Lud i arystokracja

DARIUSZ KARŁOWICZ, filozof, publicysta: Przestarzały system polityczny produkuje równolegle dwie rzeczywistości, które są ze sobą w konflikcie. Generuje nierówności, a zarazem głosi apoteozę sprawczości i równości obywateli. Tego nie da się utrzymać.

18.02.2020

Czyta się kilka minut

 / ZYGMUNT JANUSZEWSKI
/ ZYGMUNT JANUSZEWSKI

RAFAŁ WOŚ: Rewolucja dopiero będzie? Czy raczej już trwa?

DARIUSZ KARŁOWICZ: Faktycznie, przyjęta po wojnie forma ustroju przestała pasować do żywego organizmu politycznego. Nie wygląda to dobrze. Łuny pożarów z francuskich ulic widać już chyba nawet w najbardziej ustronnie położonych brukselskich gabinetach. A jest jeszcze wrząca Grecja. Są miotające się Włochy, niezadowolona Hiszpania. Nawet w uchodzących za oazę spokoju Niemczech zachodzi przesilenie na niezwykle stabilnej dotąd scenie politycznej. Dodajmy do tego największą dotąd porażkę europejskiego projektu, czyli brexit.

To jeszcze nie rewolucja, ale badania pokazują, że mamy poważny kryzys. W największych krajach Europy brak zaufania do Unii dawno przekroczył 50 proc., rośnie niechęć do porządku politycznego, powszechna staje się niewiara w możliwość zmian i gigantyczny pesymizm.

I co z tego wynika?

Niestety nie to, co powinno. Niezbędna jest elastyczność, a mamy skostnienie. Większość europejskich elit politycznych wciąż najchętniej odwraca wzrok udając, że nic się nie stało. Obwinia się populistów, tworzy teorie spiskowe, ignorując fakt, że pojawiają się nowe wyzwania. Powtarzanie starych odpowiedzi to lanie betonu na żywą polityczną rzeczywistość. W ten sposób interpretuję na przykład ostatnie próby pozatraktatowego dyscyplinowania takich krajów jak Polska, które w jakiś sposób te zmiany wyrażają. Choć przecież wcale nie w sposób najbardziej radykalny.

O Polsce jeszcze porozmawiamy. Zacznijmy jednak na poziomie bardziej ogólnym: dlaczego Pan mówi, że ciało życia przestało się mieścić w ustrojowej szacie?

Ustrój stworzony po II wojnie światowej stracił zdolność zarządzania rzeczywistością. Powojenny porządek zbudowany został na oczywistym dla wszystkich założeniu, że trzeba uniknąć repety roku 1933. To znaczy sytuacji, w której dyktator w stylu Hitlera dochodzi do władzy drogą czysto demokratyczną. Odpowiedzią na to wyzwanie miał być model demokratyczno-arystokratyczny.

Mówi Pan o liberalnej demokracji?

Tej nazwy używamy z przyzwyczajenia. Niezbyt dobrze oddaje ona jednak sedno tego, co mamy. Dużo celniej byłoby mówić właśnie o modelu mieszanym: demokratyczno-arystokratycznym z dużą przewagą pierwiastka arystokratycznego. Lud dostał w tym modelu w istocie dość niewielki wpływ na rzeczywistość. Może głosować raz na cztery lata, ale nie na kogo chce, lecz na listy, które zostały dla niego ułożone uprzednio przez partyjne elity. Oczywiście różnice we wpływie ludu na władzę różnią się w zależności od kraju i historycznego momentu. Trochę lepiej to wyglądało w krajach z silnymi ugrupowaniami ludowymi, mającymi zakorzenienie w różnych warstwach społecznych. Gorzej było tam, gdzie takie partie się nie wytworzyły. Ale w zasadzie i tu, i tam wpływ ludu na politykę jest de facto niewielki.

Ale co tu znaczy „arystokratyczny”?

