Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Nic się nie poradzi na to, że sprzeciwy wobec działalności IPN-u (jak sprzeciwy wobec lustracji) tzw. szaremu obywatelowi na myśl przywołują tego, na kim “czapka gore". Dlatego debata na te tematy wymaga odwagi, niezależnie od tego, czy się jest za, czy przeciw. Znam niektórych przeciwników IPN-u i lustracji, i jestem najdalszy od przypisywania im niskich pobudek: rozumiem ich niepokoje i argumenty, sądzę jednak, że czas na taką dyskusję minął, mleko zostało rozlane. IPN istnieje, sąd lustracyjny też. Co więcej: wiadomo, że budzące zgrozę przewidywania się nie sprawdziły, a Instytut wielokrotnie spełnił niezmiernie pożyteczną rolę, jak choćby w wielkiej narodowej debacie o Jedwabnem. Przypomnijmy: ustawa o IPN z 18 grudnia 1998 r. obejmuje zbrodnie popełnione na narodzie polskim przez nazistowskie Niemcy i Związek Sowiecki w okresie II wojny światowej oraz związane z tym ofiary i straty. Przedmiotem badań jest też działalność systemu komunistycznego w Polsce w latach 1944-89, zwłaszcza wówczas, gdy miała charakter zbrodniczy i naruszała prawa człowieka. Instytut skupia się też na historii oporu społecznego, działalności obywatelskiej na rzecz niepodległości Polski, walki w obronie wolności i godności ludzkiej.
Psychiczne zdrowie społeczeństwa wymaga ujawnienia win. Nie chodzi jednak o to, by rozsypujących się staruszków powsadzać za kraty, ale o to, by życie nie potoczyło się tak, jak gdyby nic się nie stało. Zło musi być ujawnione i nazwane, a w niektórych przypadkach ukarane. Powoływanie się w argumentacji za amnezją (bo przecież nie abolicją) na “grubą linię" Tadeusza Mazowieckiego jest skandalicznym, uparcie powtarzającym się nadużyciem.
Oczywiście, nie wszystko idzie idealnie. Może niepokoić nadmierna gadatliwość niektórych IPN-owców, którzy lubią epatować podczas towarzyskich spotkań swoimi i nie swoimi odkryciami. Niepokoi też nadmierna łatwość udostępniania przez Instytut materiałów osobom postronnym: dziennikarzom czy historykom-amatorom. Opublikowanie pozornie niewinnego zdjęcia czy innego dokumentu może komuś wyrządzić niepowetowaną krzywdę. Hermeneutyka esbeckich materiałów nie jest rzeczą łatwą. Zresztą (i to jest kolejne pytanie), czy naprawdę wszystkich “kapusiów" należy ujawnić, czy powinno się wywiesić w publicznym miejscu ich fotografie, jak kiedyś się wywieszało zdjęcia “bumelantów"? Iluż tych małych donosicieli zaplątało się we współpracę na skutek szantażu, uległo pokusom, dało się nabrać? Znam ich. Szeptem informowali mnie, że mają na mnie donosić. Przestraszeni, zagubieni, usiłowali zwodzić mocodawców, nie wiedzieli, jak się wyrwać z tej sieci. Niektórzy lądowali na oddziale psychiatrycznym. Wychodzili ze skóry, żeby nikomu nie zaszkodzić (oczywiście szkodzili). Wspomnienie tamtych przeżyć będzie im towarzyszyło do końca życia. Po co wydobywać ich na światło dzienne? Żeby wykluczyć ze społeczeństwa, zmusić do samobójstwa czy popchnąć w kierunku świata przestępczego?
Praca IPN-u jest u nas czymś nowym. Jej metody będą, ufam, coraz doskonalsze, jednak podważanie sensu tej pracy jest dziś ewidentnym anachronizmem.