Siła bezsilnego

Krótkie życie zmarłego w 2016 r. księdza Jana Kaczkowskiego to też historia naruszonego tabu: obecności chorych i niepełnosprawnych duchownych w Kościele.

06.02.2018

Czyta się kilka minut

 / RENATA DĄBROWSKA / AGENCJA GAZETA
/ RENATA DĄBROWSKA / AGENCJA GAZETA

Nie byli jego przyjaciółmi.

Doktor Błażej Kmieciak nie spotkał go nigdy. Dzień po jego śmierci napisał tekst: „Oczy księdza Jana”. Pożegnanie kogoś ważnego. Kogoś, kto tak jak on „skanował” albo „wąchał” książki. Kogoś, kto jak on wiedział, co to znaczy być „prawie ślepym”.

– To znaczy, że jechałem jako pasażer samochodem, ale nie dostrzegłem człowieka, który wyszedł przed maskę – tłumaczy. – Albo że podczas zajęć pokazuję palcem na studenta, ale żaden nie wie, kogo wskazałem. Albo że w pracy naukowej piszę „poszerzyć ciążę”, zamiast „przerwać ciążę”, bo Word zmienił mi słowa, a ja tego nie zauważyłem.

Janina Ochojska poznała księdza Kaczkowskiego na pokładzie samolotu Warszawa–Gdańsk. Dwie znane twarze. Dwoje niepełnosprawnych. Obojgu obsługa musiała pomagać w wydostaniu się na płytę lotniska. – Deszcz, nieprzyjemnie, stanęliśmy na środku tej płyty – opowiada Ochojska. – Był niby samochód dla niepełnosprawnych, ale nie dało się do niego wsiąść. W dodatku kierowca nie wziął wózków, których oboje potrzebowaliśmy. Zachowywałam się niecierpliwie, może nawet nieuprzejmie. Później zrobiło mi się trochę wstyd, bo ten pan nie był przecież niczemu winny. W końcu wózki przyjechały, zawieźli nas w tym deszczu pod dach. Odbieraliśmy bagaż, rozmawialiśmy – ja nie wiedziałam, kim on jest, on mnie chyba rozpoznał. Wręczył wizytówkę: „Gdyby pani czegoś potrzebowała, proszę dzwonić”.

Doktor Błażej Kmieciak i Janina Ochojska. Oboje z różnych światów.

On: bioetyk, socjolog, były rzecznik praw pacjenta szpitala psychiatrycznego, działacz konserwatywnego Instytutu na rzecz Kultury Prawnej Ordo Iuris, bloger i publicysta „Gościa Niedzielnego” (tekst „Oczy księdza Jana” opublikował właśnie na stronie „GN”). Prywatnie mąż, ojciec. I niepełnosprawny: cierpi na astygmatyzm, oczopląs, wadę siatkówki. Po zdjęciu okularów widzi mniej więcej 10 procent tego, co przeciętny człowiek. I mniej więcej tyle, ile widział ksiądz Kaczkowski (minus 17 dioptrii w jednym oku).

Ona: założycielka i szefowa Polskiej Akcji Humanitarnej. Od dzieciństwa niepełno- sprawna, cierpi na chorobę Heinego-Medina. Okresami porusza się – jak ks. Kaczkowski w niektórych fazach choroby – na wózku inwalidzkim.

Oboje są katolikami.

Oboje z historii ks. Kaczkowskiego zapamiętali pewną zapomnianą lekcję.

Ochojska: – Ze swoich słabości, niepełnosprawności uczynił siłę.

Kmieciak: – Zajmując się na wielką skalę pomocą wykluczonym, Kościół sam wyklucza. Temat niepełnosprawności księży to tabu, które ksiądz Jan naruszył.

Coming out

16-18 marca 2012 r. Za dwa i pół miesiąca odbierze rozpoznanie: glejak mózgu IV stopnia. Na razie wychodzi na scenę IX Zjazdu Gnieźnieńskiego, kongresu łączącego debatę na ważne dla Kościoła tematy z modlitwą. Pucki duchowny, zgodnie z zadanym tematem: „Wolontariat wśród osób wykluczonych społecznie”, opowiada o pracy z trudną młodzieżą, którą angażuje w swoim hospicjum.

