Męska sprawa. Dlaczego w polskiej polityce brakuje kobiet

PROF. MAŁGORZATA FUSZARA, socjolożka, prawniczka: Kiedy kobiety zaczynają w polityce robić karierę, nie pozwala im się utrwalić pozycji. To prawidłowość charakterystyczna dla lewicy i prawicy.

04.03.2023

Czyta się kilka minut

Posłanki podczas porannego bloku głosowań w Sejmie. Warszawa, 16 lipca 2020 r.   / SŁAWOMIR KAMIŃSKI / AGENCJA WYBORCZA.PL
Posłanki podczas porannego bloku głosowań w Sejmie. Warszawa, 16 lipca 2020 r. / SŁAWOMIR KAMIŃSKI / AGENCJA WYBORCZA.PL

MAŁGORZATA NOCUŃ: Gdy toczyły się rozmowy o szerokiej koalicji opozycji, widzieliśmy na nich: Donalda Tuska, Władysława Kosiniaka-Kamysza, Włodzimierza Czarzastego, Szymona Hołownię. Stronę rządzącą reprezentują niezmiennie: Jarosław Kaczyński, Mateusz Morawiecki. Można by pomyśleć, że w naszej polityce kobiety się nie liczą.

PROF. MAŁGORZATA FUSZARA: Polska polityka zdominowana jest przez mężczyzn, a kobiety są w niej stale marginalizowane: nie pełnią funkcji przewodniczących partii, nie dopuszcza się ich do gremiów decyzyjnych. To sprawia, że nie pokazuje się ich wizerunków w kontekście ważnych wydarzeń politycznych, a nade wszystko w obliczu zbliżających się wyborów parlamentarnych. Polityka nie jest z kobietami i kobiecością kojarzona. Utrwala się stereotyp mówiący, że polityka to „męska sprawa”.

W parlamencie co trzeci mandat należy do kobiety.

Tak, parlamentarzystek jest ok. 29 proc., o wiele więcej niż na początku lat 90., kiedy stanowiły one jedynie 8-9 proc. Niestety współcześnie niewiele pań w Polsce nosi tekę ministerialną, to wręcz wstydliwe w kontekście europejskim. Jedyną partią, która wprowadziła parytety – co prawda w przepisach wewnętrznych, nie ujmując tego w statucie – jest PO. Na listach wyborczych tej partii stosunek płci wynosi 1:2 w pierwszej trójce i 2:5 w pierwszej piątce.

Przypomnijmy sobie jednak początki III RP. Kobiety zajmowały kierownicze stanowiska i współdecydowały o transformacji. Prof. Hanna Suchocka została premierką, prof. Hanna Gronkiewicz-Waltz szefową NBP.

Ale i tak pokutowało przekonanie, że to mężczyźni rządzą i podejmują kluczowe decyzje. Polityka była uważana za ich działkę. Kobiety traktowano protekcjonalnie, pełniły rolę „paprotek”; Suchocką nazywano wręcz „substytutem”. Mówiono, że „Hania sobie poradzi, bo pomogą jej Janek i Tadek”. Chodziło o Jana Rokitę i Tadeusza Syryjczyka.

Na ten mechanizm zwraca Pani uwagę w swojej książce „Kobiety w polityce”. Otaczamy mężczyzn na wysokich stanowiskach. Jesteśmy doradczyniami, analityczkami. Chodzimy za nimi ze stertą papierów, odbieramy setki telefonów. Panowie są od rzeczy ważniejszych.

Jakże często mężczyzna-szef chwali się, że popiera kobiety, bo przecież „jego zastępczynią jest kobieta”. De facto on jako szef pełni często funkcję reprezentacyjną, a ona za niego haruje pozostając w cieniu. Stanowisko zastępczyni związane jest bowiem z ogromną odpowiedzialnością, wykonywaniem najcięższej i niejednokrotnie niewdzięcznej pracy. Tendencja ta widoczna jest także w biznesie, szkołach wyższych, medycynie. Funkcję rektorów, dyrektorów i ordynatorów prawie wyłącznie pełnią mężczyźni, kobiety mogą być ich zastępczyniami.

PiS – partię rządzącą prawie od ośmiu lat – jeszcze do niedawna określano jako partię kobiecą, i to mimo jej konserwatywnego charakteru.

