Między Bogiem a Kościołem

Nnie sądzę, bym wybiegał przed szereg. Żyłem w duchu Soboru. To, co mogłem krytycznie powiedzieć jako ksiądz, miało inną wartość, niż gdybym to mówił jako osoba świecka. Ale widocznie Kościołowi w Polsce nie jest potrzebny krytyczny ksiądz.
Stanisław Obirek /
Stanisław Obirek /

ANDRZEJ BRZEZIECKI, JAROSŁAW MAKOWSKI: - Bezpośrednim powodem Twojego odejścia z zakonu była burza, która rozpętała się po wywiadzie, jakiego udzieliłeś belgijskiemu dziennikowi "Le Soir". Czy Twoje słowa zostały wtedy przeinaczone?

STANISŁAW OBIREK: - Miałem pełną świadomość, że ,,Le Soir" jest pismem liberalnym, a dziennikarz rozmawia właśnie ze mną, bo często formułuję krytyczne sądy na temat Kościoła. Widocznie liczył na taką wypowiedź także po śmierci Jana Pawła II. Nie miałem ochoty wywoływać skandalu. Byłem przekonany, że, po pierwsze, powinienem mówić zgodnie z moim przekonaniem, a po drugie, naprawdę nie powiedziałem ,,Le Soir" nic takiego, co nie byłoby odczuciem przynajmniej części liberalnych, myślących katolików. Ta wypowiedź nie była okazaniem braku szacunku dla zmarłego Papieża.

W gazecie opublikowano dokładnie to, co mówiłem. Osobiście nie widziałem powodów do przepraszania kogokolwiek. Słyszałem argumenty, że nawet w pogańskim Rzymie sądownie karano ludzi, którzy w okresie żałoby źle mówili o zmarłym. Ale dla mnie na tym właśnie polega różnica między kultem cesarzy rzymskich a chrześcijaństwem. Krytyczna wypowiedź o Papieżu nie dotyka istoty chrześcijaństwa.

- Przecież przez lata żyłeś w Kościele, w zakonie, widząc wiele błędów Kościoła - i jakoś to aprobowałeś. Zacząłeś myśleć o wyjściu z zakonu dopiero, gdy problemy dosięgły Ciebie.

- Operacje, które dotykają bliźnich, wydają się lekkie i właściwie mało istotne. Dopiero operacja, która nas czeka, jest poważna. Gdy studiowałem zagadnienie wolności religijnej, zachwycałem się dekretami soborowymi, wielkimi intuicjami Rahnera czy Dupuis, świat i Kościół wydawały mi się różowe. Jezuicki pisarz Anthony de Mello był narzędziem, którego używałem w pracy ze studentami, gdy jeszcze nie było mowy, że będzie krytykowany. Problemy pojawiły się dopiero, gdy zacząłem się wypowiadać na temat Papieża.

- Jakie problemy?

- To był pewien proces. Pojawiały się sygnały, że tu za dużo coś powiedziałem, tam może mało ostrożnie. Nie rozumiałem i do tej pory nie rozumiem tych sygnałów. Krytyczne uwagi o pewnych formach recepcji nauczania papieskiego nie stanowiły przecież ataku na Kościół czy na Jana Pawła II. Początek mojemu odejściu od zakonu dał list, który prowincjał wysłał do współbraci. Napisał w nim, że moje wypowiedzi dla “Le Soir" nie są reprezentatywne dla jezuitów, i powiadomił adresatów, że wysłał kopię do abp. Michalika, prymasa Glempa, kard. Macharskiego i nuncjusza Kowalczyka. Tak naprawdę ja nie jestem w konflikcie z zakonem, tylko zakon się bał, że mogę stać się źródłem jego konfliktu z Episkopatem.

  • Nie chciałem skandalu

- Czyli zakon i Kościół wyhodował "żmiję na własnej piersi"...

- Na pewno poza zakonem takiej wiedzy i wykształcenia bym nie posiadł. Jezuici inwestowali we mnie, wysyłając mnie na studia. Dzięki temu - mam wrażenie - poznałem dobrze doktrynę kościelną. Ale pracując przez 20 lat dla zakonu, najlepiej jak umiałem, odpracowałem te studia. Nie mam poczucia, że zdradzam zakon. Mam poczucie, że zakon ma dość mnie, a ja zakonu.

- Czy odejście jest dla Ciebie porażką?

