Kolejne kraje Europy przywracają pobór do wojska. Polska na razie o tym nie myśli

Czy odpowiedzią na rosyjskie groźby powinno być przywrócenie w Polsce powszechnej służby wojskowej? Wcześniej warto zapytać, czy nasze społeczeństwo jest na taką decyzję gotowe. Na razie wielu ludzi uznaje służbę w armii za życiową katastrofę.

20.02.2024

Czyta się kilka minut

Szkolenie dla ochotników w 1. Warszawskiej Brygadzie Pancernej w Warszawie Wesołej. 13 kwietnia 2023 r. / fot. Pawel Wodzyński / EAST NEWS
Szkolenie dla ochotników w 1. Warszawskiej Brygadzie Pancernej w Warszawie-Wesołej. 13 kwietnia 2023 r. / Fot. Paweł Wodzyński / East News

Mija dziesięć lat, odkąd widmo poboru znowu krąży nad Europą. Tuż po wybuchu konfliktu o Donbas powszechną służbę wojskową przywróciła zaatakowana przez Rosję Ukraina, a w ślad za nią poszła Litwa. W 2017 r. to samo zrobiła Szwecja, a ostatnio Łotwa. Wcześniej pobór obowiązywał tylko w Danii, Norwegii (gdzie wojsko w dwóch etapach przeprowadza wśród poborowych swoisty casting, wybierając jedynie 30 proc. najlepszych kandydatów), a także w Austrii, Szwajcarii i Grecji.

W kilku innych krajach miejsce pytań o sens powrotu powszechnej służby wojskowej zajęły rozważania, jak to zrobić. We Francji prezydent Macron co jakiś czas wraca do idei powszechnego programu „służby narodowej”, czyli obowiązkowych świadczeń obywateli na rzecz państwa, które mogłyby także przybierać formę służby w armii. Do przywrócenia poboru lub przynajmniej obowiązkowych ćwiczeń militarnych przymierzają się Włochy, Hiszpania, Rumunia i Serbia. Niemiecki minister obrony Boris Pistorius mówi wprost, że kraj nie ucieknie od tej decyzji. 

Dyskusją na ten temat wszędzie rządzą obawy o coraz agresywniejszy ton Rosji wobec Europy, która wsparcie krajów NATO dla napadniętego Kijowa uznała niemal za casus belli – i w której rokrocznie w ramach poboru trafia do wojska ponad 100 tysięcy obywateli. Tymczasem w Polsce kolejni ministrowie obrony narodowej zapewniają, że zawieszona w 2009 r. zasadnicza służba wojskowa to pieśń przeszłości. Mówił tak tuż po wybuchu pełnoskalowej wojny w Ukrainie Mariusz Błaszczak. To samo zadeklarował niedawno jego następca Władysław Kosiniak-Kamysz.

Obu polityków łączy jeszcze jedno. Unikają odpowiedzi na pytanie, czy poboru nie będzie, bo nie ma takiej potrzeby, czy może dlatego, że państwo polskie po 15 latach przerwy nie jest w stanie go przeprowadzić?

Największa armia nowoczesnej Europy

1200 mężczyzn, którzy między 2 a 4 grudnia 2008 r. przekroczyli bramy koszar jako ostatni poborowi w historii Wojska Polskiego, ma dziś co najmniej 35 lat. Ich poprzednicy – generacja, która na masową skalę posmakowała koszarowego życia oraz wątpliwej przyjemności biegania po poligonie w słynnych „szelkach-dusicielkach” – zbliżają się do wieku emerytalnego i jako rezerwiści stanowią dla polskiej armii zasoby kadrowe o znikomej wartości. Nie chodzi tylko o wiek czy stan zdrowia. W rachubę wchodzą także umiejętności, których poborowi z lat 80. i 90. nie ćwiczyli od dekad. Nie wspominając już o rewolucji technologicznej, jaka dokonuje się właśnie w naszych siłach zbrojnych.  

Wojsko Polskie, zgodnie z zapowiedziami kolejnych już rządów, w ciągu dekady ma stać się największą armią lądową Europy. 300 tysięcy żołnierzy, w tym 187 tysięcy zawodowców. Prawie 1600 nowoczesnych czołgów, blisko 600 armatohaubic i niemal pół tysiąca wyrzutni rakietowych zdolnych nawet z kilkuset kilometrów trafić w cel wielkości kiosku. Niczym feniks z popiołów ma się odrodzić polska marynarka wojenna.

Według planów staniemy się też potęgą w powietrzu: 160 supernowoczesnych myśliwców i dwa razy więcej śmigłowców niż obecnie, w dodatku wymienionych na lepsze modele. Po raz pierwszy w dziejach kupujemy samoloty wczesnego ostrzegania i planujemy siatkę własnych satelitów wczesnego rozpoznania. Budowany właśnie system zintegrowanej obrony przeciwpowietrznej już dziś uchodzi za jeden z najnowocześniejszych na świecie – jego stworzenie kosztować będzie z grubsza tyle, ile budowa dużej elektrowni atomowej.