Za rządów Marka Belki, Donalda Tuska i Ewy Kopacz zauważalne było zwiększenie udziału kobiet wśród ministrów. Stworzenie wyłącznie męskiego rządu z pewnością byłoby trudne do przyjęcia także przez elektorat PiS, zwłaszcza kobiecy. Jednak większość zauważalnych członkiń pierwszego ich rządu, na czele z premier Beatą Szydło, wydelegowano do Parlamentu Europejskiego. Owszem, pełnią w nim funkcje prestiżowe i otrzymują dobre uposażenie, ale zostały usunięte z polityki krajowej. W badaniach, które prowadzę od wielu lat, obserwuję następujący schemat: kiedy kobiety zaczynają w polityce piąć się po szczeblach kariery, nie pozwala im się utrwalić pozycji. Usuwa się je z najważniejszych gremiów. To prawidłowość charakterystyczna dla lewicy i prawicy. Po kobiety-kandydatki sięga się dopiero wtedy, kiedy badania opinii publicznej wskazują, że wyborczynie utyskują, że nie mają na kogo głosować, i zaczynają opuszczać elektorat.

Światowa polityka wygląda inaczej?

Kwestia równości kobiet i mężczyzn w polityce nabrała wielkiego znaczenia na całym demokratycznym świecie. Nie nadążamy za tym trendem, i to dotyczy nie tylko krajów europejskich, kiedy wskazujemy na kariery np. Angeli Merkel, Ursuli von der Leyen, premierek Wielkiej Brytanii czy krajów skandynawskich. Również w Ameryce Południowej udział kobiet w polityce rośnie o wiele szybciej.

Polityczki czy dziennikarki traktuje się często protekcjonalnie, albo nawet wyszydza. Kamilę Gasiuk-Pihowicz, posłankę znaną z ciętych ripost, Marek Suski nazywał „myszką agresorką”.

Nadawanie kobietom złośliwych przydomków ma umniejszyć ich rolę. Oczywiście spotyka to także mężczyzn, ale kobiet dotyczy w stopniu o wiele większym. Polityczki, dziennikarki są ośmieszane. Komentuje się ich wygląd i sposób ubierania. I w takiej sytuacji bardzo ważna jest reakcja otoczenia, niekoniecznie adresatki „żartów”, która zaraz usłyszy, że „nie zna się na dowcipach” i „nie rozumie współczesnego świata”. Należy stanowczo powiedzieć: „Nie życzymy sobie tego typu zachowania”. W tym kontekście określenie „żart” jest niczym innym jak usprawiedliwieniem agresji.

W wielu środowiskach wyśmiewa się feminatywy. Są uważane za przesadę, za dziwne wymysły radykałek.

Przed wojną formy kobiece były powszechnie używane; wypleniono je dopiero w PRL-u, gdyż uważano, że formy męskie są neutralne płciowo. Dla mnie ważne jest teraz, aby kobiety odzyskiwały swoją widoczność i podmiotowość. Pełniłam różne funkcje publiczne: byłam pełnomocniczką ds. równego traktowania, dyrektorką instytutu i profesorką. Zawsze musiałam używać form: „pełnomocnik”, „dyrektor” i „profesor”. Państwo przymusowo zmieniało mi płeć. Ale ja nie jestem mężczyzną i nie życzę sobie, by się do mnie w ten sposób zwracać. Kiedy posługujemy się wyłącznie formami męskimi, kobiety znikają z życia publicznego. Badania pokazują, że jeśli w ogłoszeniu o pracę używa się formy męskiej, a dodatkowo na zdjęciu znajduje się mężczyzna, to kobiety uważają, że przekaz nie jest adresowany do nich, i nie wysyłają zgłoszeń.

Być może dlatego w 2011 r. tak wielkim echem odbiła się książka Danuty Wałęsy. Po jej lekturze zastanawialiśmy się, czy Lech Wałęsa mógłby zrobić tak wielką karierę polityczną, gdyby nie stała obok niego żona, która oprócz wychowywania ośmiorga dzieci musiała też dbać o tłumy odwiedzające ich mieszkanie.

W okresie PRL kobiety zostały unieważnione. Wykluczono je z opisu dziejów, nie było ich nawet na zdjęciach. Analiza podręczników do nauki historii wykazała, że kobiety zajmowały na fotografiach ok. 1,1 proc. i poza Marią Curie-Skłodowską były to niemal zawsze kobiety anonimowe, np. „łódzkie włókniarki protestujące na ulicy”. Nie mogliśmy spojrzeć na kobietę zasłużoną dla kultury czy nauki, tylko anonimową matkę upominającą się o jedzenie dla swojej rodziny.