Oczywiście mowa o nowej arystokracji funkcjonalnej, nie dawnej arystokracji krwi. Jedną z najważniejszych warowni współczesnej arystokracji jest na przykład sądownictwo. To środowisko mocno upiera się przy swej autonomii i starannie selekcjonuje, kto może zostać „jednym z nich”. Co więcej, akurat władza sądownicza w warunkach powojennego ładu politycznego na Zachodzie stale swą władzę zwiększała. Przykładem niech będzie sądownictwo konstytucyjne. Przypomnę, że przed wojną sądy konstytucyjne istniały tylko w dwóch miejscach w Europie: w Austrii i Czechosłowacji. Dziś są wszędzie.

W literaturze amerykańskiej i brytyjskiej od lat pisze się z kolei o pełzającej zmianie ustroju, wynikającej z faktycznego poszerzania kompetencji sądów o uprawnienia władzy ustawodawczej, na przykład poprzez instrument interpretacji prawa. Przecież to kolejny przykład wzmacniania arystokratycznego elementu naszego ustroju kosztem elementu demokratycznego.

Do sądów też jeszcze chciałbym wrócić. Dokończmy jednak szkic obrazu sytuacji. Czyli jest tak: ten ustrój demokratyczno-arystokratyczny sprawdzał się przez kilka dekad, aż w końcu pękła mu śrubka? I nagle przestał się sprawdzać?

Okazało się, że istniejący system polityczny z ogromną energią produkuje równolegle dwie rzeczywistości, które są ze sobą w konflikcie. A system tym konfliktem nie umie zarządzać.

Jakie to rzeczywistości?

Wyobraźmy sobie dwie hale produkcyjne, obie dobrze zorganizowane. W jednej produkuje się rosnącą zamożność. Jest to możliwe dzięki bezprecedensowej stabilności politycznej i prawnej zachodniego świata. Jest jednak efekt uboczny.

Jaki?

Nierówności, coraz większe i w ogromnym stopniu dziedziczne. One nie są błędem, ale naturalną konsekwencją sukcesu istniejącego porządku. Stabilny pod względem politycznym i prawnym system sam z siebie produkuje stabilne, a więc przenoszone z pokolenia na pokolenie nierówności.

Badacz nierówności Thomas Piketty w „Kapitale w XXI wieku” wyraźnie pokazał, że wzrost nierówności dochodowych, a zwłaszcza majątkowych, oraz to, że górne 10 proc. najbogatszych odjechało reszcie społeczeństwa, to nie tylko domena Stanów Zjednoczonych.

No właśnie. Tylko że trzeba pamiętać, iż obok tej pierwszej hali produkującej zamożność i nierówności pełną parą działa jeszcze druga hala. W niej tworzy się propagandę lub, jak kto woli, edukację demokratyczno-równościową. To znaczy, że każdego mieszkańca demokratycznego kraju od maleńkości uczy się, że równość i wolność to naczelne wartości porządku politycznego.

Tu wrócę do przywołanych przez pana badaczy historii nierówności. Jeśli faktycznie dzisiejsze nierówności w Ameryce, Francji czy we Włoszech są zbliżone do poziomów sprzed I wojny światowej, to znaczy, że sytuacja jest dużo bardziej dramatyczna niż wtedy.

Dlaczego?

Bo wtedy wielkie mocarstwa europejskie nie zajmowały się przekonywaniem obywateli, że są sobie równi i całkowicie podmiotowi, że są suwerenem i mają sprawczość. A dziś właśnie to robią!

Skuteczność tej pierwszej hali produkcyjnej doprowadza więc do zakwestionowania porządku aksjologicznego, który jest tworzony w hali drugiej. Krótko mówiąc: ustrój polityczny sam siebie znosi, podcina gałąź, na której siedzi. W tym sensie z rozbawieniem obserwuję pohukiwania establishmentu na liderów ruchów protestu, którzy próbują jakoś politycznie reagować na wściekłość Europejczyków. Jakby to oni za tę wściekłość odpowiadali.