Finansowanie dla tak ambitnych planów zapewnia uchwalona dwa lata temu ustawa o obronie ojczyzny, zgodnie z którą począwszy od 2023 r. polskie wydatki na obronność nie mogą spaść poniżej 3 proc. PKB. W tym na wojsko wydamy w sumie 159 mld zł czyli – licząc wraz z pieniędzmi z pozabudżetowego Funduszu Wsparcia Sił Zbrojnych – aż 4,2 proc. PKB. To nie tylko najwięcej spośród krajów NATO. Na całym świecie większy udział wydatków na wojsko w PKB zanotują w tym roku jedynie Rosja, Izrael i Korea Południowa.

Błyskawiczna rozbudowa i modernizacja naszej armii mają stanowić argument, który powstrzyma Moskwę przed próbami sprawdzania, czy Polskę da się ponownie wciągnąć na orbitę jej politycznych i militarnych wpływów. W tym równaniu jest również jedna niewiadoma. Czy „najnowocześniejszej armii lądowej Europy” nie zabraknie ludzi?

Wojsko – tak. Ja w wojsku – nie

Analiza na zlecenie Senatu RP, którą w ubiegłym roku przygotował dr Michał Piekarski z Instytutu Studiów i Bezpieczeństwa Uniwersytetu Wrocławskiego, zdaje się potwierdzać te wątpliwości. Trzystutysięczna armia – jak pisze Piekarski – potrzebować będzie co roku aż 61,5 tys. nowych chętnych tylko po to, żeby jej szeregi znów nie zaczęły topnieć. W samym korpusie zawodowym fluktuacja kadr sięgnie 9 tysięcy osób rocznie. Aby osiągnąć wspomnianą liczebność na poziomie 300 tysięcy w ciągu najbliższej dekady, już od tego roku Wojsko Polskie powinno powiększać stan osobowy aż o 11 tys. osób rocznie! Tymczasem, jak podaje GUS, w Polsce mieszka tylko nieco ponad 2 mln mężczyzn w wieku 20-29 lat (z tendencją malejącą w każdym kolejnym roczniku). Rezygnując z poboru, uzawodowiona armia będzie zatem musiała walczyć o tych ludzi na czysto wolnorynkowych zasadach.

Jako przykład dr Piekarki podaje kierowców z uprawnieniami do prowadzenia samochodów ciężarowych. Wojsko Polskie w ciągu dekady wzbogaci się o co najmniej 500 kołowych wyrzutni rakietowych amerykańskiego systemu Himars oraz koreańskiego Czunmu. Jeśli do każdej z nich armia zechce przeszkolić tylko dwie załogi, jej zapotrzebowanie na kierowców z prawem jazdy C+E, i to tylko w oddziałach rakietowych wzrośnie aż o tysiąc osób. Pensja zawodowego szeregowego w Wojsku Polskim sięga dziś ledwie 5 tys. zł na rękę. Podoficer inkasuje dodatkowo najwyżej 1,2 tys. zł. Rynek cywilny, któremu również brakuje kierowców, płaci tymczasem średnio dwa razy więcej.

– Po ataku Rosji na Ukrainę polska armia zaobserwowała skok zainteresowania obronnością i spore zainteresowanie służbą – mówi Michał Piekarski. – Ale to był tylko impuls, który zbliżył do wojska tych, którzy z racji światopoglądu czy zainteresowań i tak byli mu najbliżsi. Albo zrozumieli, że postawa obywatelska oznacza także gotowość do obrony państwa i społeczeństwa. W odniesieniu do całego społeczeństwa polska armia potrzebuje jednak nowego wizerunku, który sprawi, że młodzi ludzie przestaną uważać obowiązkową służbę za życiową katastrofę. W polskiej narracji o obronności nadal przeważają tymczasem niezdrowy maczyzm i martyrologia, czyli przekonanie, że armia jest miejscem, które wychowuje na prawdziwego mężczyznę, a zarazem jest depozytariuszem dziedzictwa żołnierzy wyklętych. W tej sytuacji nawet przywrócenie zasadniczej służby wojskowej nie zmieni znacząco sytuacji kadrowej armii. Wielu młodych ludzi i tak będzie próbowało uchylić się od służby.

W badaniu przeprowadzonym rok temu przez pracownię IBRiS 41 proc. ankietowanych bardzo dobrze (respondenci mieli do wyboru punktację od 1 do 5) oceniło plan zwiększenia liczebności polskiej armii do 300 tysięcy żołnierzy. Jednocześnie za przywróceniem obowiązkowej 9-miesięcznej służby wojskowej opowiedziało się tylko 12 proc. respondentów. Aż 44 proc. pytanych było temu kategorycznie przeciwnych.

