Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
To oczywiście zła wiadomość dla ludzi na granicy. Ale w dłuższej perspektywie także dla Polski. Igranie argumentami o niebezpieczeństwie skończy się fatalnie, gdy w przyszłości takie zagrożenie faktycznie nadejdzie.
Od kilku dni nie wiemy, co dokładnie dzieje się na białoruskim pograniczu. Po trzech tygodniach oglądania kadrów z grupą 32 Afgańczyków uwięzionych między polskimi i białoruskimi kordonami w mediach zapanowała cisza. Jedno z arbitralnie nałożonych przez władzę ograniczeń stanu wyjątkowego to zakaz obecności na granicy osób postronnych, w tym dziennikarzy. Ten akurat zakaz – inaczej niż masowo i niemal bez konsekwencji kontestowane zasady bezpieczeństwa podczas epidemii – władza egzekwuje nadzwyczaj sprawnie.
Spływające przed 2 września relacje świadków o zatrzymywaniu obcokrajowców przez Straż Graniczną (a następnie o wywożeniu ich w „nieznane miejsca”, o furgonetkach rozjeżdżających się w kilku kierunkach dla zmylenia dziennikarzy, nielegalnym cofaniu ludzi do granicy) dają powód do obaw, że za zasłoną stanu wyjątkowego ludziom na granicy – wcześniej wykorzystanym przez Białoruś – dzieje się krzywda. Prasa i organizacje pozarządowe bywają dla służb uciążliwe.
CZYTAJ TAKŻE
Zdarza się nawet, że w konkretnych sytuacjach ich obecność prowadzi do niepotrzebnych napięć. To jednak za mało, aby odmawiać im dostępu do ludzi na granicy, wokół których w ostatnich tygodniach ogniskowały się nasze emocje i uwaga.
Premier Mateusz Morawiecki coraz częściej akcentuje fakt, że 10 września w pobliżu granic z Polską i państwami bałtyckimi rozpoczynają się rosyjsko-białoruskie manewry wojskowe „Zapad 2021”. Kreml może zaryzykować incydent [patrz: komentarz Wojciecha Konończuka, s. 9 – red.]. Tym bardziej że według propagandy Łukaszenki to Polska „podsyła” Białorusi migrantów.
Kontekst manewrów jednak nie pojawia się w uzasadnieniu rozporządzenia o wprowadzeniu stanu wyjątkowego (rząd nie utajnił również całego lub części rozporządzenia, co mogłoby sugerować posiadanie danych wywiadowczych o grożącym niebezpieczeństwie).
W dokumencie – jedynym formalnym wyjaśnieniu, dlaczego ów stan wprowadzono – mowa jest o innym zagrożeniu: obecności w pasie przygraniczym osób mogących przeszkadzać w działaniach służb. Sam stan wyjątkowy, dodajmy, nie ułatwia alokacji sił zbrojnych czy obrony terytorialnej.
Przed wprowadzeniem stanu wyjątkowego nic nie wskazywało na to, aby wojsko i Straż Graniczna „nie radziły” sobie z kilkudziesięcioma lub nawet kilkuset migrantami, a także dziennikarzami i aktywistami – chyba że za swoją porażkę uznają jedną próbę przecięcia nowo powstałych zasieków z drutu kolczastego czy też usiłowanie dostarczenia jedzenia i pomocy lekarskiej grupie Afgańczyków spod Usnarza Górnego. Gdyby stan wyjątkowy miał faktycznie służyć głównie bezpieczeństwu Polski, rząd Zjednoczonej Prawicy – której politycy, przypomnijmy, od lat akcentują zagrożenie masową migracją z państw muzułmańskich – w tym przypadku zdecydowałby się na otwartą politykę informacyjną.
Stało się jednak inaczej. Taki sposób wprowadzenia stanu wyjątkowego (odmienny od tego, w jaki uchwalano go w Litwie czy Łotwie) musi skutkować spadkiem wiary w siłę i moc sprawczą rządu. Kolejny raz w ciągu ostatnich lat z pozoru okazując siłę, nasze państwo odkryło przed nami – oraz, co gorsza, przed tymi za granicą, którzy życzą Polsce źle – wyłącznie słabość.
UCHODŹCY I MIGRANCI: CZYTAJ WIĘCEJ W SERWISIE SPECJALNYM >>>