Wielu mężczyzn nie zrobiłoby kariery, gdyby kobiety nie stworzyły im bezpiecznego domu, „przystani”, do której ucieka się, by odpocząć i nabrać sił. Badania – dotyczące nie tylko Polski, ale i świata – mówią, że dla mężczyzny rodzina stanowi trampolinę do kariery. Inaczej jest w przypadku kobiet, im w karierze często przeszkadza. Unia Międzyparlamentarna wskazuje, że kobiety o wiele później niż mężczyźni angażują się w politykę i najczęściej decydują się na taki krok, kiedy odchowają już dzieci. Ale nawet wtedy ich obciążenia pozazawodowe są niewspółmiernie większe niż u mężczyzn. Dlatego polityczki bywają samotne, nie są bowiem w stanie pogodzić roli żony i matki z pracą. W latach 90. i na początku XXI wieku przeprowadzałam badania dotyczące aktywności kobiet w polityce lokalnej. Wiele z respondentek mówiło mi, że polityka lokalna stanowi dopiero trzeci etap ich życia. Pierwszym jest dom, drugim praca, trzecim właśnie zaangażowanie w działalność samorządu. Dzieje się tak, ponieważ nikt nie zwalnia ich z obowiązków domowych.

Po 1989 r. kobiety aktywnie występowały przeciwko postulowanemu wtenczas całkowitemu zakazowi aborcji. Pod rządami PiS ulicami polskich miast – w proteście przeciwko zaostrzeniu ustawy aborcyjnej – szły czarne marsze. Dlaczego ten wielki potencjał kobiet nie ma przełożenia na realną politykę?

Ależ nieprawda! Ma! Sondaże opinii publicznej wskazują, że dyskusja na temat praw reprodukcyjnych i zaostrzenie ustawy aborcyjnej zwiększyły odsetek osób uważających, że kobieta ma prawo wyboru. Istnieje wiele dowodów, że protest kobiet przełożył się także na zmianę poglądów. Jesienią 2020 r., kiedy tzw. Trybunał Konstytucyjny orzekł, że ustawa aborcyjna jest niezgodna z konstytucją, a ulicami polskich miast szły czarne ­marsze, badania CBOS wykazały, że w młodym pokoleniu kobiet nastąpił gwałtowny lewicowy zwrot. Znacznie mniej kobiet niż mężczyzn oddaje też głos na skrajnie prawicowe ugrupowania. Co ciekawe, kiedy na początku XX wieku kobiety walczyły o swe prawa, ich politycznymi sojusznikami też miała być lewica. Ta jednak bała się wtedy kobiet. Uważała, że są związane z Kościołem i będą stanowić prawicową siłę.

Postawa ideowa młodych kobiet nie przekłada się jednak na realne zmiany.

Politycy rzadziej odwołują się do młodego pokolenia. Jest ono o wiele mniej liczne niż starsze, mniej chętnie chodzi też na wybory. Dlatego programy układa się z myślą o starszych generacjach. Młode pokolenie może czuć się politycznie niereprezentowane. Coraz więcej Polek nie odnajduje się też w konserwatywnym społeczeństwie, nie widzi przyszłości dla tradycyjnego modelu rodziny. Kobiety rzadziej podejmują więc decyzję o posiadaniu dzieci, szczególnie kilkorga. Tymczasem ekipy rządzące nie nadążają za progresywnymi poglądami młodych ludzi. Podczas gdy oni opowiadają się za związkami partnerskimi, a nawet legalizacją małżeństw jednopłciowych, politycy pozostają na te postulaty głusi, wykazują się zachowawczością.

Dołóżmy łyżkę dziegciu do naszej rozmowy. Polityczki, działaczki społeczne często się kłócą. Klementyna Suchanow pokłóciła się z Martą Lempart, przez co Strajk Kobiet stracił dynamikę. Wokół poruszającego filmu „O tym się nie mówi”, dotyczącego aborcji w Polsce, również powstały środowiskowe nieprzyjemne spory.

Mężczyźni także się kłócą i wzajemnie wygryzają. Jednak zawsze, kiedy spory dotyczą środowisk kobiecych, mówi się, że „panie nie potrafią się ze sobą porozumieć”. Spójrzmy jednak na polską scenę polityczną, kłócą się wszyscy. Niech za argument posłużą niedawne rozmowy o stworzeniu szerokiej koalicji opozycji. To mężczyźni nie potrafili się dogadać co do wspólnej strategii, choć teoretycznie przyświecał im wspólny cel. Ale i tak pół biedy, jeśli spory dotyczą programu, gorzej – a tego często jesteśmy świadkami – gdy wynikają z ambicji. Kłóci się zresztą także koalicja rządząca i znów: jest to charakterystyczne dla sytuacji, w której nie program polityczny czy dobro kraju, ale właśnie przywództwo stanowi meritum. Mężczyźni stale o nie walczą.

