Cud kleparski

Niby taki niezmienny, a ciągle się zmienia. Stary Kleparz – jeden ze wspanialszych targów, jakie znam.

11.08.2014

Czyta się kilka minut

Stary Kleparz, Kraków, sierpień 2014 r. / Fot. Kamila Zarembska
Stary Kleparz, Kraków, sierpień 2014 r. / Fot. Kamila Zarembska

Kiedy było to jeszcze osobne miasto, w skład targu wchodził dzisiejszy plac Matejki – razem to olbrzymia przestrzeń. Ale kto był na targu gdzieś na południe od Polski – w krajach, gdzie się jeszcze niejedna dziwna rzecz uchowała – wie, że tamtejsze targowiska muszą być duże. Kleparz wchłaniał wszystko, co się nie mieściło w obrębie Krakowa: zajazdy, oberże, a także brud, nierząd, przestępczość. Już dawno Kleparz zmalał; ale nie zmalała jego rola. Poszedłem tam znów, parę dni temu, żeby zmierzyć jego puls i na gorąco go opisać.

Dzikość na chodniku

Rynek Kleparski ciągnie się już przy modernistycznym gmachu „Feniksa”, dziś zwanym po prostu budynkiem „LOT-u”. No i się zaczyna: staniki, jakich nie uświadczysz w sklepie, chyba po garażach szyte, białe; wielkie szczotki dziwaczne jakieś, ewidentne samoróbki; do tego najcudaczniejsze kosmetyki, lepsze, bo niemieckie, cóż, że nieco przeterminowane; i rośliny doniczkowe, wyhodowane przez tę panią, która nimi handluje; i kwiaty ogrodowe; i czosnek „dobry, polski”; i borówki zwane jagodami; i używane futerka, teraz, latem, zastąpione przez kurtki skórzane z drugiej ręki – z tej samej jednak, co futra epoki późnego Gierka. Tu nabyć można ekstrawagancko niemodną lampkę na biurko (cóż, że kabel urwany) i używaną bieliznę, i żelki niemieckie, dobre, słodkie, i jabłka, jakich nie uświadczysz nigdzie: pełne plam i chropowatości. Tu dzikość panuje i bylejakość, tu się handluje towarem ściętym pod domem, znalezionym w szafie.

Całe to dobro spoczywa na chodniku, na obramieniach wystaw, wisi cudem jakimś przyklejone do gmachu „Feniksa”, i choćby tysiąc atletów ze Straży Miejskiej zjadło po tysiąc kotletów, to nikt nie wygoni tego badziewia z przedsionka do mieszczańskiego raju.

A dalej już Stary Kleparz, właściwe targowisko. Co w nim najciekawsze – trwanie w postaci niezmiennej i jednoczesne gwałtowne zmiany. Od strony LOT-u licząc, jest Stary Kleparz miasteczkiem budek-sklepików; zaś licząc od kościoła św. Wincentego à Paulo przy ulicy św. Filipa – przestrzenią drewnianych lad, z byle jakim przykryciem (części szmaciarsko-gospodarczej nie liczę, bo najmniej ciekawa). Ta część złożona z lad jest z zasady rolnicza, co od lat już nie jest prawdą, bo się tutaj handluje wszystkim, od ziemniaków i cebuli po banany i proszek do prania. Ma jednak ten minus, że kiedy mróz ścina miasto, to i sprzedawców ścina. Jest więc sprawiedliwie: właściciele i najemcy budek ponoszą większe koszty, a tym mniej płacącym, pod gołym niebem, przyroda bardziej w d... daje. I w mróz ta druga część jest malowniczo pusta, śniegiem przykryta.

Bambosze i zioła

Jednak nie odwieczny charakter, a zmiany są tym, co się ostatnio rzuca najbardziej w oczy. Od budek zacznę; poszedłem, ponotowałem sobie numery. A więc: zaraz przy wejściu na Kleparz od strony LOT-u, po lewej, jest budka (nr 2) niezwykle charakterystyczna dla tego placu. Jej handel zasadniczy to nabiał, jednak zamiast taniochy dla klienta typowo krakowskiego (czytaj: po wielokroć obracającego w spoconej dłoni każdą jednogroszówkę, zanim ją wyda) wybrała luksus. Są tam sery włoskie i francuskie, są najdroższe polskie, od zawsze był tam np. wybitny, dojrzewający Bursztyn; i zaraz zza granicy jest Dziugas litewski, sprzedawany jako „litewski parmezan” – co jednak jest małą przesadą; a teraz i kozie bundze, liczne odmiany sera korycińskiego, z rozmaitymi przyprawami – aż nie mam czasu nadążyć za tym, co wystawione. Jednak uwaga: drogo tam jest, i sprzedawczyni z niewiarygodną wprost dezynwolturą kroi dwa razy więcej sera niż się poprosi.