Ale pod koniec wystąpienia ucieka w dygresję. „Czy jako chrześcijanie, a zwłaszcza jako Kościół, jesteśmy przygotowani na to, by otwierać się tak naprawdę (...) na osoby wykluczone, niepełnosprawne? Proszę państwa, ja wiem, o czym mówię, bo sam, będąc jakoś tam niepełnosprawny, choć takim się nie czuję, w Kościele doświadczyłem najwięcej podeptania mojej godności, szczególnie od przełożonych (...) Ja sobie z tym doskonale poradziłem (...) Ale ilość sytuacji, które mnie w Kościele »przejechały«, jest porażająca i potworna” – mówi ze sceny.

Za ponad pół roku udzieli wywiadu „Tygodnikowi Powszechnemu”. „W Gnieźnie (...) dostałem ogromne owacje. Podchodzili, gratulowali, że taki odważny, że się nie boi biskupów. A ja powiedziałem tylko o oczywistym fakcie: że w Kościele jest dyskryminacja niepełnosprawnych” – powie w tej rozmowie.

I opowie m.in. o ranie sprzed lat: jako 19-latek został odrzucony przez zakon jezuitów z powodu kłopotów ze wzrokiem. „Ja wiem, że to było szesnaście lat temu, ale obawiam się, że niewiele się zmieniło. »Jan, masz problem ze wzrokiem, ale jeśli masz powołanie, przekonanie, to nie będzie problemu« – mógłby ktoś powiedzieć”.

Przypadek pierwszy: „Prowincjał nie widzi możliwości”

Ks. Kaczkowski mówi o zdarzeniach z lutego 1996 r. To wtedy dostaje z zakonu kopertę. Otwiera ją – zapamiętają siostra i mama – trzęsącymi się rękami.

„Drogi Janku! (...) Niestety, mam wiadomość niepomyślną. Otóż Ojciec Prowincjał zdecydowanie odrzucił możliwość przyjęcia Cię do nowicjatu. Jedyną racją, dla której zapadła taka decyzja, jest Twój słaby wzrok. Specyfika naszego życia i pracy domaga się stawiania kandydatom wysokich wymagań również w dziedzinie zdrowia fizycznego. Dlatego Ojciec Prowincjał nie widzi możliwości przyjęcia Cię do Towarzystwa, nawet gdyby nie istniały żadne inne przeszkody i trudności” – pisze do niego o. Mieczysław Łusiak SJ.

„Najbardziej zabolało mnie to »nawet gdyby«” – powie we wspomnianym wywiadzie z 2012 r.

W rozmowie z podpisanym pod listem jezuitą próbuję dokładniej poznać ówczesną argumentację władz zakonu. Ojciec Łusiak zastrzega: od tamtych zdarzeń minęło wiele lat, a w 1995 r. miał wiele obowiązków, które sprawiały, że promotorem powołań bywał czasami jedynie „na papierze”. Nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, co mogły oznaczać zawarte w piśmie „żadne inne przeszkody”. Skłania się do interpretacji, że zdanie było stylistyczną niezręcznością. „Wzrok to jedyna i wystarczająca przyczyna odmowy, nie ma więc nawet sensu rozpatrywać ewentualnych innych przeszkód” – rekonstruuje swoje ówczesne intencje.

– A co do samej decyzji, zdaję sobie sprawę, że mogła być przez ks. Kaczkowskiego odczytana jako krzywdząca – słyszę od o. Łusiaka. – U nas jednak podobne decyzje nie podlegają dyskusji. W naszych Konstytucjach, które napisał jeszcze św. Ignacy Loyola i które obowiązują do dziś, jest wyraźnie zapisane, że kandydat musi być dobrego zdrowia i że nie może mieć żadnych zdrowotnych problemów.

Pytam o. Łusiaka o różnice między jego zakonem a seminariami, do których – bywa – niepełnosprawni są przyjmowani. – Chodzi między innymi o długość studiów, które u nas trwają nawet jedenaście lat – mówi zakonnik. – Bardzo ważna jest też dyspozycyjność, np. do ewentualnych misji. To wszystko powoduje, że nasze kryteria można porównać do restrykcji, z jakimi rekrutuje się kandydatów do najbardziej wymagających profesji, np. do zawodu lotnika. Tam każdy niepokojący przejaw fizycznej ułomności zostanie wychwycony.

