Komar na źdźble trawy

Autorka odwraca się od wielkich wydarzeń historycznych, nie dokonuje też autoanalizy. W samym akcie pisania tworzy tytułowe "chwile wolności: obszar, w którym nie ma miejsca na groźny bezład życia.

22.05.2007

Czyta się kilka minut

To lektura niezwykła, źródło nieustannych zaskoczeń zarówno dla tych, którzy twórczość Virginii Woolf znają od podszewki, jak i dla tych, dla których ta angielska pisarka jest przede wszystkim "Virginią", poznawaną z drugiej ręki bohaterką medialnych opowieści. "Dziennik", nawet w skróconym, jednotomowym wydaniu, jakie jest nam dostępne w polskim przekładzie, poraża rozmiarem i systematycznością, proponuje bowiem lekturę zapisków powstających niemal nieprzerwanie od 1915 do 1941 roku.

"Dziennik" towarzyszył więc Virginii Woolf przez ponad ćwierć wieku, od początków jej literackiej kariery po samobójczą śmierć. Jeśli nie liczyć dwuletniej przerwy na samym początku jego powstawania, zapiski w "Dzienniku" to przykłady sumiennego wypełniania przez autorkę codziennego obowiązku. Trwające kilka dni absencje wzbudzają w autorce poczucie winy i domagają się natychmiastowego usprawiedliwienia. W jednym z zapisków, na pół żartobliwie, wyraża ona wręcz "przeprosiny wobec tego zeszytu" za to, że tak niewiele stron udało jej się zapisać.

W rytmie czasu

Siadając niemal codziennie, po herbacie, nad zeszytem, Woolf próbowała nie tyle zapisywać, ile, powiedzmy, inscenizować upływ godzin własnego życia. W tym celu pisała pospiesznie, na bieżąco, w zdyszanym rytmie mijającego czasu, nie pozwalając sobie na to, by między nurtem codzienności a jej pisarskim działaniem pojawiła się szczelina w postaci pośredniczącej, dystansującej refleksji. Była bowiem świadoma, że gdyby nie pisała "równie szybko co najszybsza maszynistka, gdyby zaczęła zatrzymywać się i zastanawiać", to "Dziennik" w ogóle by nie powstał. W jednym z ciekawszych zapisków czytamy, że życie, które domaga się urzeczywistnienia, nawarstwia się szybciej aniżeli przemyślenia autorki, dlatego nie sposób jej nadążyć z ich notowaniem. Rozpoznanie to ma istotne konsekwencje dla poetyki "Dziennika".

Spójrzmy choćby na liczne charakterystyki zarówno tych postaci, które dzięki swoim zasługom przeszły do historii literatury, jak i tych, które w niej pozostaną głównie ze względu na znajomość z głośną pisarką. Charakterystyki te zaskakują mistrzowską wręcz lapidarnością. Virginia Woolf próbuje (ze znakomitym skutkiem) zamknąć psychologiczny wizerunek tych częstokroć niejednoznacznych osobowości w kilku celnych, ale lakonicznych zdaniach, czasami w serii przymiotników. O Maksie Beerbohmie pisze na przykład, że jest "kulisty, pucułowaty i niebieskooki", a Christophera Isherwooda charakteryzuje równie lapidarnie: "chuchrowaty dzikusek, w oczach żywe srebro". Ta mistrzyni psychologicznych analiz, która potrafiła wypełniać karty swoich powieści subtelnymi i drobiazgowo sporządzonymi wizerunkami skomplikowanych postaci, w "Dzienniku" nie pozwala sobie na pełniejsze i bardziej zniuansowane portretowanie. Pisać musi szybko, bo życie "nawarstwia się" w zawrotnym tempie. Miniaturowe charakterystyki działają epigramatycznym skrótem, zostawiając czytelnika w poczuciu obcowania ze spontanicznym, impresyjnym szkicem raczej niż z przemyślanym, domkniętym i wyważonym studium.

Mam wrażenie, jakby Virginia Woolf w tych miniaturkach próbowała usidlić opisywaną postać. Czytam jej celne, krótkie charakterystyki jako reakcję na lęk, że ludzie przewijający się przez jej życie mogą bezpowrotnie umknąć. Stąd potrzeba pochwycenia ich w pisanych na gorąco, hasłowych niemal, definicyjnych portretach, jakby kilkanaście słów potrafiło ich na kartach "Dziennika" zatrzymać, zanim miną, a ich miejsce zajmą równie ulotni następcy.

Obok wielkiej historii

W tej wyraźnej tendencji doganiania czasu dostrzegam przejaw ogólniejszego nastawienia autorki "Dziennika". Nie tylko bowiem wizerunki postaci są tu zaskakująco szkicowe, także jej komentarze do wielkich historycznych wydarzeń, jeśli w ogóle towarzyszą zapiskom, wydają się nad wyraz oszczędne, sprowadzone do kilkuzdaniowej, minimalistycznej formuły.