- Raczej wyciągnięciem wniosków z doświadczeń. Czułbym niesmak, gdybym tej decyzji nie podjął. Byłaby to rezygnacja z czegoś dla mnie podstawowego - o czym uczę, o czym piszę. Bo wolność jest dla mnie wartością absolutnie podstawową. Wydawało mi się przez wiele lat, że jest ona możliwa w zakonie: reprezentuję Kościół, ale jednocześnie mówię własnym głosem. Wydawało mi się, że na tym polega urok jezuitów.

- Ale sformułowania pod adresem Jana Pawła II: "proboszcz wiejskiej parafii", "egzotyczny katolicyzm"...

- Co jest obraźliwego w określeniu ,,wiejski proboszcz"? Zwłaszcza jeśli się pamięta o powieści “Pamiętnik wiejskiego proboszcza" Bernanosa, albo o Janie Vianneyu. Wiejski proboszcz, który się troszczy o parafię i dyscyplinuje ludzi, to - inaczej mówiąc - dobry gospodarz. Skądinąd sam nie nadaję się do wiejskiej parafii i nie fascynowałem się formą duszpasterzowania Jana Pawła II. Taki jest mój pogląd. Czy nie mogę go wyrazić? Gdy rozmawiałem z byłymi członkami PZPR, którzy mnie przekonywali, że tak naprawdę Kościół jest tym samym, co partia, chciałem im pokazać, że nie, bo w Kościele istnieje wolność wypowiedzi.

Moje doświadczenia z instytucją zasadniczo były pozytywne. Zaczęło się od studiów za granicą. Pamiętam, jak rektor mnie wezwał i oznajmił: “Rozpoczniesz studia teologiczne w Rzymie i Neapolu". Powiedziałem, że nie znam włoskiego, że to nie jest dobry pomysł, ale się ucieszyłem. To było ze strony zakonu wyróżnienie. Wróciłem po pięciu latach i zacząłem prowadzić duszpasterstwo akademickie, które bardzo mi odpowiadało, skończyłem polonistykę. To się wszystko harmonizowało, było zgodne z moimi pragnieniami. Potem zrobiłem doktorat, habilitację. Przy okazji miałem też funkcje zakonne, które potwierdzały, że to, co robię, jakoś mieści się w ramach oczekiwań. Byłem przełożonym współbraci, rektorem Collegium Ignatianum i nikt nie wyrażał wobec mnie zastrzeżeń. Dawanie do wglądu współbraciom moich tekstów traktowałem raczej jako życzliwe ustrzeżenie mnie przed sformułowaniami, które mogłyby zostać źle zrozumiane. Nie postrzegałem tego jako zamachu na wolność. Wypowiedzi radiowe czy telewizyjne trudno dawać do wcześniejszego wglądu. I głównie kontakty z mediami były różnie komentowane. Jedni mówili, że to dobrze, iż taki jezuita się pojawia, drudzy mówili, że nieostrożnie się wypowiadam.

Spór z Kościołem może być ciekawszy z chwilą, gdy przestanie mnie obowiązywać słynna instrukcja “O sposobach kontaktowania się osób duchownych z mediami", do której - zdaniem jej pomysłodawcy biskupa Głodzia - jako zakonnik nigdy nie potrafiłem się stosować. Sama instrukcja mówi o tym, że kapłan wypowiadający się w mediach musi być kompetentny i powinien bardzo kochać Kościół. Jeśli pierwszy warunek potrafię zrozumieć, to drugi jest doprawdy trudno wymierzalny, zwłaszcza jeśli stopień miłości będą określać biskupi, którzy zasługują niekiedy na krytyczną ocenę.

- Dlaczego zdjęto Cię z funkcji redaktora naczelnego "Życia Duchowego"?

- Nigdy nie dostałem uzasadnienia tej decyzji. Nawet gdy po odwołaniu chciałem odejść z redakcji, mój następca przekonywał, bym tego nie robił, bo czytelnicy mogliby uznać zmianę personalną za zmianę polityki wydawniczej. Wydało mi się to racjonalne, choć odczuwałem lekki niesmak.