Pod numerem 69 są warzywa i owoce, ale tam głównie kupuję towar ukryty przed ludzkim wzrokiem: trzeba wiedzieć i poprosić. Handlują ciętymi ziołami na wagę, w które zresztą zaopatrują knajpy krakowskie. Nic tu do dodania: najlepsza bazylia, bazylia tajska, kolendra, mięta szaleńczo w nosie wiercąca, czasem szałwia.

W połowie pierwszej alejki jest moje miejsce ulubione: drzewo i jego obmurowanie. Zwykle na tym obmurowaniu siedzi starsza pani i handluje wyrobami, jakie czasem, choć coraz rzadziej, można spotkać na targowiskach. (Kiedyś siedział starszy pan, który od zawsze proponował psi smalec na rozmaite dolegliwości, ale chyba już tam nie bywa.) Ja z całego asortymentu wybieram bambosze robione na szydełku, tzw. melanż kolorystyczny, przy czym, tak się dziwnie składa, na melanż wchodzą tylko kolory najbrzydsze. Bambosze są nieforemne, wstrętne – jak znalazł na prezent, wprost z Polski lat 70. Pani, skądinąd, bardzo miła.

Na końcu tej alejki królestwo słodyczy na wagę, ulubione miejsce pokątnych biuralistek-słodyczomanek, sióstr zakonnych (które tu właśnie zaopatrują się w tony słodyczy dla podopiecznych i, podejrzewam, także dla siebie), udręczonych matek z dziećmi (bywają też ojcowie). Gumy w kształcie papierosów, czekolada z Niemiec, czekoladki z Wawelu na wagę, gumisie, barwione kwiatki z cukru, do dekoracji tortu. Świątynia słodyczy, nieco w starym stylu, ale – co robić – błyszcząca jak szopka krakowska i przez to podniecająca.

Piekielne Węgry

Po suszone towary lubię się udawać pod numery 50 i 60, bo można tam znaleźć nowinki, można komosę ryżową kupić, i nikt się nie zdziwi, jeśli trzeba np. jakiegoś gatunku otrębów. Ale kiosków z grochem, fasolą, kaszą w wielkich workach jest sporo, więc najlepiej chyba pobłądzić sobie, aż się oko na czymś zawiesi. Pod numerem 50 są jeszcze owoce suszone (i niesuszone, i pomidory dojrzałe o każdej porze roku) – ale to ma swoją cenę, jest to jeden z najbardziej luksusowych kiosków na całym targu, i chodzę tu tylko wtedy, kiedy potrzebuję czegoś konkretnego. Chodzę i zgrzytam zębami.

Ulubiona budka owocowa (prowadzi pan Marcin, aktywista sportowy i fejsbukowy) nosi numer 63 – tu zawsze się dowiecie, skąd konkretnie pochodzi towar i ile mu trzeba do pełnej dojrzałości; kiedy ostatnio pytałem, były fantastyczne dynie z RPA (co zrobić, mówił właściciel budki, polska dynia nigdy taka dobra nie będzie). Jest zresztą coś na kształt sojuszu między nim a budką węgierską (nr 54): u sprzedawcy owoców dowiecie się najprędzej, co tam nowego w ofercie. Ja przepadam za ich towarem, bo to nareszcie prawdziwe wyroby stamtąd, a nie tylko odwieczne salami suszone.

A więc, po kolei: wszystko, co kwaśne – papryki w kwaśno-słodkiej zalewie, nadziewane kiszoną kapustą, podobnie ogórki nadziewane kapustą kiszoną. Kubełki z piklami – ja przepadam za czosnkiem. Wreszcie – wędliny. Temat ocean, nie do przebrnięcia na jeden raz. Dla początkujących debreczynki. Dla bardziej zaawansowanych miękkie salami w różnych stopniach ostrości, najostrzejsze jest naprawdę piekielne. Dla wybrednych mięsa rzadkie: wędliny z włochatej węgierskiej świni, mangalicy, ze stepowego szarego bydła, z jelenia. To są rzeczy, których (jeśli jesteście mięsolubni) spróbować trzeba obowiązkowo.

Wreszcie nie sposób nie wspomnieć o tym, co jest na Kleparzu nowością absolutną, i za co należą się podziękowania od społeczności miasta: budka węgierska ma w oficjalnej ofercie wino. Nie wiem, czy to jest dla wszystkich jasne, ale na tym placu targowym od zawsze były osoby wcięte mocno i słabo, zazwyczaj podłym alkoholem. Nieodmiennie ktoś spał pod murem, ale alkoholu oficjalnie kupić nie było można. Teraz – jest, i to wspaniałe węgierskie butelki, nie żadne tam turystyczne sikacze.