– Przyjmując osoby niepełnosprawne, musielibyśmy zrezygnować ze specyfiki naszego charyzmatu. No i trzeba by zmienić Konstytucje, na co nikt się na razie, mimo upływu wielu lat od ich napisania przez św. Ignacego, nie odważył – ucina o. Łusiak.

Czy praktyka ta broni się w dobie ułatwień technologicznych, nowoczesnych wózków, soczewek kontaktowych, w erze większej wiedzy o niepełnosprawności?

– Gdyby dzisiaj Jan Kaczkowski był kandydatem, całkiem możliwe, że zostałby przyjęty – odpowiada o. Wacław Oszajca, także jezuita. – Świat się zmienił, są komputery, pisma z wielką czcionką, inne jest podejście do niepełnosprawności. Wiele oczywiście zależy od tego, jaki jest przełożony: jak spojrzy na konkretną historię, jak rozezna wady i zalety kandydata. Nie przyjmujemy do zakonu osób z dużą niepełnosprawnością, podobnie jak ciężko chorych psychicznie. Z drugiej strony całkiem niedawno umarł nasz współbrat, o. Jerzy Zakrzewski. Jeździł na wózku. Chorował czterdzieści lat, choć jego kłopoty zaczęły się już po przyjęciu do zakonu... Ale jego niepełnosprawność nie przeszkodziła mu tłumaczyć z obcych języków, prowadzić rekolekcje, spowiadać, mimo że mógł tylko ruszyć głową. Odpowiem więc tak: rozumiem i decyzję współbraci, i rozżalenie ks. Kaczkowskiego. Nie wiem, jak potoczyłyby się jego losy, gdyby został do nas przyjęty. Pewnie znalazłby sobie jakąś robotę, może równie szaloną. Tylko czy wtedy powstałyby jego wszystkie wspaniałe dzieła?

Podobny punkt widzenia ma na to ks. Adam Boniecki: – Nie wiem, czy decyzja była dobra, czy zła, podobne rozstrzygnięcia są bardzo często intuicyjne. To tylko moje dywagacje, ale całkiem możliwe, że jezuici w tym przypadku wykazali się dobrą intuicją. Obserwuję to zgromadzenie i wydaje mi się, że oni jednak kładą duży nacisk na dyscyplinę i posłuszeństwo. Są ludzie, którzy w podobnych realiach dobrze funkcjonują. Na pewno ks. Kaczkowski do nich nie należał: ze swoim temperamentem mógłby u jezuitów oszaleć – mówi.

Sam duchowny przyznawał w rozmowie z Piotrem Żyłką („Życie na pełnej petardzie”, WAM 2015): „Jako jezuita nie zbudowałbym hospicjum. I nie wyrąbałbym sobie takiej drogi do osiągnięcia indywidualności, jak to zrobiłem w roli księdza diecezjalnego”.

Lekcja pierwsza: zobaczyć człowieka

– Tyle że jezuici nie odrzucili go ze względu na temperament, niedopasowanie charakteru do realiów zgromadzenia. Zrobili to z powodu niepełnosprawności – zauważa Piotr Szeląg, przyjaciel ks. Kaczkowskiego. – I to go bolało. Miał ambicje, a że nie mógł studiować na Oksfordzie, to chciał iść do jezuitów, którzy kojarzyli mu się z wysokim poziomem intelektualnym. Moim zdaniem problem jest szerszy niż historia Jana. Kościół coraz mniej walczy o eklezjalność, a coraz bardziej o instytucjonalność. Deklaratywnie bliski jest mu personalizm, ale często nie patrzy na ludzi w sposób personalistyczny.