Może źródłem nieporozumień był proponowany przez “Życie Duchowe" nowy sposób rozmowy z niewierzącymi: nie traktowałem ich bowiem jako “materiału do nawrócenia", ale jako partnerów w debacie. Większość jezuitów była przyzwyczajona do “walki z ateizmem", dla mnie natomiast najgłębsze rozumienie chrześcijaństwa polegało na tym, że wsłuchuję się w to, co ludzie mówią, i staram się reagować. “Życie Duchowe" było moim dzieckiem, to ja wymyśliłem jego formułę, która jednak okazała się pójściem za daleko. Zakon nie chciał firmować pisma, w którym pojawili się Jerzy Prokopiuk czy Zygmunt Bauman.

A potem był wywiad “Kościół do spowiedzi" dla “Przekroju".

- Powiedziałeś w nim, że "cielcem" polskiego Kościoła jest Papież.

- Mówiono, że wywiad ukazał się w złym momencie, bo oto Papież przyjeżdża, a tu tekst jak cios między oczy. Może się mylę, ale taki właśnie zarzut usłyszałem od przełożonych. W kraju euforia nabożnego oczekiwania, a Obirek znowu z czymś wyskakuje.

Skutek był taki, że prowincjał absolutnie zakazał mi pisania czegokolwiek. W rozmowie z nim powiedziałem, że autoryzowałem wywiad i niczego nie odwołuję, że tak jak ja myślą ludzie w wielu krajach. Argumentowałem, że przecież obaj studiowaliśmy teologię i wiemy, że recepcja pontyfikatu jest tylko przypisem do rozdziału o papiestwie w teologii, a wszystko inne, wcielenie, zbawienie, odkupienie to podstawowe sprawy. Gdybym miał wątpliwości co do bóstwa Jezusa czy co do charakteru Trójcy Świętej, prawdopodobnie nikt by się tym nie zainteresował. A dyskusja nad odbiorem nauczania papieskiego jest nie tylko dopuszczalna, ale wręcz wskazana, gdyż toczy się w Kościele nie od dziś. Nawiasem mówiąc, właśnie polska teologia (co prawda w XVI w.) zapisała na ten temat interesującą kartę. To jest po prostu polska histeria, a my, jezuici, powinniśmy pokazać ludziom, że nie można koncentrować się na Janie Pawle II, ale na Ewangelii i nowych formach jej odczytywania; że propozycja polskiego Papieża jest ciekawa i ważna, ale wyrastająca z polskich doświadczeń. I właśnie dlatego w innych kontekstach bywa krytykowana, a nawet (zasadnie!) odrzucana.

Powiedziałem też, że jeżeli szkodzę zakonowi i jeżeli rzeczywiście nie bardzo jest tu dla mnie miejsce - chętnie wyjadę z Polski. Na co usłyszałem, żebym został, tylko mam zakaz publikowania, aż się wszystko wyciszy. Przez pół roku się nie odzywałem, a potem spokojnie wyszliśmy z impasu. Inaczej mówiąc, niczego nie odwoływałem, a współbracia przestali mi wypominać “niefortunny wywiad". W kontaktach z mediami byłem też bardziej oględny. Tyle że trzy lata później pojawił się wywiad w ,,Le Soir".

Sumienie jest ostateczną racją

- Dlaczego Twoi współbracia nie mają takich kłopotów?

- Stanisław Musiał miał bardzo podobne. Też związane z mówieniem i pisaniem.

- A pozostali nie czują potrzeby mówienia?

- Trudno mi się wypowiadać w imieniu innych. Być może kłopoty mają ci, którzy próbują robić coś nowego. Dla Musiała to był problem dialogu chrześcijańsko-żydowskiego. Nagle się okazało, że Staszek wybiega przed szereg i postuluje rzeczy, które są postrzegane jako obraźliwe czy szkodliwe dla Kościoła.

W moim przypadku jest to krytyczne postrzeganie Kościoła jako instytucji, czyli takie “zapędy luterskie". Ale nie sądzę, bym wybiegał przed szereg. Żyłem w duchu Soboru. To, co mogłem krytycznie powiedzieć jako ksiądz, miało inną wartość, niż gdybym to mówił jako osoba świecka. Ale widocznie Kościołowi w Polsce nie jest potrzebny krytyczny ksiądz.

- Można Ci zarzucić, że celowo sprowokowałeś awanturę, by wyjść z zakonu jako uciemiężony...