Mortadela z pistacjami

Pod numerem 58 Włoch nowy, ale kiedy byłem ostatnio, to się wejść bałem, bo swym ciałem zasłaniał drzwi: na wzór targowisk południowych nic sobie z niczego nie robił i palił, niepomny na to, co się dzieje dokoła. Tam, na jakiejś Sycylii albo Sardynii, zachwyciłbym się może; ale na moim Kleparzu nie bardzo się zachwycam. Trudno i darmo, jest Włoch nowy (palacz namiętny), ale nie wiem, co ma na składzie. Tradycyjnie więc zakupy robię w Che Bonta Salumeria Italiana, pod numerem 32: czasem się skuszę na mortadelę z pistacjami, o serach zaś dyskutuję bezpośrednio z panem Włochem, bo czasem ma jakieś skarby ukryte, np. dojrzewające kozie cuda, bardzo intensywne; albo, z drugiej strony, niezwykle delikatne bawole mozzarelle. Dobry sklepik, choć trzeba pamiętać, że lepiej kupować tuż po dostawie.

Pod 25. kupuję kurczaka zagrodowego z Podlasia, o bardzo dobrym, zwartym mięsie. Jeśli jest jesień i zaliczam doła, to kupuję w tej samej budce (zwykłej budzie z drobiem, ani pięknej, ani nowej) kurę podlaską, i sobie bulion gotuję; i raz, że mi bardziej smakuje, a dwa, mam ochotę wierzyć, że to jakoś przyzwoiciej pozwolić tym kurom pobiegać po swobodzie. Trzeba za to zapłacić, owszem, ale uważam, że warto (do bab kleparskich handlujących drobiem tzw. własnym – bo czy on własny, pojęcia nie mam – zaufanie mam ograniczone).

W sprawach mięsa nic nie przebije firmy Gugulski, nr 38: też budka niepiękna, niespecjalna, ale wysoce specjalistyczna. Dostarczą wszystko, czego sobie życzycie. Kości sprawnie wybiorą, jeśli trzeba. Kotleciki uformują wielgachnym nożem, aż się łapię na tym, że wzroku oderwać nie mogę. Na co dzień można dostać kaczkę, królika, jagnięcinę, dziczyznę, co tylko zechcecie. Kupuję tam czasem jagnięce – no, częściowo jagnięce – kiełbaski. Są świetne, jeśli podpiec albo podsmażyć z rozmarynem i czosnkiem. Obok, pod numerem 39, zagnieździła się ostatnio pierwsza budka w typie luksusowej piekarni, wszystko na ciemno, świecą się napisy; cóż z tego, kiedy chleb nawet dnia nie przetrwał. Na razie więc nie polecam.

Wreszcie odkrycie zupełnie świeże: pierwsza prawdziwa kawiarnia na Kleparzu. Dotąd kleparska społeczność, baby w brudnych fartuchach i faceci wózki pchający, piła kawę w plastikowych kubeczkach, z obfitym kożuchem fusowym; a zimą widywałem to towarzystwo, jak usiłuje sobie ogrzać dłonie przezroczystym kubkiem z herbatą (plus mnóstwo cukru, plus cytryna). Brali to zwykle z takiej jednej budy, która wstydem jest dla pięknego placu. Teraz koniec z tym wstydem, a przynajmniej jest szansa na to: powstała budka wykończona bardzo modnie, nowocześnie, choć prościutko, obstawiona kwiatami – numer 33 – gdzie fantastyczny ekspres, lśniący chromem, gdzie młynek, gdzie kawa palona świeżo. No cud się stał – cud, których na Kleparzu trzeba więcej jeszcze. Kawa doskonała, a przy okazji można się zaopatrzyć w napoje chłodzące, w czatneje, w oliwy. Cóż, taki kiosk-kawiarnia to sprawa śliska: przyszedłem na espresso, a kupiłem sobie oliwę z Chanii, przez pamięć na udane wakacje, przez pamięć na oliwę, jaką tam kiedyś jadłem (okazała się bardzo dobra). Bardzo mi się to podoba, i proszę o więcej.