Dlaczego model wyczerpał się akurat teraz?

Widzę dwa wyjaśnienia. Jedno bardziej znane, drugiej trochę mniej. Przez dłuższy czas ustrój demokratyczno-arystokratyczny wywiązywał się z niepisanej umowy z ludem – brak faktycznego wpływu wynagradzał stabilnością i bezpieczeństwem. W pewnym momencie jednak zapewnienie wywiązania się z tej umowy zaczęło system przerastać. Te momenty to najnowsze kryzysy: migracyjny i ekonomiczny. Ten pierwszy był oczywiście zsumowanym wynikiem wieloletnich zaniedbań, braku spójnej polityki i niedorzecznych ideologii.

Jeszcze gorsza była jednak reakcja zachodnich i unijnych polityków. Argumentowali, że problemem bezpieczeństwa w Europie po przyjęciu wielkiej fali migrantów i uchodźców nie należy się przejmować, bo... i tak dziś jest bezpieczniej, niż było kiedyś. Trudno się dziwić, że spora część wyborców uznała to za abdykację elit, rodzaj politycznego samobójstwa.

Z kolei kryzys ekonomiczny pokazał, że gdy ustrój demokratyczno-arystokratyczny nie ma do dzielenia nadmiaru, to zaczyna się problem. Nadmiar dzieli się łatwo, bo nie widać gołym okiem, czy system jest solidarny, czy też nie jest. Z deficytem tak się nie da. Przy dzieleniu deficytu od razu widać, kto się nie chce podzielić.

Wspomniał Pan jeszcze o drugim – rzadziej przywoływanym – wyjaśnieniu kryzysu systemu.

Niektórzy może powiedzą, że to błahostka, ale moim zdaniem ma to swoje znaczenie. Chodzi o pewien rodzaj zepsucia elit. Historie takie jak ta Dominique’a Straussa-Kahna [był poważnym kandydatem w wyścigu po francuską prezydenturę w roku 2011, do startu jednak nie doszło z powodu oskarżeń o przemoc seksualną ze strony kilku kobiet – red.] czy dużo nowsza, sprawa Harveya ­Weinsteina, znaczą więcej, niż nam się wydaje. Dla wielu ludzi były czymś w rodzaju ostatecznego potwierdzenia, że elity uległy zepsuciu – że uległy gruntownej korupcji wynikającej z przyzwyczajenia do swojej wyjątkowej pozycji. To zgorszenie skutkuje delegitymizacją elit. A to z kolei pociągnęło za sobą fundamentalne pytanie ustrojowe.

Jakie?

Tworząc powojenny system, bardzo zadbano o to, by nie pojawił się żaden nowy tyran. Strażnicy – elity prawnicze, medialne, intelektualne, ekonomiczne, kulturalne – mieli tego pilnować. Jednak jak możemy im ufać, skoro sami nie potrafią upilnować samych siebie. Pojawiło się pytanie ustrojowe: czy brak kontroli demokratycznej nie doprowadził do degeneracji systemu?

Jeszcze słowo na temat kryzysu 2008 roku. To był moment, gdy można było sprawiedliwie podzielić również koszty radzenia sobie z kryzysem. Choćby sięgając do akumulowanego bogactwa, zamiast ciąć wydatki publiczne na państwo dobrobytu. To był też czas na okazanie wewnątrzunijnej solidarności np. drogą umorzenia długu mniej konkurencyjnych krajów strefy euro. Nie zrobiono tego.

Tak, to były realne scenariusze. Fakt, że nie chciano ich tak postrzegać, jest dowodem, iż system jest bardziej arystokratyczny niż demokratyczny. Nie pozwoli naruszyć interesu najsilniejszych.

Dlaczego?

Najbardziej oczywista odpowiedź jest taka, że każda władza jest w gruncie rzeczy taka sama.

