Lulajże, Betlejem

Chrystus kazał wybaczać – mówi się miejscowym dzieciom. Ale pod betonowym murem tych słów nie słychać. W Betlejem wyrastają kolejne pokolenia pełne żalu i agresji.

12.12.2017

Czyta się kilka minut

Po palestyńskiej stronie muru, Betlejem, maj 2010 r. / BERNAT ARMANGUE / AP/ EAST NEWS
Po palestyńskiej stronie muru, Betlejem, maj 2010 r. / BERNAT ARMANGUE / AP/ EAST NEWS

Rania, matka czwórki dzieci: – Gdyby Jezus urodził się dziś w Betlejem, byłby jak nasze dzieciaki. Chciałby żyć jak inni chłopcy na świecie, założyłby dżinsy z dziurami. Patrzyłby na biedę rodziców, na ten mur, i rozumiałby. Bo gdy jest mur – nie ma pracy, gdy nie ma pracy – nie ma pieniędzy, gdy nie ma pieniędzy – nie ma jedzenia. Nie ma czym zapłacić za mieszkanie.

Talia, lat 15: – Czasami nie ma u nas wody. W Beit Sahur, tu niedaleko, woda jest dowożona raz na miesiąc. W Betlejem żyją dobrze tylko ci ludzie, którzy mają pieniądze. Ale większość z mieszkańców po prostu nie ma ich jak zarobić.

Celina, lat 14: – Wolałam Nazaret, stamtąd pochodzę. Dlaczego? Bo ludzie żyją razem: Żydzi i Arabowie. Muzułmanie i chrześcijanie. A tu, w Betlejem, rozdzielono ich murem.

– Jest rok 2000, druga intifada, mam 15 lat. Widzę mamę, wykrzywioną przerażeniem, biegnie do łóżeczka najmłodszego brata, bierze go na ręce i ucieka do piwnicy, wokół ostrzał rakietowy. Nie chcę tego samego dla mojego dziecka. Też byś nie chciała.

Trudno od niej oderwać wzrok. Blond włosy i arabska uroda, czysty angielski, nienaganne maniery, dalekie od tutejszych, bliskowschodnich. W tym, co mówi, jest konkretna i przekonywająca. Mogła zostać w Kuwejcie, tam, gdzie po wydaleniu rodziny z Palestyny się urodziła, gdzie studiowała i podróżowała. We Francji, w Kanadzie, w Stanach, wszędzie czułaby się dobrze. Ale wybrała powrót.

Dalia Qumsieh, wygadana i harda 31-letnia Palestynka, chrześcijanka, prawniczka w St. Yves (organie prawnym Łacińskiego Patriarchatu Jerozolimy) i obrończyni praw człowieka. Nikt jej tu nie zapraszał, wprosiła się sama. Choć dziwnie to brzmi, gdy mowa o jej rodzinnym domu.

– Kiedyś myślałam o tym jak o ideologii: że zostanę tu, i że to będzie jeden ze sposobów oporu wobec izraelskiej okupacji. Bo system wprowadzony przez Izraelczyków służy tylko temu, byś się poddał i stąd wyjechał. Więc zostałam. A potem urodziłam synka. I teraz już nie chodzi tylko o mnie, lecz także o mojego dwulatka. Chcę, by wiedział, skąd jest, by kochał Palestynę tak jak ja. Ale gdyby cokolwiek mu się tu stało, nie wybaczyłabym sobie do końca życia.

Talia: – Moje życie w Betlejem jest piękne. Byłoby gorzej, gdybym została w rodzinnym domu. Polskie siostry wyciągają nas z tarapatów, są dla nas jak mamy. Tu czujemy się u siebie.

Dalia, lat 10: – W Betlejem najbardziej lubię nasze siostry. One nas karmią, ubierają, uczą. Jestem szczęśliwa.

Oto on – imponujący budynek z piaskowca pośrodku ubogiej dzielnicy z zapierającym dech widokiem na Betlejem. Lśnią podłogi, okna, stoły, w powietrzu unosi się zapach kawy i płynu do pastowania. Siostra Szczepana Hrehorowicz (szary habit, spokojny głos) wskazuje czysty pokój gościnny. Dookoła biegają palestyńskie dzieci: ciche, ułożone. Dom Pokoju prowadzony przez polskie elżbietanki wydaje się ostoją spokoju.