Polowanie na zieloną pietruszkę

O tym, co się dzieje na odkrytej części Kleparza, nie ma co pisać: to jeden ze wspanialszych targów, jakie znam. Dziki, wschodni, nieujarzmiony. (Nieważne, że zmienił charakter, że coraz mniej na nim producentów; są za to handlarze, którzy przekazują sobie fach z pokolenia na pokolenie). Jest to miejsce widowiskowe, teraz buchające życiem, nieustannie mutujące. Jak każdy mam tu swoje stałe punkty: baba z papierosem ma najlepsze pomidory, przy tym, niestety, najdroższe. Na samym końcu, bliżej kościoła, jest moja oaza serowa – tam się idzie po bundz, po „serek” (czyli, jak mówi cała Polska, twaróg); tyle że trzeba rano kupować, bo taki ser po całym dniu czekania nie jest najlepszy (niby żadna tajemnica, ale nigdy dość przypominania). Po grzyby – tylko na pierwszym stoisku, zaraz po wyjściu spomiędzy budek. Bezczelna gówniara, w nieco zbyt brudnym ubraniu, mówi, żebym jabłek nie dotykał, bo to ona jest od dotykania – cóż, kiedy jabłka ma najlepsze.

Uwielbiam tu polować na dobrą pietruszkę, na pomidory, jakich nie sposób uświadczyć w sklepie, na pierwszą kapustę kiszoną, jeszcze zupełnie zieloną. A jednocześnie tu właśnie przychodzę na stoisko ze świetnymi oliwkami, tu kupuję przyprawy, tu się wyprawiam po znakomite kozie sery. Ten Stary Kleparz niby taki niezmienny, a ciągle się zmienia, ciągle między ziemniaki-cebulę-buraki coś nowego się wbija. Niby chodzą baby usmolone, kleparskie damy, niby, przekrzykując się nawzajem, wyprawiają się po lody na kreskę do zaprzyjaźnionego kiosku, jak zawsze bywało – a jednak obserwują uważnie, jakie są tendencje nowe. W cenach są obeznane jak nikt. Kiedy je przycisnąć, powiedzą, czemu ten facet ze stoiska obok pomidorów taki zapłakany chodzi. Dyskutują o politycznym życiu i o wakacjach w Grecji.

Turcja i Korea

No i jest jeszcze coś, czego mi od dawna brakowało: najbliższe otoczenie Starego Kleparza – w kamienicach dokoła. Sklep Pigi (jestem psychofanem tej nazwy) cieszy się zasłużoną renomą; ale to nic nowego. Nowe są dwa punkty: Turecki Market Mahir (Rynek Kleparski 12), gdzie można kupić mniej więcej wszystko, co w Turcji naprawdę dobre. Są papryki zielone, dość ostre, są wędliny i sery, jest jogurt – nieważne, czy stoicie po stronie jogurtu greckiego czy bałkańskiego: ten turecki (chyba zresztą produkowany w Niemczech, jak większość towaru w Markecie) jest świetny. No i niestety, przyznaję, jest baklawa, to okropne, ale jest, doskonała. Trudno. Uzależnionym odradzam zbliżanie się. A poza tym – jak to w każdym sklepiku tureckim – i czajnik się dostanie, i różne drobiazgi, a jak czegoś nie ma, to wystarczy poprosić – sprowadzą.

Drugi punkt dość nowy to Oriental Spoon, ul. Paderewskiego 4 (niedaleko ASP), maleńka, bardzo ładna knajpka koreańska. Podają tam głównie bibimbap, narodowe danie: ryż z warzywami, mięsem albo (dla wegetarian) tofu smażonym, plus sos do wyboru. Brzmi prosto – i jest proste, ale są dwie zasady, które sprawiają, że się tym lubię zajadać: wszystko tu sezonowe i pięknie podane. Chodzi o kompozycję, na którą się patrzy tylko przez chwilę, bo natychmiast burzy się ją, mieszając. Ten południowokoreański przybytek na skraju arcypolskiego targowiska zdumiewa mnie i zachwyca: jest jak metafora kraju naszego (ale nie dla metafory tu chodzę, nie ma głupich).

A więc jest już wino, jest kawiarnia, jest koreańska knajpka. Brakuje jeszcze miejsca, gdzie można by się napić tego wina, albo jakiegoś lepszego piwa; brakuje jakiegoś bistro o gastronomicznych zapędach, gdzie można by wpaść podczas zakupów na śniadanie; brakuje luksusowej restauracji. Przekonany jednak jestem, że to już niedługo: Kleparz ostatnio przyspiesza. Pójdźcie sprawdzić, jeśli nie wierzycie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, publicysta, krytyk kulinarny i kurator wystaw fotograficznych. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Jego teksty z lat 2008-2010 publikowane w „Tygodniku Powszechnym” zostały wydane w zbiorze „Dno oka” (2010, finał nagrody Nike). Opublikował… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2014