Stale dąży do poszerzenia zakresu swej potęgi i źle reaguje na próby jej ograniczenia. Nikt nie lubi rezygnować ze status quo, zwłaszcza jeśli jest ono dla nas dobre. Każdy zamach na naszą uprzywilejowaną pozycję rodzi opór. W ten sposób interpretuję nie tylko reakcje Zachodu na kryzys 2008 roku, ale także wiele najostrzejszych polskich sporów politycznych ostatnich pięciu lat. Na przykład spór o sądy.

Podejrzewam, że część czytelników z trudem zaakceptuje już sam termin„spór o sądy”.

Konflikt między PiS-em a sądami ma dwie warstwy. Pierwszy poziom to jest oczywiście kwestia walki o władzę i wpływy. Mówiłem o tym przed chwilą. Druga warstwa jest taka, że akurat w historii wzmacnianie demokracji i osłabianie władzy sądowej bardzo często szły w parze. To ważny wątek świetnej książki niemieckiego historyka Christiana Meiera „Powstanie polityczności u Greków”, którą wydaliśmy w Teologii Politycznej w 2012 r. Widać tam, że im więcej władzy dostaje lud, tym bardziej musi się ograniczyć arystokracja. Mówienie, że zwiększenie demokratycznej kontroli nad sądownictwem jest niszczeniem demokracji, jest nieporozumieniem. Jeśli system się destabilizuje i nie jest zdolny zaspokoić nowych aspiracji, to musi zostać zredefiniowany.

To jeszcze nie koniec świata. Gdy w VI w. przed naszą erą Solon zakończył w Atenach długi i wyniszczający konflikt pomiędzy biednymi a bogatymi, jego ważnym elementem było – uwaga! – zwiększenie wpływu ludu na sądownictwo.

Ale w Polsce mamy raczej sytuację, że z jednej strony obrońcy sądów mówią: „Demokracja to my”, a z drugiej władza powiada: „Nie, demokracja jest po naszej stronie”.

To są doraźne zaklęcia. A zaklęcia – niezależnie od tego jak bardzo naciągane – działają tylko tak długo, jak długo ludzie nie powiedzą sobie, że właśnie porządek prawny im się nie podoba. Myślę, że jeszcze dziś w Polsce nie jesteśmy na tym etapie. Gniew – z różnych przyczyn nie dojrzał jeszcze tak mocno jak w wielu innych zachodnich krajach. Dlatego jest jeszcze czas, by rozmawiać o problemie na głębszym poziomie. I tam szukać rozwiązań, zanim jeszcze problem nabrzmieje.

Gdzie jest ten Pana zdaniem głębszy poziom problemu?

Wydaje mi się, że współcześni politycy oraz ich działające w przestrzeni publicznej stronnictwa coraz częściej odpychają od siebie to, że ich podstawowym zadaniem powinno być wzięcie odpowiedzialności za całość.

Polityka jako branie odpowiedzialności za całość. Ładne. To Pana?

Myśl pożyczam od Sofoklesa. Coś takiego próbuje powiedzieć Hajmon swojemu ojcu Kreonowi w „Antygonie”. W ogóle uważam, że „Antygona” to dobry klucz do zrozumienia kłopotów z polskim i nie tylko polskim ładem politycznym.

Kreon przejmuje władzę w Tebach po okresie bratobójczej walki swoich dwóch kuzynów. Jednego z nich ogłasza bohaterem, drugiego zdrajcą. Antygona, córka tego, którego uznano za zdrajcę, grzebie zwłoki ojca wbrew wyraźnemu zakazowi władcy. Zostaje za to skazana na śmierć. Kreon nie okazuje łaski mimo próśb płynących nawet od jego najbliższych.