A tak naprawdę nie wiadomo, od czego tu zacząć. Może od tego, że Dom byłby zbędny, gdyby sytuacja w regionie sprzyjała godnemu dzieciństwu. Siostry jak zdolne szwaczki nie walczyłyby wówczas z dziurami w nadszarpniętych konfliktem dziecięcych życiorysach. A tak pierwszy sierociniec zbudowały w 1967 r. na Górze Oliwnej w Jerozolimie, zbierając z ulic po wojnie sześciodniowej palestyńskie sieroty. Drugi dom, betlejemski – w 2010 r., po kolejnych intifadach, zbierających żniwo w tym i pobliskich miasteczkach. Pracy nie zakończyły, wciąż przyjmują nowe dzieci. Bo mur i sytuacja w mieście nie sprzyjają żadnemu rozwojowi.

Do Domu trafiają więc dzieci potrzebujące. Także te, które mają w mieście swoje rodziny. Często je odwiedzają, lecz za swój prawdziwy dom uważają ten u elżbietanek. Dziś mieszka tu 29 dzieci od 4. do 15. roku życia oraz trzy dorosłe wychowanki.

Dyrektor Domu, siostra Szczepana: – Ludzie nie mają pracy, rodziny są porozbijane. Nie ma prądu, wody, brakuje na jedzenie. Zdarzają się rodziny patologiczne, przemoc. Przychodzą do nas i uczą się życia od początku.

Po pierwsze – tego, że można żyć inaczej. Po drugie – że można się rozwijać i uczyć w spokoju. Po trzecie – że można dbać o to, co dookoła: o czystość, estetykę. Że można coś naprawić, gdy się zepsuje, zamiast wyrzucać to do śmieci.

Talia: – Nie mogę przejechać na drugą stronę muru. Żeby to zrobić, trzeba prosić Izraelczyków o specjalne pozwolenie. To mnie złości i smuci. Nie rozumiem, dlaczego tak jest.

Muhammad, lat 13: – Chciałbym, żeby w naszym obozie nie było wojska, żeby nie strzelało do dzieci z gumowych pocisków ani nie rozpylało gazu łzawiącego. Żeby była wolność, żebym mógł pójść, dokąd chcę. Poza tym wszystko u mnie OK. Takie normalne życie, jak wszędzie.

Dalia Qumsieh Tawil: – Wyobraź sobie taką sytuację: mój synek nigdy nie był w zoo, chcę go tam zabrać. Najbliższe jest w Jerozolimie, oddalonej o jakieś 10 minut. Zanim udamy się w drogę, muszę załatwić pozwolenia na przekroczenie checkpointu dla całej naszej trójki. Jeśli je załatwię, czeka nas przejście przez checkpoint – doświadczenie upokarzające i przykre dla dorosłego, a co dopiero dla dziecka. Pomysł spędzenia przyjemnego dnia w zoo nie ma zatem sensu. A teraz pomyśl o matce, której dziecko jest chore, i która nie może mu zapewnić odpowiedniej opieki na miejscu. Po pierwsze, trzeba załatwić pozwolenia. Po drugie, jeśli leczenie wymaga codziennych wizyt w szpitalu, skazać chore dziecko na stanie na checkpoincie w jedną i drugą stronę. Po trzecie, liczyć się z niewiadomą, jeśli z dnia na dzień wojsko ten checkpoint zamknie.

Dalia wie, że może być jeszcze gorzej. Że w strefie C, będącej pod całkowitą kontrolą Izraelczyków, z dnia na dzień można się dowiedzieć, że teren, na którym stoi dom, Izrael wkrótce użyje pod nowe osiedla. Że taka rodzina będzie potem patrzyła na buldożery wbijające się w ściany budynku. I nic nie będzie można zrobić.

Takie rodziny Dalia reprezentuje prawnie: – Czasami to jedyna rzecz, którą można zrobić. Pójść do izraelskiego sądu, choć z góry wiadomo, że jedyne, co można osiągnąć, to czasem przesunąć termin wyburzenia, o rok czy kilka. Ale potem to się dzieje, a trauma zostaje.

