Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jeszcze w poniedziałek uprzedzała organizatorów Marszu Niepodległości, że jeśli dojdzie do ekscesów, to rozwiąże marsz — czyli w praktyce go zakończy.
Już dwa dni później oznajmiła jednak, że marszu w ogóle nie będzie. Widać, że to nie jest gruntownie przemyślana i odpowiednio wcześniej podjęta decyzja.
Pani prezydent twierdzi, że zdecydowała tak pod wpływem wydarzeń z lat poprzednich. „Polska i Warszawa dość już wycierpiały przez agresywny nacjonalizm” — zrecenzowała poprzednie marsze niepodległości.
Szkopuł w tym, że to wytłumaczenie nieprzekonujące. Najbardziej brutalne i najbardziej kontrowersyjne wydarzenia na marszach miały miejsce za rządów Platformy — choćby bijatyki z policją. Ani wtedy, ani potem Gronkiewicz nie przyszło do głowy prewencyjne blokowanie dorocznego przemarszu narodowców.
Czytaj także: Dariusz Kosiński: Dokąd maszeruje niepodległość
Takie prewencyjne zakładanie, że podczas marszu dojdzie do łamania prawa, ociera się o naruszanie ważnej konstytucyjnej wartości — wolności zgromadzeń. I jest sprzeczne z dotychczasową linią Platformy, która zawsze twierdziła, że broni tej wolności — także gdy PiS ją ograniczało, wprowadzając kontrowersyjną ustawę faworyzującą miesięcznice smoleńskie i uroczystości religijne. Dawno, dawno temu, gdy Lech Kaczyński jako prezydent stolicy prewencyjnie blokował paradę równości, politycy PO ostro go za to atakowali. A Kaczyński tłumaczył się — jak dziś Gronkiewicz — względami bezpieczeństwa i możliwymi zamieszkami.
W Marszu Niepodległości zawsze się znajdują idioci, dowodzący supremacji białej rasy albo wykrzykujący nazistowskie pozdrowienia. Fakt: policja nie staje na wysokości zadania — tak jak rok temu, gdy skupiła się na maltretowaniu protestujących przeciwko marszowi, a nie na ściganiu propagatorów totalitarnej ideologii. Fakt: w tym roku marsz przypadnie w momencie protestu policji, która jest zdziesiątkowana masowymi zwolnieniami. Ale przecież nie o to chodzi w tej decyzji.
A na pewno — nie głównie o to. Bo chodzi o pożegnalny cios w PiS. Decyzja o zablokowaniu marszu to ogromny kłopot dla obozu władzy: wszak Gronkiewicz-Waltz wprost oskarża PiS o to, że nie jest w stanie zabezpieczyć tej imprezy.
Wiadomo już, że obecna władza nie była w stanie zorganizować porządnych obchodów setnej rocznicy odzyskania niepodległości. Żadnych ogólnonarodowych, łączących uroczystości. Żadnych wydarzeń ponad politycznymi podziałami. Żadnych wspólnych pomników. Jeśli dodatkowo w roku jubileuszu nie będzie nawet Marszu Niepodległości, władzy trudno będzie wytłumaczyć, jak właściwie świętowane było stulecie. No bo nie przyjętym na chybcika wolnym dniem 12 listopada.
Czytaj także: Paweł Bravo: Po co nam takie państwo i dlaczego mielibyśmy świętować rocznicę jego istnienia?
Jak to się skończy? Wszystko w rękach sądu, do którego odwołają się narodowcy. Jeśli pani prezydent wygra, i tak nie zrezygnują ze swej flagowej imprezy. W takiej sytuacji decyzja Gronkiewicz może doprowadzić do tego, że ulicami Warszawy ruszy nielegalny pochód i będzie jeszcze bardziej niebezpiecznie.
Jeśli zaś przed sądem narodowcy wygrają i 11.11 na ulicach stolicy legalnie będą krzyczeć hasło tegorocznego marszu „Bóg, honor, ojczyzna”, będzie gorzki koniec prezydentury Gronkiewicz-Waltz.
Możliwe jest też inne wyjście: tuż po ogłoszeniu decyzji ratusza prezydent Andrzej Duda i premier Mateusz Morawiecki ogłosili pomysł „wspólnego” marszu pod prezydenckim patronatem. Przypomnijmy, że już kilka tygodni temu Kancelaria Prezydenta ogłosiła, iż rozmawia z organizatorami Marszu Niepodległości o wspólnym jego przeprowadzeniu, ale rozmowy spełzły na niczym, bo narodowcy nie chcieli się swoją imprezą „podzielić” i nie zgodzili się m.in. na to, by schować partyjne szyldy. Obecna inicjatywa prezydenta i premiera wygląda więc na gorączkowy manewr, by wyjść jakoś z twarzą z tej sytuacji.
Autor jest dziennikarzem Onet.pl