- Ależ ja nie czuję się uciemiężony! Więcej: rozumiem instytucję, nie mam żalu do zakonu ani do Kościoła. Uważam się tylko za jednego z dziesiątków tysięcy ludzi, którzy się czują nieswojo z niezbyt rozsądnymi posunięciami dyscyplinarnymi, więc odchodzę. W Kościele na świecie głosy krytyki pod adresem Papieża i hierarchii są czymś niemal naturalnym. W Polsce jest wielu niezadowolonych, ale są to “niezadowoleni milczący".

W tych wszystkich zdarzeniach radykalnych zarzutów nie usłyszałem; słyszałem raczej: zmień język, mów trochę łagodniej. Tym trudniej było mi zrozumieć tak ostre restrykcje jak zakaz pisania i nauczania. Moja decyzja o odejściu została zapewne w poważnym stopniu podyktowana tym niezrozumieniem czy dysproporcją pomiędzy “winą" i karą. Nie mogłem się wypowiadać, kazano mi się poprawić, nie określając dokładnie, o co chodzi. Nie czuję też, bym miał się z czego “poprawić". Przeciwnie, jeśli idzie o wypowiedzi czy zachowania instytucjonalne Kościoła, pewne kwestie widzę coraz ostrzej: za dużo dzieje się spraw, których się nie uzasadnia, podejmuje się decyzje, nagradza czy karze, ale “po cichu". Z chwilą, gdy takie postępowanie mnie dotknęło, zdałem sobie sprawę, że nie jestem jedyny, że takie działania są wręcz regułą. Moja decyzja o odejściu oznacza również, że taki sposób działania mi nie odpowiada, że “w te klocki nie zamierzam się bawić". Poza tym nie czuję, by było grzeszne to, co powiedziałem.

- Odchodzisz z zakonu z przyczyn racjonalnych. Mówisz o tym bez uczuć. To stawia pod znakiem zapytania Twoje powołanie.

- Nie ma papierka lakmusowego, który pozwoliłby stwierdzić, czy powołanie jest autentyczne. Sam zakon daje dwuletni czas próby, by kandydat mógł się w nim utwierdzić lub zrezygnować. Czasem wątpliwości trwają dłużej. Odejścia kleryków są czymś naturalnym. Oni po prostu przez ten czas zastanawiają się, i to nie jest tak, że podejmują nieodwołalną decyzję. Zresztą nawet w dokumentach zakonu jest zapisane, że jezuita to człowiek, który jest grzeszny, a w jego życiu wiara splata się z niewiarą.

Mogę przywołać stan mojego ducha sprzed 30 lat, kiedy zdecydowałem się na wstąpienie do zakonu. Przez cały nowicjat prowadziłem dziennik - to pewnie choroba wszystkich nowicjuszy - i jako gorliwy nowicjusz na koniec dałem te zapiski magistrowi, mówiąc mu: “tu jest moja dusza". Pamiętam, jak oddając mi te zeszyty, rzucił uwagę, że nie jest pewny mojego powołania. Że może moje powołanie to nie zakon, lecz pisarstwo. Oczywiście przejąłem się tą uwagą i spaliłem dziennik, bo chciałem być zakonnikiem, a nie pisarzem. Wracam ostatnio do tamtego momentu i pytam siebie, co powodowało mną, kiedy pisałem? Ale wtedy czułem, że zakon jest miejscem, w którym chcę być.

Dziś też miotają mną niepewności. Pewnie na moją decyzję wpierw wpłynęły okoliczności - krople, które przelały czarę. Potem dopiero nastąpił proces racjonalizacji tego procesu, który teraz postrzegam jako ciąg napięć z instytucją.

To zabrzmi paradoksalnie - może właśnie tak po jezuicku - ale myślę, że prawie te same powody, które w 1976 r. sprawiły, że wstępowałem do zakonu, teraz sprawiają, że występuję. Przestrzeń wolności i idea służenia innym, które na modlitwie, przy lekturze i przy rozmowie sobie wypracowywałem, z upływem lat wyparowały. Zacząłem się obijać o kanty: tego nie wolno robić, tak nie można pisać. Dlaczego? Bo jestem członkiem instytucji, która ma swój cel, swoje interesy, jest cząstką większej instytucji i mówienie otwartym tekstem przynosi jej szkodę. Stałem się szkodnikiem, który dezintegruje zakon i Kościół od wewnątrz. Takie argumenty w rozmowach z przełożonymi słyszałem od kilku lat. Starałem się je odpierać, mówiąc, że przecież zostałem przez zakon wychowany, ukształtowany tak, żeby mieć jedną wersję wydarzeń i nie stosować dwóch miar.