Wczoraj odwiedziła dyrektora szkoły w Jubbet ad-Dib, którą zburzono w sierpniu. Zaczęło się niewinnie – od jednego budynku wzniesionego tu przez Żydów. Potem wyburzyli szkołę, wkrótce może tu powstać osiedle: – Dyrektor opowiadał nam, że dzieci patrzyły na pracę buldożerów, i od tego czasu nie radzą sobie ze strachem. Gdy widzą nadjeżdżającego wojskowego jeepa, uciekają i się ­chowają. Działania armii i agresja ze strony żydowskich osadników sprawiają, że to życie w ciągłym strachu i niepewności. Każda rodzina, która się z tym zetknęła, ma dziecko straumatyzowane do końca życia. Zresztą wszystkie rodziny tu, na Zachodnim Brzegu, mają takie przeżycia. Nie może być inaczej, gdy żyją pod okupacją. Wyburzenia domów to także praktyka izraelskiej armii w sytuacji, gdy w rodzinie jest osoba podejrzewana o terror. To działania w ramach odpowiedzialności zbiorowej, choć domniemany napastnik zwykle już poniósł swoją karę – jest w izraelskim więzieniu lub nie żyje. Jego rodzina ląduje wówczas na bruku. To również przemoc – mówi Dalia – tyle że psychiczna. Rodzice żyją w ciągłym strachu, stawiają pod znakiem zapytania możliwość ochrony własnego dziecka.

Przy punkcie kontrolnym, Betlejem, wrzesień 2009 r. / MUSA AL-SHAER / AFP / EAST NEWS

Celina: – Mieszkałam wcześniej we wschodniej Jerozolimie, blisko Bramy Damasceńskiej. Bałam się. Ciągłe strzały, policja łapiąca ludzi bez zezwoleń na pobyt. W Jerozolimie, podobnie jak w Betlejem, nie ma pokoju.

Muhammad: – Wiem, że za murem dzieci żydowskich osadników mają boiska i mogą się bawić, a my tu nie mamy gdzie. Nie, nie chciałbym poznać żadnego żydowskiego dziecka.

Nasri, lat 12: – Gdy jestem zły na Izraelczyków, idę w nich rzucać kamieniami. No normalnie, pod mur. Prosto na żołnierzy. Bach, bach, tak w nich rzucam.

Siostra Szczepana: – W zeszłym roku ogłosiłyśmy konkurs: kto przyniesie najlepsze oceny i poprawi zachowanie, pojedzie na wycieczkę do Polski. Udało się, pojechała połowa grupy. Przyjął nas Dolny Śląsk, dzieci były szczęśliwe. Ale największym przeżyciem było dla nich to, że mogą pojechać za mur. Załatwianie pozwoleń trwało w sumie trzy miesiące.

Siostra mówi, że odpowiedzialność za tragedię muru ponoszą jednostki. Te, które idą w tłum z ładunkiem wybuchowym lub podpalają dom ze śpiącą rodziną w środku. Że krzywdzi nawzajem jeden i drugi naród. A potem najbardziej cierpią dzieci. Mur potęguje niezrozumienie, lęk i nienawiść. Niszczy poczucie własnej wartości i nadzieję na normalne życie. Jeśli na to, co mali widzą dookoła, nakładają się przeżycia z domu – bieda czy patologia – w miejscu nienawiści pojawia się agresja. To problem nie jednej, lecz wielu betlejemskich rodzin.

– Staramy się tłumaczyć: jesteś chrześcijaninem, musisz przebaczyć. Tutaj wszyscy są nerwowi, to akurat normalne, przecież ciągle wszystkiego brakuje. Ale złość tkwi pod skórą, wybucha, gdy tylko jej dotknąć – mówi siostra Szczepana. Do Domu Pokoju przyjeżdżają wolontariusze: absolwenci psychologii czy pedagogiki, chętni do pracy z palestyńskimi dziećmi. Szybko się niecierpliwią.

– Mówią: bo powinno być tak, jak uczyłem się na studiach. A tu żadne dziecko nie pasuje do książkowych ram – opowiada siostra. – Przykład? Standardowe wychowanie zakłada, że tłumaczymy mu coś, by umiało wykonać jakąś czynność samodzielnie, zająć się sobą, np. zabawą. Nasze dzieci potrzebują silnej motywacji, czasem podniesienia głosu. Jeśli nie zorganizujesz im czasu, rozbiegną się. To oznacza, że nie dają sobie szansy, by działać samodzielnie. Nie potrafią być ze sobą w wolności.

Talia: – Jak dorosnę, będę ginekologiem albo położną. Będę przyjmowała nowe życie.

Muhammad: – Izraelczyk? To okupant. Ktoś, kto wchodzi nocą do domów i nas karze. Albo żołnierz przebrany za Palestyńczyka, który czyha na nas za rogiem.