A przecież lata 1915 do 1941 to wyjątkowo dramatyczny okres w dziejach Europy. Echa wielkiej historii: pierwsza wojna światowa, rewolucja bolszewicka, wojna domowa w Hiszpanii, moskiewskie procesy pokazowe, układy monachijskie, kapitulacja Francji, bombardowanie Londynu - odzywają się wprawdzie w "Dzienniku", a świat spraw publicznych co i rusz naciera na prywatność pisarki, ale czytelnika porazić musi zaskakująca wstrzemięźliwość w ich komentowaniu. Piszę "zaskakująca", gdyż, jak wiemy, Virginia Woolf nie była intelektualistką zamkniętą w wieży z kości słoniowej. Jej dom był miejscem spotkań liberalnej i lewicującej elity, a sama pisarka angażowała się z mężem w szereg działań o politycznym i społecznym charakterze.

Tymczasem w "Dzienniku" nie znajdziemy na przykład żadnego komentarza, który przedstawiałby reakcję autorki na wybuch rewolucji w Rosji, ani razu nie pada choćby jedno nazwisko jej przywódców. Czytamy wprawdzie, że Leonard Woolf uczestniczył w spotkaniach londyńskiego Klubu 1917 popierającego bolszewicką Rosję, ale co się w tym towarzystwie dzieje, o czym toczą się tam dyskusje, kto w nich bierze udział, co pisarka sądzi na ich temat, pozostaje poza stronicami "Dziennika".

Pisanie "Dziennika" nie jest więc dla tej angielskiej intelektualistki okazją do formułowania własnych przemyśleń i krystalizacji poglądów; nie wyznacza obszaru, na którym mogłaby zmagać się z coraz bardziej skomplikowaną rzeczywistością polityczną i społeczną. Virginia Woolf odwraca się od wielkich wydarzeń, które są dla niej, jak przyznaje, mniej realne niż postaci, o których właśnie pisze książkę. Kiedy zdarzyło jej się pominąć informację o końcu wojny, zadaje sobie pytanie, które jest bardziej deklaracją własnych zainteresowań niż sygnałem wątpliwości: "Czy warto z tego powodu brać świeżą stalówkę?". Gdy po dwudziestu latach Europa staje na krawędzi kolejnej katastrofy, pisarka przestaje o niej myśleć i zajmuje się nowym fotelem, bo "cóż innego może zrobić komar na źdźble trawy?".

Ale zauważmy od razu, że "Dziennik" nie jest też dziennikiem intymnym, w którym autorka dokonywałaby autopsji na sobie samej, zaglądała w najgłębsze tajniki duszy, otwierała się w sposób pełniejszy, niż mogła to robić w powieściach. Znane nam fakty z intymnej biografii Virginii Woolf, których tutaj nie ma potrzeby przywoływać, nie znajdują w "Dzienniku" prawie żadnego odzwierciedlenia. I znowu trzeba zaznaczyć, że pisarka robi to bardzo świadomie: "gdyby ten dziennik był dziennikiem duszy...", zapisuje w pewnym miejscu, wiedząc, że nim nie jest i nigdy nie będzie. Jakby na potwierdzenie tego stanowiska, w końcowych zapiskach powraca kilkakrotnie przytaczane za Henrym Jamesem bezkompromisowe przykazanie: "żadnej introspekcji".

Sieć na rzeczywistość

Wobec tak konsekwentnego zmarginalizowania politycznej refleksji i tłumienia introspekcyjnego impulsu, pojawia się pytanie, jaką funkcję pełnił "Dziennik". A musiał pełnić funkcję dla pisarki ważną i znaczącą, inaczej bowiem nie prowadziłaby go przez ćwierć wieku z tak sumienną systematycznością. Odpowiedź na to pytanie może zasugerować nam fakt, że brak politycznych i psychologicznych analiz jest równoważony szczegółowym zapisem codzienności.

Proponuję więc, zgodnie chyba z intencją autorki, czytać "Dziennik" jako hołd złożony temu, co pominęliby powieściopisarze, historycy, eseiści, a co Woolf zagarnia swoim codziennym, rytualnym pisaniem: to hołd złożony rzeczywistości drobnych, niepowiązanych ze sobą, akcydentalnych i ulotnych zdarzeń. Woolf notuje skrupulatnie, kto ją odwiedził i kogo ona odwiedziła, gdzie robiła zakupy, z kim grała w bule, jak była ubrana pewna gruba dama na wyścigach konnych, kiedy w pobliskim miasteczku odbył się pokaz fajerwerków. A także, co bardzo dla tego "Dziennika" charakterystyczne, kiedy przyleciały jaskółki, jakim głosem odezwała się kukułka i gdzie roztańczyły się motyle.