– To zrozumiałe, że Kościół określa kryteria, które powinni spełniać kandydaci do stanu duchownego. Przyznam jednak, że dla mnie nie wszystkie są oczywiste. Dla Jana, jak wiemy z jego opowieści, też nie wszystkie były oczywiste – mówi z kolei Katarzyna Jabłońska, publicystka „Więzi”, współautorka książek wywiadów z ks. Kaczkowskim (m.in. wydanego przez Bibliotekę Więzi „Szału nie ma, jest rak”). – Niedopuszczanie do stanu kapłańskiego osób z niepełnosprawnościami natury fizycznej wydaje mi się sprzeczne z Ewangelią. Ksiądz na wózku, z przykurczonymi palcami rąk czy protezą jednej z nóg może być nie tylko znakiem samym w sobie, ale ze względu na swoją niepełnosprawność może mieć również szczególną wrażliwość, która – jak świadczy przykład Jana – potrafi pociągać do Boga nie tylko wierzących, ale także tych oddalonych od Boga i Kościoła, a nawet im niechętnych. Znam wspaniałego młodego człowieka z porażeniem mózgowym, absolwenta polonistyki, doskonale radzącego sobie w codziennym i zawodowym życiu, któremu pięciokrotnie odmówiono przyjęcia do seminarium i wspólnoty zakonnej, motywując tę decyzję jedynie niepełnosprawnością. Wydaje mi się, że to wielka strata dla Kościoła, a także dla wspólnot zakonnych czy księżowskich, do których chciał dołączyć. Nie rozumiem, dlaczego wspólnota księżowska miałaby być zbiorem niezależnych od siebie atomów? Dlaczego nie mogłaby zostać włączona we wspieranie na co dzień osoby z niepełnosprawnością, by ta mogła realizować swoje powołanie? – pyta.

Przypadek drugi: „Jeśli nie wyrzucimy cię za wzrok...”

Wakacje roku 1996. Jan Kaczkowski zostaje przyjęty do Gdańskiego Seminarium Duchownego. „I dopiero tutaj zaczyna się historia upokorzeń. Idzie profesor i krzyczy: »Przeczytaj mi to na głos, bo ja w ogóle nie wiem, czy ty widzisz!«. Miałem ksywę Skaner, bo gdy czytam bez okularów, przykładam tekst pod same oczy – wygląda to, jakbym wąchał kartki. Miałem kiedyś dyżur w furcie, leżę na biurku i czytam. Wchodzi arcybiskup Gocłowski i mówi: »Janie, śpisz?«. »Nie, czytam«. Potem jak wracał, to mnie klepnął i powiedział: »Przepraszam, że tak się zachowałem, ale boimy się, jak ty będziesz przy ołtarzu czytał«” – wspomni w wywiadzie dla „TP”. I doda, że o tych wątpliwościach nie mówiono wprost: „W seminarium słyszy się »pewne głosy«: że ktoś się »niepokoi«, »wyraża opinię«, »troszczy się«. I ja te »pewne głosy« też słyszałem”.

Ks. Jan Kaczkowski, Puck, ok. 2003 r. / ARCHIWUM PRYWATNE RODZINY KACZKOWSKICH

Gdy pytam ludzi Kościoła, jak historia Jana Kaczkowskiego ma się do ówczesnych i obecnych realiów, jeśli chodzi o akceptację dla niepełnosprawności, słyszę opowieść o reformie podejścia. – Wiele zmienia się na lepsze – mówi abp Grzegorz Ryś, były rektor krakowskiego seminarium, zastrzegając, że nie chce się odnosić do seminaryjnych przeżyć Jana Kaczkowskiego, bo ich nie zna. – 50 lat temu było oczywiste, że niektórych kandydatów się nie przyjmuje. Funkcjonowała nawet zasada „trzy razy S”: sanitas, sapientia, sanctitas. A więc że człowiek musi być zdrowy, „używający rozumu” i święty. Wiele się na takie podejście składało: m.in. uważano, że skoro ksiądz żyje sam, do czego zobowiązuje go celibat, to musi być pod każdym względem zaradny. Dzisiaj nikt choroby czy niepełnosprawności nie napiętnuje, podejście do seminarzystów jest coraz bardziej indywidualne.

– To kwestia do interpretacji w każdym przypadku z osobna – mówi z kolei ks. Krzysztof Niedałtowski, duszpasterz środowisk twórczych archidiecezji gdańskiej, w seminarium jeden z wykładowców Jana Kaczkowskiego. – Jestem za otwartością i elastycznością, bo niemal dla każdego można znaleźć w kościelnej działalności jakąś niszę. Biorąc pod uwagę realia sprzed ponad dwóch dekad, uważam decyzję księdza arcybiskupa Tadeusza Gocłowskiego o przyjęciu Jana do seminarium za odważną.