Dalia: – Osobnym tematem są uwięzienia dzieci. Nie wiem, czy to rozumiesz? Za rzucanie kamieniami wojsko przychodzi nocą do domów, przemocą zabiera nasze dzieci, stawia je przed sądem wojskowym i więzi. Nie umiem sobie wyobrazić, co czuje matka, której kilkuletnie dziecko ląduje w więzieniu. Te rany dzieciaki niosą potem przez całe życie. Ale izraelskie wojsko nie traktuje rzucania kamieniami jako dziecięcego wybryku. To akt terroru. Czy dziecko może być terrorystą?

– Palestyńskie dziecko jest jak izraelskie dziecko czy każde inne na świecie po prostu dzieckiem. Mówienie, że uprawia terror, to najlepszy przykład odczłowieczania nas przez Izraelczyków – tłumaczy Dalia.

Przeżyła wojnę, intifadę i wielokrotne eskalacje. – Dorastałam w tolerancyjnej chrześcijańskiej rodzinie. Rodzice i szkoła wpajali mi ewangeliczne wartości: o miłości bliźniego i przebaczeniu, mimo wszystko. Ale ja jestem tylko człowiekiem. Nie nienawidzę ludzi, lecz politykę i jej konsekwencje. Samo życie tutaj powoduje, że automatycznie nienawidzisz okupacji. Ta nienawiść rośnie, gdy zostajesz matką.

Muhammad: – Tydzień temu staliśmy tu, na ulicy, miał być maraton dla dzieci. Zobaczyliśmy izraelskie wojsko, zaczęliśmy głośno gwizdać, wypuścili gaz łzawiący, potem strzelali z gumowych pocisków. Dostałem w nogę. Patrz, mam siniaka.

W tym miejscu mur się urywa. Z oświetlonej, ruchliwej ulicy trzeba skręcić w prawo. Bez pomocy betlejemskich dzieci pewnie nie udałoby się tu dotrzeć. Rozpytują dookoła, kobiety w hidżabach wskazują na uliczkę wąską i ciemną jak studnia. Wreszcie napis: „Welcome to Aida Camp”. Droga wiedzie raz po ciemku, raz w nienaturalnie ostrym świetle lampy, wzdłuż murów pokrytych graffiti, niskich, nijak się mających do tego prawdziwego, który złowrogo wyrasta z ciemności za plecami. Tu i ówdzie gromadzą się grupy dzieci, mężczyzn, młodych i starszych, machają flagami, panuje nastrój oczekiwania. Dzieci pytają ich o dalszą drogę. Czują się swobodnie, mali królowie betlejemskiej ulicy, śmieją się z nas, niespokojnych obcych, czujnie rozglądających się na boki.

Znów ostra jarzeniówka, siwy plac między murami, i ta dziwna mgła. Ale skąd nagle mgła? Dzieciaki śmieją się i krzyczą: uważajcie, gaz łzawiący! Spokojnie naciągają kołnierze kurtek na usta i nos, kontynuują drogę.

Kawałek dalej przedziwna brama w kształcie zamka, na niej gigantyczny klucz, obok na plakatach zdjęcia dziecimęczenników. Czarna ściana z wymalowanymi na biało ponad dwustoma nazwiskami. „Gdy nasze dzieci są zabijane. Dzieci zabite w czasie izraelskiej masakry w Palestynie w lipcu 2014 roku”. Zza klucza wychodzi Anas Abu Srour, 29-latek w modnej czarnej kurtce. Nasz przewodnik po obozie Aida.

– Trzyletni syn mojego przyjaciela zatrzymał się na widok muru i zapytał: tatusiu, czy to już jest koniec świata? – opowiada Anas.

Pamięta czas, kiedy tak myślał. Wtedy, gdy sam był dzieckiem z obozu Aida, skazanym na codzienny widok wojska i szarego betonowego muru. Wyrwał się stąd, skończył licencjat, dostał pracę w banku. W tym roku wrócił jako wolontariusz, by w obozowym centrum młodzieży koordynować projekty edukacyjne, harcerstwo, drużynę piłkarską. W międzyczasie kończy studia – współpracę międzynarodową i rozwój. Chce myśleć, że to miejsce ma przyszłość.

Obóz powstał w 1950 r., przyjmując palestyńskich uchodźców z ziem zajętych przez Izraelczyków. Do dziś żyją w tej ubogiej dzielnicy, choć mogliby przenieść się gdziekolwiek indziej do Palestyny – ale nie chcą. Rezygnacja ze statusu uchodźcy legitymizowałaby ich zdaniem to, co robi ­Izrael. Wciąż mają nadzieję na powrót do swoich miast i wiosek, dziś na terenie Izraela. Symbolem tej nadziei jest klucz – bo przechowują klucze do domów, z których przegnano ich bliskich 67 lat temu.