Przeczytamy tu wprawdzie, że Virginia Woolf z przyjaciółką "zagłębiała się w rewolucję ruchu spółdzielczego", ale nie dowiemy się, co konkretnie omawiały obie panie. Kiedy w listopadzie 1917 roku zapisuje, że przewodniczyła obradom Gildii Kobiecej, ani słowem nie zdradza, jak przebiegły obrady, o czym mówiono, kto w nich uczestniczył. Gdybyśmy, zaciekawieni informacją, że w "Timesie" ukazała się surowa recenzja książki Eliota, chcieli dowiedzieć się czegoś więcej o tej krytyce, odpowiedzi musielibyśmy szukać w numerach archiwalnych gazety. Można by mnożyć do woli podobne przykłady świadczące, jak sądzę, o tym, że "Dziennik" służył pisarce przede wszystkim jako sieć zarzucona na umykającą jej rzeczywistość.

Zaznaczmy też, że autorka nie traktuje "Dziennika" jako okazji do ćwiczeń literackich i stylistycznych (a taką rolę przypisała dużym partiom swoich "Dzienników" Sylvia Plath). Kiedy Virginię Woolf kusi, żeby opisać jakiś ciekawy budynek, stwierdza z zaskakującą jasnością celu, że tego nie zrobi, bo "oznaczałoby to wkroczenie na teren literatury, czego tu robić nie chcę".

Zbawienny obrządek

Ten intrygujący "Dziennik", a raczej jego pisanie, można czytać jako odpowiedź Virginii Woolf na przypadkowość i chaotyczność życia. Skrupulatne, systematyczne zapisywanie codzienności zamienia się w zbawienny obrządek. Działa jak niezawodny mechanizm, który w swojej rytualnej powtarzalności przeciwstawia się zarówno zewnętrznej, zanarchizowanej rzeczywistości pierwszej połowy "szaleńczego stulecia", jak i światu wewnętrznemu autorki, poddanemu niebezpiecznym wahaniom nastrojów, atakom depresji i myślom o śmierci. Powiedziałbym, że sensem "Dziennika" nie są zapisane kartki, ale sam proces pisania, bo dzieło to jest wypowiedzią doskonale performatywną. Pisząc "Dziennik", Virginia Woolf tworzy w samym akcie pisania tytułowe "chwile wolności", czyli obszar, w którym nie ma miejsca na groźny bezład życia, a przypadkowość codziennych wydarzeń zostaje, pozornie przynajmniej, okiełznana.

W tej interpretacji wspiera mnie zapis z 16 grudnia 1940 roku: "miara, porządek, precyzja są teraz moim towarem". "Dziennik" ma być polem działania tych właśnie sił: miary, porządku, precyzji. W powściągliwych, a przy tym niejednokrotnie wyrafinowanych poetycko obrazach ujawnia się przekonanie, że pod zmienną, mijającą powierzchnią zjawisk istnieje jakiś solidny fundament, a może wręcz niepodległy zmianom wzór. Wielce znaczący jest pod tym względem obraz żołędzi rozrzuconych na ścieżce, w których pisarka chciałaby dostrzec "sugestię tajemnego ładu rzeczy".

Doświadczenia codziennego życia są "zawiłe i niepowiązane", stąd celem pisania "Dziennika" jest "utkać z tych delikatnych wzorków wyraźny deseń". Deseniowi temu zagraża chaos zewnętrznej rzeczywistości i równie groźny mrok wewnętrznych przeżyć. Virginia Woolf zdaje sobie z tego sprawę, dlatego nie penetruje tajników duszy ani nie mierzy się ze światem, który wypadł z formy, a takie wydarzenia jak wojna "trzyma z dala od tych stron". "Dziennik" to terytorium, nad którym chce i może panować. W jednym z najbardziej osobistych komentarzy wyznaje, że jej "umysł oderwany od skupienia na kartce papieru jest jak zagubione dziecko - wędruje po domu, siada na najniższym stopniu schodów i płacze".

"Dziennik" można czytać jako panoramę ciekawych, dramatycznych czasów czy galerię barwnych znakomitości, ale w świetle przytoczonych tu cytatów jest on przede wszystkim świadectwem aktywnego uczestnictwa w nieustającej paradzie zdarzeń i świadomego formowania własnego życia. A może jeszcze czymś więcej: próbą nadania doświadczeniu choćby chwilowego ładu.

Virginia Woolf, "Chwile wolności. Dziennik 1915--1941", przełożyła Magda Heydel, Kraków 2007, Wydawnictwo Literackie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Jerzy Jarniewicz - polski filolog angielski, profesor nauk humanistycznych (2015), poeta, krytyk literacki i tłumacz (głównie literatury anglojęzycznej, m.in. Jamesa Joyce’a, Philipa Rotha, Craiga Raine’a).

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2007

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku (20/2007)