Ponadto z wykładów z teologii zapamiętałem, że sumienie jest ostateczną racją. Nawet jeżeli jestem w zakonie, to mam się kierować przede wszystkim sumieniem. Druga rzecz, którą zapamiętałem: mam zawsze nazywać powody mojego postępowania. Racjonalizm nie wyklucza więc religii. Dla mnie składają się one w jedną całość. Ale jeśli chodzi o moje relacje z Kościołem, to wydaje mi się, że przestaliśmy do siebie pasować. Czy to jest utrata powołania? Nie wiem. To tak, jak w popularnej piosence, która mówi, że do tanga trzeba dwojga. Melodia zaczęła się nam źle układać, a moje kroki zaczęto postrzegać jako zakłócanie rytmu.

- Henri de Lubac również miał kłopoty z kościelną cenzurą, a jego książki wyrzucano z bibliotek jezuickich. Mimo to został w zakonie i pisał do szuflady.

- Tyle że to było w Kościele przedsoborowym. Sobór był przyznaniem racji tym wielkim umysłom. Od tej pory nie trzeba było mieć dwóch wersji: do szuflady i oficjalnej. Rahner już nie musiał pisać do szuflady, choć dalej był, owszem, źródłem napięć. Obecny Papież się z nim w wielu punktach nie zgadzał, ale go podziwiał. Wielkie kontrowersje budził też były jezuita Urs von Balthasar, który kruszył kopie z Rahnerem. To były jednak otwarte debaty. Takiej otwartości mi w polskim Kościele brakuje.

Niektórzy współbracia sądzą, że pycha mnie rozsadza, że wiedza przewróciła mi w głowie. Szanuję tę pobożną wykładnię moich zachowań, lecz jej nie podzielam. Dla mnie swoboda wypowiedzi to elementarne prawo, które Kościół gwarantuje w podstawowych dokumentach, ale nie realizuje go w życiu codziennym. Nawet jeśli to zabrzmi drastycznie, powiem, że bywają sytuacje, iż hierarchowie łamią prawa człowieka. Nie domagałem się przecież jakichś szczególnych praw. Jeżeli w deklaracji o wolności religijnej mówi się, że ostatnią instancją jest sumienie, to rozumiem, że dotyczy to także mnie.

Może nie byłem dobrym zakonnikiem i moje odejście z zakonu, by nie być dla niego źródłem zgorszenia, jest zasadne. W każdym razie w świetle tego, co wielokrotnie słyszałem od moich przełożonych, tak to wygląda. W Polsce bycie dobrym zakonnikiem oznacza przede wszystkim bycie zakonnikiem, który nie sprawia problemów. Ja je sprawiałem.

  • Zamienię ambonę na katedrę

- Byłeś ważny i słuchany jako jezuita. Ten argument, który sprawiał, że istniałeś w mediach, traci rację bytu.

- Księża, którzy myślą podobnie jak ja, mówią krótko: ,,Nie rób głupstw, w momencie, gdy wystąpisz, twoje oddziaływanie zostanie zredukowane do zera". Ten argument jest obosieczny. Jedni, bliscy mi i życzliwi ludzie uważają, że jestem ważny nie jako Stanisław Obirek - tylko jako jezuita. Może ich przyjaźń nie jest wiele warta, skoro wyczerpuje się w etykietce SJ? A może powinni zacząć mówić we własnym imieniu? Inni zaś mówią, że właśnie jako jezuita jestem szkodliwy, bo gdybym był Iksem czy Igrekiem, to pies z kulawą nogą by się mną nie zainteresował. Mam dość słuchania jednych i drugich. Ich argumenty wzajemnie się znoszą, bo wszyscy postrzegają wypowiedzi przez pryzmat funkcji. To mi bardzo ciąży.

- Przestaniesz być księdzem? Urs von Balthasar nie przestał.

- Jak mówi Pismo, “w domu Pana jest mieszkań wiele". Jedni po wystąpieniu z zakonu dalej pracują jako księża, inni się żenią i zakładają rodziny. Ja zdecydowałem się na wystąpienie i nie bardzo widzę siebie jako księdza poza zakonem. Mam nadzieję, że jako osoba świecka też mogę sensownie pracować.