Z tatuażem nie bierzemy

W tym roku wezwanie na kwalifikację wojskową otrzyma 230 tys. mężczyzn, głównie z rocznika 2005. Przepisy mobilizacyjne, wedle których armia będzie ich oceniać, pochodzą za to z czasów, w których w dorosłe życie wchodzili ich dziadkowie. Zniknęło wprawdzie słynne badanie odbytu, które za PRL służyło głównie jako żenująca metoda sprawdzania tożsamości seksualnej poborowych, ale inne absurdy trzymają się mocno. Przed mundurem nadal skutecznie chroni np. otyłość, na którą cierpi obecnie niemal co czwarty Polak w wieku od 10 do 19 lat – a nie każdy z nich musiałby przecież służyć w okopach. Armia nadal lekceważy też obywateli transseksualnych, których w dodatku pieszczotliwie nazywa „obojnakami” i uznaje za niezdolnych do służby. Ostatnio, ku zaskoczeniu samych żołnierzy zawodowych, MON przywrócił nawet wycofane kilka lat temu przepisy, które dyskwalifikują ze służby posiadaczy „szpecących tatuaży na twarzy, szyi i przedramionach” – relikt czasów, kiedy dziary były wyłącznie artefaktem kultury więziennej. 
– Komisje – ciągnie dr Piekarski – są też bezsilne wobec wzrostu liczby orzeczeń o problemach psychicznych młodych Polaków. Depresje i zaburzenia lękowe są dziś w tej grupie wiekowej zjawiskiem często diagnozowanym. W czasach, kiedy powstawały przepisy mobilizacyjne, rozpoznawano je nieporównywalnie rzadziej, także dlatego, że cierpiący na nie wstydzili się prosić o pomoc specjalistów lub lekceważyli swoje problemy. W diagnostyce i leczeniu problemów psychicznych mamy więc cenny postęp, ale wojsko za nim nie nadąża, co automatycznie wyklucza z grona zdolnych do służby część osób, które mogłyby ją pełnić bezpiecznie dla siebie i innych. Dla porównania w armii izraelskiej istnieje nawet specjalny program służby dla osób w spektrum autyzmu.

A to oznacza jeszcze jedno. Polska armia nie tylko nie osiągnie zakładanej liczebności na poziomie 300 tysięcy. Nie odbuduje też szybko potencjału mobilizacyjnego, który straciła niemal całkowicie, rezygnując z poboru.

Nie mam meldunku, co mi zrobicie

Zgodnie z ustawą o obronie ojczyzny podstawowym źródłem kadr dla armii jest dziś tzw. aktywna rezerwa, czyli osoby, które zgłosiły chęć pełnienia takiej służby. Odbywa się ona raz na kwartał, jednorazowo przez co najmniej dwa dni w czasie wolnym od pracy lub jednorazowo przez 14 dni, co najmniej raz na 3 lata. Aktywną rezerwę tworzą osoby, które nie ukończyły 55. roku życia, a w przypadku osób posiadających stopień podoficerski lub oficerski – 63. roku życia. Zamiarem było stworzenie grupy, po którą Wojsko Polskie może szybko sięgnąć w ramach tzw. rozwinięcia mobilizacyjnego, czyli zwiększenia liczebności istniejących jednostek. Aktywni rezerwiści mają stale utrzymywać stosunkowo wysoki poziom wyszkolenia, znać taktykę i radzić sobie z obsługą nowoczesnego uzbrojenia.

Na rezerwę pasywną, czyli jeszcze głębszy zasób mobilizacyjny, składają się natomiast wszystkie osoby, które w przeszłości odbyły służbę wojskową. Ich ćwiczenia mogą być jednodniowe, krótkotrwałe (do 30 dni), długotrwałe (do 90 dni) lub rotacyjne (łącznie do 30 dni, odbywane z przerwami w określonych dniach w ciągu danego roku kalendarzowego). Na wypadek pełnoskalowej wojny ustawa przewiduje jednak powszechną mobilizację pełnoletnich mężczyzn do 60. roku życia, uznanych za zdolnych do pełnienia takiej służby i nieposiadających innych przydziałów mobilizacyjnych (np. elektrycy, kolejarze czy personel medyczny). Przepisy nie wykluczają również mobilizowania kobiet o określonych kwalifikacjach zawodowych.