Lekcja druga: złamać tabu

Tyle że Jan Kaczkowski został przyjęty dzięki protekcji. Po tym, jak dostał odmowną decyzję od jezuitów, jego tata, Józef Kaczkowski, w PRL-u działacz opozycji, postanowił uruchomić znajomości i – za pośrednictwem zaprzyjaźnionego Macieja Płażyńskiego, który dobrze znał abp. Gocłowskiego – pomóc synowi.

– Przyjęcie bądź nieprzyjęcie do seminarium powinno być kwestią oceny duchowej, pytania, czy kandydat ma powołanie, nie zaś oceny marszałka Sejmu bądź Senatu – mówi Błażej Kmieciak.

Obaj mieli poważną wadę wzroku i zwią - zane z nią doświadczenia z dzieciństwa i młodości. W szkole podstawowej Kmieciaka nazywali „bilardowcem” – z powodu oczopląsu. Jego mama, podobnie jak Helena Kaczkowska, czyli mama Jana, usłyszała werdykt: trzeba przenieść dziecko do szkoły dla niedowidzących. I podobnie jak ona uparła się, by tego nie robić. Na studiach przykleiła się do niego łatka „ślepy”. – Pamiętajmy, że takie doświadczenia jak moje czy ks. Kaczkowskiego dotyczą w dużej mierze albo rzeczywistości PRL-u, albo czasu niedługo po nim. A więc okresu, w którym nie rozumiano zjawiska niepełnosprawności. Piętnowano je – mówi Kmieciak.

I dodaje, że o ile wokół sporo się zmieniło, to Kościół został z tyłu. Owszem, jest w Polsce jeden ksiądz wyświęcony jako niewidomy: Robert Hetzyg. Ale i on mówi w wywiadach, że został kapłanem dzięki wyjątkowo dobremu klimatowi w swojej diecezji. Klimatowi, którego często brakuje. Owszem, kodeks prawa kanonicznego nie dyskryminuje osób fizycznie niepełno- sprawnych. Ale już praktyka – wytyczana przez biskupów, przełożonych seminariów – bywa inna.

– Zajmuję się problemami osób niepełno- sprawnych w Kościele i nie znam innego przykładu wyświęcenia mimo znacznej niepełnosprawności – mówi Kmieciak. – Za to znam przykłady ludzi, którzy z powodu niepełnosprawności zostali odrzuceni. Choćby mój kolega, 30-latek z dwoma fakultetami i doktoratem z wyróżnieniem, głęboko wierzący, przed którym zamknięto drzwi seminarium. Nie znam alumnów na wózkach czy o białej lasce. Nic mi nie wiadomo o pełnomocniku ds. niepełnosprawnych w jednej choćby kurii. Nie słyszałem o asystentach dla niepełnosprawnych w seminariach, na podobieństwo tych, którzy działają na wielu uniwersytetach.

– Dziś na uczelniach spotyka się masę osób z ogromnymi niepełnosprawnościami, nawet pod tlenem – mówi Janina Ochojska. I pyta: – Czy seminarium przyjęłoby osobę z zespołem Aspergera, tak jak przyjmują takie osoby uczelnie? Czy może uznałoby ją za „ośmieszenie kapłaństwa”? Gdyby Jan Kaczkowski w wieku 19 lat nie poczuł powołania, to poszedłby na studia. I śmiem twierdzić, że nie spotkałby się z docinkami i barierami, jakie napotkał w seminarium.

Przypadek trzeci: „Pouciekają mu dzieci”

Szósty rok nauki w seminarium. Jan Kaczkowski słyszy zdania, które zapamięta na dwie dekady. Pierwsze, z ust kościelnego hierarchy: że nie powinien w przyszłości jako ksiądz uczyć dzieci, bo „mu pouciekają”. I drugie, wypowiedziane przez jednego z proboszczów archidiecezji gdańskiej: że będzie ośmieszeniem kapłaństwa.

Kaczkowski zostaje wyświęcony, trafia do Pucka. Tyle że w dwóch pierwszych latach nie ma wstępu do szkoły, jakby zdania o „uciekających dzieciach” czy „ośmieszeniu” tkwiły gdzieś w podświadomości decydujących o jego losie. Zostaje kapelanem w szpitalu i w Domu Pomocy Społecznej.