Współcześni politycy oraz ich stronnicy bardzo mi przypominają takich Kreonów. Kreon to nie jest żaden groteskowy satrapa. Przeciwnie, on uważa politykę za rodzaj racjonalnego projektu. Celem jest wprowadzenie nowego porządku, który będzie lepszy od tego poprzedniego, a na dodatek będzie się cieszył cechą spójności. Kreon przejmuje władzę po wojnie i latach niepokojów. Chce zakończyć tragedię, uporządkować świat. Wszystkich, którzy mu do tego obrazka nie pasują, uznaje za wrogów, którzy mogą wybierać między uległością a eksterminacją. Wierzy, że świat bez nich będzie światem rozumnej harmonii. Pasja, z jaką Kreon próbuje zniszczyć Antygonę, jest zastanawiająca. Dziewczyna nie stanowi dla władzy Kreona bezpośredniego zagrożenia. Prawie do samego końca nie formułuje też żadnego pozytywnego programu politycznego.

Więc dlaczego chce ją zniszczyć?

Bo jest złym politykiem. Nie chce wziąć odpowiedzialności za całość. Żeby tak się stało, musiałby zrezygnować z racjonalistycznej utopii i uwierzyć w nieusuwalną tragiczność świata polityki. Hajmon przekonuje go, że na rzeczywistość składają się puzzle pochodzące z różnych opakowań. Niestety polityk w stylu Kreona widzi i akceptuje wyłącznie elementy pasujące do wymarzonego obrazka. Reszta go irytuje, przeszkadza. Dobry polityk wie, że ważniejsze od ułożenia pięknego obrazka jest wzięcie odpowiedzialności za wszystkie elementy.

A jak to się ma do Polski?

O, bardzo konkretnie. Weźmy na przykład projekt polskiej transformacji po roku 1989. Kreon byłby nim zachwycony. To było przedsięwzięcie z pozoru bardzo racjonalne. Polska miała wyjść z socjalizmu oraz radzieckiej dominacji i dołączyć do świata zachodniego kapitalizmu.

Dlaczego „z pozoru”?

Bo świat, do którego mieliśmy zmierzać, nie był żadną empiryczną rzeczywistością, lecz raczej wyidealizowanym mitem „bogatego Zachodu”. Jednocześnie po naszej stronie dojście do tego mitu wymagało konkretnych posunięć. Trzeba się było pozbyć wszystkich elementów, które do wdrożenia tego nowego wielkiego projektu nie pasują. Z tego brał się ów radykalny podział na „nas” i na „tamtych”. Stąd moim zdaniem – właśnie z tego kreonizmu – brało się okrucieństwo tego projektu. Stąd przekreślanie jednym ruchem losów setek tysięcy ludzi, którym jako jedyny projekt osłonowy oferowano zupę Jacka Kuronia. Brutalność i sentymentalizm w miejsce projektu opartego na solidarności społecznej. Wielu pyta, czy można było inaczej.

Można było?

To trzeba odpowiadać: tak, można było inaczej. I trzeba było inaczej. Zawsze można uprawiać politykę inną niż ta spod znaku Kreona. Zawsze można było pamiętać, że polityka jest braniem odpowiedzialności za całość. Teraz też można inaczej. Jeśli nie chcemy oglądać wybuchu związanego z kryzysem modelu demokratyczno-arystokratycznego, o którym tak wiele tu powiedzieliśmy. Musi dojść do nowego ułożenia relacji pomiędzy żywiołem demokratycznym a arystokratycznym.

Co to znaczy?