Położenie Aidy – między dwoma żydowskimi osiedlami, murem i w pobliżu strategicznych checkpointów – naraża jego mieszkańców na nieustający kontakt z izraelskim wojskiem. W regularnych starciach ulicznych biorą udział dzieci.

– Od małego stykają się z przemocą wojska. Słyszą, o czym mówią dorośli, współdzielą frustrację, pielęgnują gniew. Niektóre tracą kogoś w rodzinie albo są świadkami uwięzień. Wreszcie idą w ślad za dorosłymi, biorą do rąk kamienie i stykają się z brutalną odpowiedzią: gazem łzawiącym, gumowymi kulami, przesłuchiwaniami, a nawet więzieniem. W tej chwili w izraelskich więzieniach przebywa 20 dzieci z naszego obozu – mówi Anas.

Rozmowie przysłuchuje się mały Muhammad. Spieszy się, przebiera nogami. W obozie zorganizowano imprezę z okazji uwolnienia mieszkańca Aidy z izraelskiego więzienia. Bardzo chce na nią pójść.

– Nie chcę, żeby tam szedł – tłumaczy Anas. – To nie jest impreza dla dzieci. Będzie słuchał, o czym powiedzą dorośli, będzie o tym myślał i tym żył. Uwięzienie, śmierć, odwet to nie są tematy, którymi powinieneś zajmować się w tym wieku. Ale dzieci z obozu są twarde, mają silne charaktery. Potrafią szorstko odpowiedzieć, i tak zrobią, co zechcą.

Wydaje się, że w Aidzie dziecko przestaje być dzieckiem już w momencie urodzenia. Zresztą, nawet gdyby chciało się pobawić, nie ma gdzie. Obóz jest przeludniony, brakuje miejsca na boisko czy plac zabaw, pozostaje ulica. Do starć z wojskiem może jednak dojść w każdej chwili – dniem lub nocą, w drodze do szkoły czy na zajęcia harcerskie. Dzieci zachowują się tutaj, mówi Anas, jak dorośli. Spoglądają pobłażliwie, gdy zaprasza je na zajęcia. Nie będą się bawiły, mają ważniejsze sprawy do załatwienia. Sprawy bardzo dorosłe.

– Większość z nich ma duży problem z agresją. Część ma doświadczenia okrucieństwa wojska, czasami więzienia, nocnych nalotów z jakiegoś powodu lub bez – bo wojsko napada niekiedy na obóz bez powodu, w ramach treningu. I to wpływa na ich zachowanie w szkole, wśród innych dzieci stosują przemoc. Albo idą rzucać kamieniami. Do obozu Izraelczycy wchodzą niemal każdej nocy, mówi Anas, i często w ciągu dnia. Urządzają przeszukania. Rozpylają na ulicach gaz łzawiący lub śmierdzący płyn, którego zapach utrzymuje się w powietrzu i na ścianach przez długi czas. Twierdzą, że to kara za wybryki.

– A jednak to paradoks, że karają dzieci rzucające kamieniami, gdy sami są uzbrojeni po zęby i poruszają się opancerzonym samochodem – zastanawia się Anas. W tle głośna muzyka, patriotyczne palestyńskie piosenki. Na ulicach dzieci wymachują palestyńskimi flagami. Znak, że impreza z okazji powrotu byłego więźnia już się rozpoczęła. – Tej nocy znów pewnie przyjdą – dodaje cicho Anas.

Nasri: – Gdy stoję tam i rzucam kamieniami, czasami się ich boję. A czasami nie.

Muhammad: – Nienawidzę Żydów.

