bronić, inni uważają, że dopiero teraz się zaczyna. Nie musimy rozstrzygać tego sporu, bo i pewnie nie da się go definitywnie rozstrzygnąć. Ale może dałoby się uzgodnić wspólny mianownik. I przyznać (jedni przez zaciśnięte zęby, inni z triumfem), że w tym, co się dzieje, tkwi pewna szansa. Szansa na postawienie polskiej demokracji na szerszych niż dotąd fundamentach. Na przekonaniu, że polityka to nie tylko domena wąskiej grupy specjalistów czy zawodowców – ale wspólna sprawa. Kończący się rok 2019 to dobry moment na takie rozważania.
Właśnie dlatego frekwencja. A nie klimat. Nie LGBT. Nie płaca minimalna. To wszystko sprawy ważne. Ale demokracja to jednak wartość dla wspólnoty najbardziej fundamentalna.
Czytaj także: Demokracja w budowie - rozmowa z Mikołajem Lewickim