Naszym wielkim problemem jest to, że nie rozumiemy, iż problemem systemu stała się jego stabilność. Chcąc ją zachować, musimy przestać działać nawykowo. Dla ćwiczenia wyobraźni warto wrócić do przykładów skutecznie rozwiązanych kryzysów stabilnych modeli politycznych. Warto zastanowić się, czy doświadczenia te można jakoś przełożyć na dzisiejsze warunki polityczne. O reformach Solona już wspomniałem. Ciekawy wydaje się przykład starożytnej Mezopotamii, gdzie stabilność porządku ekonomicznego i politycznego prowadziła do powstawania radykalnych nierówności. W efekcie wolni chłopi zadłużali się u dworu, tracąc nie tylko majątki, ale i wolność. Jednocześnie wzmacniała się niebezpieczna dla władcy grupa bogatych, a więc potencjalna oligarchia. Antidotum stała się instytucja regularnego oddłużania. Rodzaj ekonomicznego resetu. Raz na jakiś czas uroczyście niszczono tabliczki dłużne. Pomiędzy 2400 a 1400 rokiem historycy naliczyli co najmniej 30 aktów anulowania zobowiązań zaciągniętych przez lud. Umorzenie było instytucją gwarantującą trwałość porządku politycznego, społecznego, a paradoksalnie również gospodarczego i prawnego. Podobny mechanizm był znany również z innych kultur, które musiały zmierzyć się z problemem politycznej, społecznej i prawnej stabilności. W Biblii mamy rok jubileuszowy, czyli ustalony z wyprzedzeniem moment powrotu do własnościowego status quo ante – gdy nierówności ulegają częściowej kasacji. Ozdrowieńczy reset pozwala uniknąć wybuchu przemocy. Ale jest i haczyk.

Jaki?

Chodzi o to, że w pewnych warunkach zachowanie stabilności politycznej i społecznej wymaga naruszenia ciągłości prawnej.

Ktoś może zakrzyknąć, że to droga w kierunku końca państwa prawa.

A ja odpowiem, że taka próba reagowania na kryzys systemu jest najgorszą z możliwych reakcji. To traktowanie prawa stanowionego, jakby spadło z nieba albo wykopali je na Księżycu astronauci. To niedorzeczność. Zwłaszcza w sytuacji, gdy zachowanie stabilności politycznej wymaga elastyczności. Bo my musimy przecież podjąć działania, które doprowadzą co najmniej do redukcji nierówności. Nie tylko ekonomicznych. Ale także tych, które się manifestują w braku reprezentacji politycznej, braku podmiotowości, dostępie do dóbr. Powtarzam: to nie musi się odbywać drogą eliminacji arystokracji. Żadna ze stron na dłuższą metę nie może się czuć przegrana.

Do kogo te słowa? Do tych, co się opierają, czy do tych, co napierają?

Myślę o obu stronach. Tzw. populiści muszą udźwignąć rolę reprezentanta interesów całości. Jeśli tego nie udźwigną – a zdarza im się mieć z tym problem – to mogą być współwinnymi społecznego paroksyzmu, który z dużym prawdopodobieństwem skończy się jakąś formą despotii. Ale pamiętajmy, że tyrania może mieć różne genezy. Może być tyranią rozdokazywanej demokracji albo też despotią zainspirowaną przez przerażonych arystokratów, którzy postanowią raz na zawsze zrobić z tą demokratyczną samowolą porządek. Chciałbym bardzo, żeby udało się tego uniknąć. ©℗

DARIUSZ KARŁOWICZ jest filozofem, publicystą, wydawcą książek i działaczem społecznym. Założyciel rocznika „Teologia Polityczna” i prezes Fundacji św. Mikołaja. W 2008 r. zainicjował powstanie Orszaku Trzech Króli. Napisał m.in. „Arcyparadoks śmierci”, „Koniec ery Konstantyna”, „Sokrates i inni święci”. Niebawem ukaże się jego książka „Teby-Smoleńsk-Warszawa. O iluzji nietragiczności polityki”. Felietonista tygodnika „Sieci”. Wspólnie z Markiem A. Cichockim i Dariuszem Gawinem prowadzi w TVP Kultura cotygodniowy program „Trzeci punkt widzenia”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz ekonomiczny, laureat m.in. Nagrody im. Dariusza Fikusa, Nagrody NBP im. Władysława Grabskiego i Grand Press Economy, wielokrotnie nominowany do innych nagród dziennikarskich, np. Grand Press, Nagrody im. Barbary Łopieńskiej, MediaTorów. Wydał… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 8/2020