Szkoła sióstr różańcowych, jedna z czterech szkół katolickich przy ulicy Gwiazdy w Betlejem, jest dzisiaj wyjątkowo cicha. Lekcje odwołane z powodu remontu. Korytarze są puste – nawet ten na pierwszym piętrze, wcześniej balkon, dziś zabudowany, chroniący przed skwarem i zimnem, czy bawialnia, do której dzieci uwielbiają biegać w czasie przerw. Oba projekty zrealizowane zostały niedawno dzięki polskiej pomocy zagranicznej, o czym informuje tabliczka na ścianie. W przedszkolu i szkole podstawowej uczy się 470 dzieci. Tylko 26 z nich to chrześcijanie, pozostałe dzieci są muzułmanami. Siostra Dawida Twal, dyrektorka szkoły, śmieje się, że nic tak nie przyciąga betlejemskich muzułmanów do katolickich szkół jak habit. Siostry są tu mile widziane, kojarzą się z pomocą i serdecznością. Czasem też mieszają dzieciom w głowie. – Malec przychodzi i pyta: „Czemu nie możemy pojechać na wycieczkę do Jerozolimy? Przecież to tak blisko”. I dodaje: „Pójdę z tatą i wujkiem rzucać w Żydów kamieniami, już my im damy nauczkę”. A my, siostry, tłumaczymy wtedy: „Nie możesz tego robić, musisz kochać wszystkich ludzi. Bo teraz jesteś mały, jeszcze nie wszystko rozumiesz, ale przyjdzie moment, gdy zobaczysz to wszystko szerzej” – mówi siostra Dawida.

Czasem słyszy wtedy od dzieci i rodziców: – Ty nas nie rozumiesz, nie jesteś stąd. Skąd masz wiedzieć, co czujemy. Urodziła się w Jordanii, w samym środku wojny sześciodniowej. Obserwowała, jak postępuje cierpienie i opór Palestyńczyków. Ale też – jak rośnie ich gniew.

Z nieustannej konfrontacji z wrogiem wyrastają konkretne marzenia dzieci. O pokoju, normalnym życiu, o wycieczce do Jerozolimy. Pytane przez siostrę, kim chciałyby zostać w przyszłości, dzieci odpowiadają: żołnierzem, lekarzem, pracownikiem uniwersytetu. Kimś, kto mógłby zmienić ten kraj.

– Czasem mówimy dzieciom: „Wiesz, gdy Jezus przyszedł w Betlejem na świat, nie mógł sobie znaleźć miejsca. Chodził od drzwi do drzwi, pukał, nikt mu nie otwierał, w końcu urodził się w biednym miejscu. My możemy go naśladować. Urodziliśmy się w biednym miejscu, wiele miejsc jest dla nas zamkniętych i mamy poczucie niesprawiedliwości” – opowiada siostra.

Zdarza się, że ten argument do nich przemawia. ©

MUR

MIJA 50. LAT od wybuchu wojny sześciodniowej, która rozpoczęła okupację Zachodniego Brzegu. Starsi Izraelczycy pamiętają, że jeszcze wtedy, na krótko po wojnie, jeździli do Betlejem i kontaktowali się z Palestyńczykami. Po kolejnych intifadach – w 1987 i 2000 r. – sytuacja eskalowała. Wówczas stanął ośmiometrowy mur. Izraelczycy uważają go za sukces, bo przywrócił im względne bezpieczeństwo. Zakończył serię ataków bombowych na terytorium Izraela podczas drugiej intifady. Palestyńczycy nazywają swoją sytuację okupacją. Zostali od siebie oddzieleni, muszą się ubiegać o pozwolenia, jeśli chcą mur przekroczyć. Niektórzy je dostają, inni nie. Przeciw murowi protestują międzynarodowe organizacje praw człowieka. Artyści używają go do piętnowania cynizmu władz Izraela. ©

BETLEJEM

STARSI IZRAELCZYCY pamiętają jeszcze swoje weekendowe wizyty w Betlejem. Odkąd stoi mur, kontakt między Izraelczykami i Palestyńczykami jest znikomy. Z perspektywy Palestyńczyka ogranicza się często do widoku żołnierzy, żydowskich osadników i krwawych raportów w wieczornych wiadomościach. Izraelczyk widzi w Palestyńczyku terrorystę z nożem w ręku, gotowego poświęcić życie za status męczennika – bojownika o wolność kraju. Z miasta masowo wyjeżdżają chrześcijanie. Na 33 tys. mieszkańców stanowią zaledwie 11,5 tys. Reszta to muzułmanie. To przez nich, twierdzi izraelska propaganda, islamski terror dopada też wyznawców Chrystusa. Ale mieszkańcy mają inne zdanie. Arabscy chrześcijanie i muzułmanie żyją tu razem od wieków, mówią: „Mur krzywdzi nas wszystkich jednakowo”. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. w 1987 r. w Krakowie. Dziennikarka, stała współpracowniczka „Tygodnika Powszechnego” z Izraela, redaktorka naczelna polskojęzycznego kwartalnika społeczno-kulturalnego w Izraelu „Kalejdoskop”. Autorka książki „Polanim. Z Polski do Izraela”, współautorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 51-52/2017