Sam po latach zwróci uwagę na dziwaczną logikę, zgodnie z którą księża „niedający rady” są wysyłani w tak ważne miejsca. Powie np. Jarosławowi Mikołajewskiemu w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”: „proboszcz z Pucka »w nagrodę« został mną obdarowany. Tak trafiłem jako kapelan do Domu Pomocy Społecznej i szpitala. Kościół dość często popełnia ten błąd, że posyła kogoś »gorszego« do pracy, która wymaga wyjątkowych kwalifikacji. Nie przypuszczam, żebym cokolwiek zawalił, ale czy tak jest zawsze?”.

Po dwóch latach zostaje katechetą. Zyskuje w tej roli sławę. Uczniowie nie uciekają. Nie zostaje ośmieszeniem dla kapłaństwa. Nie chce też być postrzegany jako niepełnosprawny. Jeździ samochodem. Pokonuje bariery: również mentalne ludzi, z którymi się styka i którzy oceniają go początkowo przez pryzmat fizyczności.

Można by powiedzieć: ks. Kaczkowski nie został wcale przez Kościół „przejechany”. Choćby dlatego, że „przejechać” się nie dał.


Archiwalne rozmowy z ks. Kaczkowskim i teksty o nim >>>


Lekcja trzecia: dać świadectwo

– Tyle że jego historia, jak i wiele innych, pokazuje, iż sam Kościół stawia bariery – mówi Ochojska, która po pierwszym spotkaniu na lotnisku wielokrotnie rozmawiała i spotykała się z duchownym. – Od seminariów, do których nie da się wjechać na wózku, przez kościoły, w których nie ma podjazdów, aż po bariery mentalne, skutkujące odrzucaniem niepełnosprawnych kandydatów na księży. Nie tylko zresztą ich: nadal się zdarza, że dzieci niepełnosprawne intelektualnie muszą przyjmować pierwszą komunię osobno, żeby nie naruszyć tego odwiecznego porządku, że wszyscy idą równiutko, pięknie ubrani, dziewczynki i chłopcy osobno. Sama mam takie doświadczenie: musiałam czekać na komunię w prezbiterium, oddzielona od grupy. Nie byłam na wspólnym zdjęciu, czułam się odrzucona. Podobne rzeczy dzieją się nadal. Mam znajomych, których córka ma zespół Downa. I ona też przystępowała do pierwszej komunii osobno! Kościół wiele robi dla wykluczonych, dba o bezdomnych, ubogich, chorych. A jednocześnie to w Kościele nadal zdarzają się przypadki wykluczenia.

Janina Ochojska i Błażej Kmieciak mówią o sile świadectwa: widok księdza, biskupa na wózku zrobiłby więcej niż tysiące słów. – Byłem świadkiem takiej sytuacji – opowiada Kmieciak. – W naszej parafii rekolekcje głosił klaretyn, który miał niedowład po wypadku. Pamiętam do dziś: nasz ksiądz pomaga mu przejść z ambony do miejsca przewodniczenia. Oni nic nie musieli mówić. To była jedna z piękniejszych scen, jakie widziałem w kościele. Życie ks. Jana było podobnym świadectwem, tyle że na znacznie większą skalę.

Przypadek szczególny: choroba

1 czerwca 2012 r. Ks. Kaczkowski otrzymuje diagnozę: nieuleczalny glejak mózgu IV stopnia. W którym momencie zdecydował, że z kolejnej słabości zrobi siłę? Że swoje niedomagające ciało wystawi przed ludźmi?

W niektórych, najtrudniejszych fazach choroby musiał usiąść na wózku. W innych zmieniał się fizycznie. Był otyły, poruszał się z trudem. Nie bał się pokazać cieknącej z kącików ust śliny.

Przewracał się. Również podczas mszy w kaplicy założonego przez siebie hospicjum. Niektórzy zapamiętali moment napięcia: on przy ołtarzu albo idący niepewnym, chwiejnym krokiem. A siedzący w pierwszych rzędach kaplicy gotowi do skoku – w razie gdyby znów się zachwiał. Za którymś razem powiedział, wywołując salwę śmiechu: „Po raz pierwszy widzieliście państwo upadłego księdza”.

Robił wrażenie tym połączeniem: znękanego ciała, nad którym czasem nie panował, z mocnym słowem, nad którym panował prawie zawsze.

