Mój ostatni rytuał

Tuzin. Albo i dwa.

25.03.2019

Czyta się kilka minut

 / PAWEŁ BRAVO
/ PAWEŁ BRAVO

Tyle razy Viktor Orbán dostawał „ostatnie ostrzeżenie” od swojej politycznej rodziny na poziomie europejskim, czyli tej samej Europejskiej Partii Ludowej, której patriarchą są niemieccy chadecy, a gorliwym młodszym adeptem nasza Platforma. Od kilku lat ostrzegają Węgra, że musi przestać tworzyć, pod bokiem najważniejszego klubu unijnych decydentów, z pełnym jego błogosławieństwem, nieliberalną demokrację na własnym podwórku, gdzie rzekomy głos ludu syczy najgorsze ksenofobiczne klisze. Orbán dostał od złośliwego losu taki dar, że jego jedyna realna nemezis, zdolna mu jakoś komplikować budowę narodowej kleptokracji, to sławny finansista o żydowskich korzeniach. Kiedy zatem chce postraszyć lud wrogiem narodu – to mglistemu bytowi pod nazwą „Bruksela” może dodać twarz właśnie Sorosa i w ten sposób domalować semicką, wykrzywioną gębę. Gdyby w Polsce zawisł choć jeden autoryzowany państwowo plakat z połową takiej żydożerczej aluzji, to Starbucksów w Warszawie by nie starczyło, by ugościć ekipy dziennikarskie przybyłe relacjonować na żywo przebudzenie demonów faszyzmu.

No ale jako się rzekło, protektorzy Orbána mają swoje granice tolerancji: nie dalej jak tydzień temu posunęli się do tego, żeby zawiesić jego członkostwo w grupie, a nasz Rafał Trzaskowski zapewniał przy tym, że polscy koledzy niesfornego Węgra byli przeciw temu, żeby go zwyczajnie wywalić, lecz załatwili mu „ostatnią szansę”. Śmiałość, z jaką prezydent naszej obecnej stolicy potraktował sens przymiotnika „ostatnia”, zmusiła mnie do niezłego wysiłku, żeby jednak nie pęknąć ze śmiechu.

Faktem jest, że przednówek to jeden z dwu okresów w roku, kiedy szczególnie często, zwłaszcza w porach posiłków, używamy tego słowa w magicznej intencji odczynienia uroku, aby się przed ostatecznością pewnych zdarzeń właśnie ochronić. Tak więc w początkach października, napierając czule opuszkiem kciuka na filigranowo pomarszczoną skórkę węgierki, by wyłuskać z jej wnętrza ostrokanciastą pestkę, powtarzamy „to już ostatnie w tym sezonie”, uczepiając się przeciwnego wprost złudzenia: że będą trwać i trwać, choćby do Gwiazdki. Podobnie w kwietniu raz po raz wymawiamy słowo „ostatnie”, wyciągając niedobitki tego, co skutecznie zostało przechowane, odsuwając z pola świadomości oczywistość, iż faktycznie każdy zapas na zimę ma to do siebie, że się kończy. Już parę tygodni temu pisałem melancholijnie o końcówce przedwojennych w smaku renet, które wyszperałem na krakowskim Kleparzu – a od tego czasu już trzy razy zdążyłem odprawić w kuchni rytuał „ostatniego obierania”. Po prawdzie to, co przedwczoraj robiłem, raczej winno się zwać już wyrzucaniem, bo jakość owocu tak nędzna, że więcej z tego zjedzą robaczki na kompoście niż ja do śniadaniowej owsianki.

W każdej chwili życia mamy jedno, dwa albo i więcej takich pudełek zapałek, które człek popycha z lękiem na kancie stołu, licząc że jeszcze milimetr czy dwa nie przechyli się przez środek ciężkości i nie poleci na podłogę. Jedne ważniejsze, inne mniej, niektóre wyjątkowo trwałe. Dla mnie takim punktem najwyższego oporu rzeczywistości przed przemijaniem jest pewien rynkowo i społecznie bezużyteczny sklepik z artykułami AGD na przedmieściu robotniczym miasta Mestre, czyli przemysłowego podbrzusza Wenecji. Trzeba mieć w głowie bardzo spaczoną postać sentymentalizmu, żeby kochać takie miejsce. Tam to, w bocznej uliczce, starszy człowiek sprzedaje mydło i powidło, statki i manatki, raczej niemodne, m.in. dziwne gliniane naczynia do pieczenia z Kalabrii, skąd pochodzi spora część jego klienteli, bo eksplozję tutejszego przemysłu pół wieku temu napędzali wewnętrzni imigranci. No ale wszystkie zainteresowane klientki dawno takie nabyły, więc tych kilkanaście, które pozostały na regale, interesują już tylko mnie, jedynego z pewnością klienta spoza sąsiednich kwartałów. Biorę po jednym za każdym razem, potem obdarowuję przyjaciół, co roku wracam ze ściśniętym gardłem, bo wiem, że to kiedyś ten sklep pożre jak nie śmierć właściciela, to gentryfikacja (czyli też pewien rodzaj śmierci) okolicy.

Wyprzedaż zimowych zapasów, zamykanie wygasłego sklepu – to wszystko przecież tworzy miejsce na początek czegoś nowego, i mało gdzie tę prawdę widać równie mocno, jak na targu właśnie. Rzut kamieniem od miejsca, gdzie jeszcze leżą „ostatnie” renety, zamknął się stragan z winem, po to, by dać miejsce sklepikowi spółki Kuby Lorka (z rodziny wybitnych serowarów ze Szczyrzyca) i Pawła Portojana, Ormianina od lat łączącego Kraków gastronitką z Kaukazem. Sprzedają, jak głosi szyld, „najlepsze z Polski”, a konkretnie głównie zagrodowe sery i zdrowe wędliny. Tanio nie jest, ale lepiej czasem zjeść mało, a dobrze. Zwłaszcza że można zaoszczędzić np. na podróżach do Francji, panowie bowiem, ku zgubie mojej wątroby, sprzedają najprawdziwszą crème fraîche. To niby nic wielkiego, ot po prostu odpowiednio zakwaszona bardzo tłusta śmietana, ale mnie ten składnik przenosi na zupełnie inne rewiry deserów, stanowi jakby najbardziej atłasową, jaką można sobie wyobrazić, podszewkę pod wszelki owocowy kożuszek. Zarówno świeży, jak i ze słojów, tak jak obecnie. Mieszam ją z musami, dżemami, z gęstą konfiturą oraz syropem. Oto chyba już ostateczny powód, dla którego zostanę na dłużej w Krakowie... ©℗

A komu do tego sklepu daleko, niech próbuje sam, rzecz jest prosta, tyle że wymaga uwagi: musimy 0,5 l jak najtłustszej i jak najmniej przemysłowo obrobionej słodkiej śmietanki zakwasić kilkoma łyżkami maślanki, zostawić pod ściereczką w temperaturze pokojowej (czyli ok. 20 stopni) na mniej więcej dobę, aż się ładnie zetnie – o ile się zetnie, bakterie bywają kapryśne. Jeśli proces przebiegnie prawidłowo, to taka domowa crème fraîche wytrzyma w lodówce jeszcze parę dni.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 13/2019