Mam kolegę, redemptorystę, który odchodzi z zakonu, ale zostaje w kapłaństwie. Będzie księdzem diecezjalnym. Bardzo mnie zachęcał, bym postąpił podobnie. Różnica między nami jest taka, że ja tak naprawdę bardziej niż z zakonem jestem w konflikcie z Kościołem polskim. Nie bardzo też sobie wyobrażam, żeby mnie jakiś biskup przyjął.

- Czym dla Ciebie było kapłaństwo?

- Kapłaństwo jest jak chrzest. Odchodząc z zakonu, nie tracę kapłaństwa. Jezuitą się bywa, kapłanem jest się na wieki. Jednak kapłaństwo jest również połączone z jurysdykcją: muszę być księdzem w diecezji albo w zakonie. Nawet jeśli sakramentalnie jestem kapłanem na wieki, to de facto poddany zostanę procedurze “reductio ad statum laicalem". Nie widzę innej możliwości. To sprawy mało znane i dość skomplikowane z punktu widzenia prawa kanonicznego. Można je porównać do procedury prowadzącej do unieważnienia związku małżeńskiego. Sprawą podstawową jest uznanie przez obie strony, że powody, dla których dana osoba wstąpiła do zakonu i przyjęła święcenia kapłańskie, zostały niejako “wyczerpane". Zwykle taka procedura trwa kilka lat. Nie wiem, ile potrwa w moim przypadku.

Prowincjał zachęcał mnie, bym został i poważnie przemyślał powody, dla których chcę odejść. Ale nastąpił rodzaj świadomego namysłu, w wyniku którego racje za odejściem przeważyły. Mógłbym godzinami mówić, że warto pracować w takiej instytucji jak jezuici - międzynarodowy zakon, z tradycjami, jeden z najważniejszych w Kościele. Ale w tej chwili fascynuje mnie perspektywa pracy poza zakonem i poza instytucją Kościoła.

- Decydując się na wstąpienie, a potem na przyjęcie ślubów, miałeś świadomość, że jednym ze ślubów jest posłuszeństwo.

- Nie tylko “jednym z", ale głównym.

- A więc...?

- Jeśli wstępowałem do zakonu, wiedziałem, że składam ślub posłuszeństwa jako niemalże znak rozpoznawczy jezuitów. Ale studiując historię zakonu, zrozumiałem, że nikt nigdy nie zmuszał jezuitów do działań absurdalnych. A dla mnie zakaz mówienia i pisania oznacza rezygnację z czegoś podstawowego - jest właśnie absurdem. Gdy posłuszeństwo zaczyna być postrzegane jako ograniczanie, jako eliminowanie możliwości robienia czegokolwiek, staje się jałową praktyką ascetyczną, która prowokuje tylko rozgoryczenie i zgorzknienie. Takie posłuszeństwo jest nie do utrzymania.

- Jak na wiadomość o odejściu zareagowali Twoi najbliżsi?

- Mama, jak to mama: w głowie jej się coś takiego nie mieści. Nie akceptuje tej decyzji, ale dała mi pierzynę - to symboliczny gest, który zawsze powtarza, kiedy każde z moich sióstr i braci odchodzi z domu. A jest nas siedmioro. Odczytuję więc ten gest jako znak, żeby mi się szczęściło w nowym życiu.

- A przyjaciele krakowscy? Zostajesz w mieście, w którym byłeś znany jako kapłan.

- Dlatego w pierwszym odruchu miałem ochotę zejść z linii strzału i zacząć pracę na Uniwersytecie Szczecińskim. Ale okazało się, że tamtejszy dziekan wydziału humanistycznego chciał się radzić biskupa, co on myśli o zatrudnieniu “eksa".

- Twoja postawa może zostać odczytana jako rodzaj prowokacji: do tej pory "eksi" usuwali się w cień, a Ty chodzisz z podniesioną głową.

- Jak mówię, w pierwszym odruchu miałem potrzebę uniknięcia konfrontacji. Ale potem pomyślałem, że minęły już czasy, kiedy odchodzenie z kapłaństwa łączyło się z poczuciem winy i ostracyzmem. Nie zamierzam się z tym obnosić, ale nie widzę też powodu, by się z tym kryć.

Powyższy tekst stanowią fragmenty wywiadu-rzeki ze Stanisławem Obirkiem, który pod tytułem “Przed Bogiem" ukaże się w listopadzie nakładem wydawnictwa W.A.B.

---ramka 379549|strona|1---

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2005