Czy naprawdę chciał być oglądany w stanach niemocy, utraty kontroli? Odpowiedział na to pytanie aż nadto dobitnie, dając analogię pomiędzy swoim życiem a życiem Jana Pawła II. „Nie wstydził się przed kamerami, kiedy leciała mu z ust ślina – mówił Piotrowi Żyłce. – Pokazał, że człowiek może zachować jasność umysłu, mimo że Bóg nie oszczędzał mu niczego, odbierał poszczególne atrybuty bycia porywającym tłumy kaznodzieją i po prostu sprawnym człowiekiem. W momencie kiedy chciał coś powiedzieć, a z rurki tracheotomijnej wydobył się tylko charkot, potrafił pokazać więcej niecierpliwym ruchem ręki, niż mówiąc osiem homilii (...) Kiedy zamierzano wykadrować go w telewizji, żeby nie było widać jego trzęsącej się ręki, nie zgodził się, chciał być prawdziwy wobec ludzi”.

W puckim hospicjum, styczeń 2015 r. / DAMIAN KRAMSKI

Lekcja szczególna: siła w słabości

Historie niemocy zamienionej w siłę. Historie Jana Pawła II, ks. Jana Kaczkowskiego. Może to one są najlepszą odpowiedzią na argumenty o „szczególnie wymagającej pracy księdza”?

Kmieciak: – Ze swoją niepełnosprawnością neurologiczną, niedowidzeniem i ciężkim nowotworem mózgu zrobił przez niecałe cztery lata tyle, że mógłby tym obdzielić wielu zdrowych księży. Sam wyznaczał sobie cele i granice, które potem krok po kroku realizował. W swojej niepełnosprawności, której za niepełnosprawność nie uważał, dokonał jeszcze innej ważnej rzeczy. Realizował nie tylko pierwszą, ale i drugą część wezwania: „Miłuj bliźniego swego jak siebie samego”. Polubił siebie ze wszystkimi niedomaganiami.

Ochojska: – Pytałam, jak daje radę fizycznie. Wiedziałam, jak ciężko znosić trudy ciągłych podróży, przesiadek, logistyki, będąc niepełnosprawnym. Mówił, że się spieszy, bo ma mało czasu... Pewnie też z tego powodu nie chodził na żadną rehabilitację, nie zajmował się sobą. „Bo ile to może mi dać? – pytał. – Kilka dni więcej?”. Zżył się ze swoją niemocą, w jakimś sensie był nawet za nią wdzięczny. Ja to akurat rozumiem: uważam, że mam dobre życie, również dzięki swojej niepełnosprawności. Nie wiem, gdzie bym była bez niej. On chyba myślał podobnie. Nadał swojej niepełnosprawności i chorobie sens. Pokazał słabość, której siła nie jest w Kościele doceniana. A czasami jest nawet odrzucana. ©℗

Tekst jest skróconą wersją rozdziału biografii pt. „Jan Kaczkowski. Życie pod prąd”, która ukaże się 12 marca nakładem wydawnictwa WAM. Już teraz dostępna jest w przedsprzedaży na stronie wydawnictwowam.pl.


ŚWIATOWY DZIEŃ CHOREGO

11 lutego Kościół katolicki obchodzi ustanowiony 13 maja 1992 r. przez papieża Jana Pawła II Światowy Dzień Chorego. Siedem lat przed ogłoszeniem święta Jan Paweł II napisał list apostolski „Salvifici doloris” o chrześcijańskim sensie ludzkiego cierpienia. Papież podkreśla w dokumencie, że cierpienie jest częścią tożsamości człowieka. „Cierpienie posiada w obliczu Kościoła szczególną wartość – pisał Jan Paweł II. – Jest takim dobrem, nad którym Kościół pochyla się ze czcią poprzez całą głębię swej wiary w Odkupienie. Pochyla się zarazem całą głębią tej wiary, jaką ogarnia w sobie samym niewypowiedzianą tajemnicę Ciała Chrystusa”.

Centralne uroczystości święta odbywają się w którymś z Sanktuariów Maryjnych na świecie. W tegorocznym orędziu papież Franciszek napisał: „Myślenie organizacyjne i miłość wymagają natomiast tego, aby była szanowana godność człowieka chorego i żeby był on zawsze stawiany w centrum procesu leczenia. Takie nastawienie winno cechować także chrześcijan pracujących w placówkach publicznych, którzy są powołani do tego, by przez swoją służbę dawali dobre świadectwo o Ewangelii”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 7/2018