Spory wynikające z różnic w poglądach uważam za pożyteczne, służą utarciu stanowisk. Niestety, w przypadku polityczek problem polega na tym, że brakuje nam forum do dyskusji. Kongres Kobiet został powołany właśnie po to, by mogły wybrzmieć na nim różne głosy.

Czy kobiety są zdolne do kompro­misu, tak ważnego w polityce? Czy rozumieją, że zmiany będą stopniowe, że nie da się wprowadzić ich rewolucyjnie?

Badania socjologiczne pokazują, że kobiety są bardziej skłonne do kompromisów i mediowania niż mężczyźni. Wymaga tego od nich konieczność godzenia wielu ról i zajęć.

Hasło „wyp...alać” dobrze wybrzmiewa podczas marszu, gorzej się z nim robi politykę. Zresztą nie wszystkim paniom odpowiadały publiczne wulgaryzmy.

Zajmuję się ruchami protestu naukowo. Są to ruchy „albo, albo”; nie ma w nich miejsca na kompromis. Cechą buntu społecznego jest to, że nie przeradza się on w ruch na rzecz zmiany. Nie znaczy to jednak, że tego typu inicjatywy nie są zwiastunem nowego. Przykładem mogą być Rady Kobiet działające obecnie w wielu polskich miastach. W inicjatywę zaangażowanych jest wiele uczestniczek czarnego protestu, które dziś wchodzą do polityki, niektóre są już prezydentkami miast. Po protestach w 2020 r. powstał też cały szereg mniejszych stowarzyszeń, które tworzą sieci. Kobiety z całej Polski podkreślały, że dzięki wcześniejszym spotkaniom w Radach Kobiet łatwiej było im np. wspólnie pomagać uchodźczyniom z Ukrainy.

Widać także, że protest wywarł wpływ na niektórych polityków. Jeszcze kilka lat temu Donald Tusk nie podkreślał, że prawo do aborcji powinno być kobietom przyznane, a teraz jest to element programu PO.

Badania socjologiczne wskazują, że kobiety są lepiej wykształcone od mężczyzn. Więcej też czytają. Ale nie mają większego wpływu na swój los.

Jestem urodzoną optymistką. Od wielu lat prowadzę zajęcia dotyczące równości, obecnie merytorycznie zaczynam je tam, gdzie nie tak dawno temu je kończyłam. Dwie dekady temu z trudem przebijało się do naszej świadomości, że kobiety zarabiają gorzej niż mężczyźni, choć są lepiej wykształcone. Dziś już wiemy, że mamy ogromny kapitał, by robić kariery i awansować, zajmować wysokie stanowiska.

Młode kobiety zmieniły też stosunek do swojego ciała. Cielesność przestała stanowić temat tabu, np. moje magistrantki piszą prace o menstruacji. Do lamusa odchodzą czasy, w których miesiączki należało się wstydzić, a określeniem „literatura menstruacyjna” obrażano pisarki. Pamiętajmy też, że nie startowałyśmy z równej pozycji. Polityka – kiedy do niej zaczęłyśmy stopniowo wchodzić – ukształtowana była przez mężczyzn. Nieco ponad sto lat temu prawo austriackie nie pozwalało kobietom – podobnie jak nieletnim i osobom z niepełnosprawnością umysłową – należeć do stowarzyszeń. W Szwajcarii prawa wyborcze kobiety uzyskały dopiero w 1971 r. Chciałybyśmy pełną równość osiągnąć szybko, ale niestety jest to proces powolny. Aby ją osiągnąć, trzeba jednak stale nad nią pracować, szukać sojuszników oraz rozszerzać sferę wolności i równości. Wie o tym coraz więcej osób, zwłaszcza młodych kobiet. ©

PROF. MAŁGORZATA FUSZARA jest prawniczką i socjolożką. W latach 2014- -2015 była sekretarzem stanu w kancelarii premiera i pełnomocniczką rządu ds. równego traktowania.



Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, reporterka, ekspertka w tematyce wschodniej, zastępczyni redaktora naczelnego „Nowej Europy Wschodniej”. Przez wiele lat korespondentka „Tygodnika Powszechnego”, dla którego relacjonowała m.in. Pomarańczową Rewolucję na Ukrainie, za co otrzymała… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 11/2023