Ustawa pod karą co najmniej trzech lat więzienia nakazuje zmobilizowanym zgłoszenie się do wojska w ciągu sześciu godzin od odebrania zawiadomienia. W praktyce może być mniej różowo. Zamieszanie wprowadził sam Sejm, który w ramach prac nad nową ustawą o ewidencji ludności w 2010 r. przymierzał się do szeroko wówczas zapowiadanego zniesienia obowiązku meldunkowego. W ostatniej chwili wydłużono obowiązywanie tego przepisu do 2014 r., ale zawczasu wykreślono z ustawy sankcję karną za brak meldunku. A potem zmienił się rząd, ekipa PiS utrzymała obowiązek meldunkowy, ale zapomniała o karze grzywny, ograniczenia wolności lub nagany za brak jego dopełnienia. Osoby w wieku poborowym, które chciałyby dziś zniknąć armii z radarów, mogą to więc uczynić całkowicie bezkarnie.

Najwyższa Izba Kontroli w 2018 r. przyjrzała się samej procedurze kwalifikacji wojskowej. W analizowanym 2016 r. na tzw. komisję nie stawiło się aż 16,2 proc. wezwanych. W województwach podlaskim i warmińsko-mazurskim - czyli na potencjalnie najgorętszym odcinku polskiej granicy – absencja sięgnęła aż 26 proc. Największym zaskoczeniem we wnioskach pokontrolnych była jednak liczba osób, które państwo doprowadziło siłą przed komisję. Policji zlecono taką interwencję wobec zaledwie 339 osób. Doprowadzono 54.

Tam, gdzie kończy się armia

Lektura raportu NIK prowadzi do smutnej konkluzji, że państwo polskie samo nie traktuje poważnie własnych przepisów. Na porządku dziennym był także brak wymiany informacji między wydziałami ewidencji ludności i wojskowymi centrami rekrutacyjnymi, co skutkowało wzywaniem na kwalifikację osób od dawna mieszkających na drugim krańcu Polski. Samej armii często nie chciało się sprawdzić przyczyn absencji wezwanego na kwalifikację.

Tymczasem nawet uzbrojone po zęby wojsko potrzebuje dobrze zorganizowanego zaplecza, jakie zapewnia mu sprawne państwo i społeczeństwo przygotowane na najgorsze scenariusze. Wzorem takiej kohabitacji są dziś kraje skandynawskie, ze świetnie zorganizowaną obroną cywilną i systemem szybkiej mobilizacji. Fakt, że są to również państwa słynące z wyjątkowo hojnej oferty socjalnej nie jest zbiegiem okoliczności. Obywatel musi mieć poczucie, że ma co wspierać i czego bronić.

W PRL, który militaryzował ponad miarę każdą sferę życia, Ludowe Wojsko Polskie takie zaplecze po prostu wymusiło na społeczeństwie. Dość przypomnieć słynne autosany H-9 z charakterystyczną klapą z przodu, która wyglądała jak pokrywa silnika (autobus miał go z tyłu), a w zamyśle projektantów miała służyć do wkładania noszy z rannymi po przekształceniu pojazdów w sanitarki. Nawet szkoły-tysiąclatki projektowano tak, aby w trakcie wojny mogły służyć za szpitale. Wejścia do klas musiały być na tyle szerokie, by zmieściły się w nich szpitalne łóżka.

Wraz ze zmianą ustroju Polska z państwa zmilitaryzowanego, mającego stale pod bronią ponad ćwierć miliona obywateli, szybko zmieniła się w państwo właściwie zdemilitaryzowane. Uzawodowiona armia stopniała pod koniec pierwszej dekady XXI wieku do zaledwie 95 tysięcy. Gorzej, że zanikły też niemal wszystkie łączniki między wojskiem a społeczeństwem, które wypracował PRL. Owszem, oznaczało to koniec karykaturalnego festiwalu piosenki żołnierskiej w Kołobrzegu, ale również koniec przedmiotu, jakim było przysposobienie obronne. Budujące zamożność państwo miało teraz na głowie ważniejsze sprawy niż obrona cywilna, ochoczo przystąpiło więc do zamieniania schronów w magazyny na wynajem czy likwidacji transportu publicznego, który mógłby stanowić bazę dla operacji ewakuacyjnych. Aż przyszedł 24 lutego 2022 r. i piękny sen o bezpiecznej Polsce umocowanej po wsze czasy w świecie zachodnim znów zmienił się w marę.

Bez planu B

Raport „Przygotowanie państwa na zagrożenia związane z działaniami hybrydowymi” to owoc przeprowadzonej niedawno kontroli NIK w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Administracji, Rządowym Centrum Bezpieczeństwa, wybranych urzędach wojewódzkich i władzach samorządowych. Oprócz badania planów i dokumentacji w czterech województwach przeprowadzono też symulacje, które miały sprawdzić, w jaki sposób organy zarządzania kryzysowego reagują na informacje o zagrożeniu. Kontrolerzy doszli do wniosku, że w Polsce de facto nie funkcjonuje system obrony cywilnej, który dostrzegałby i byłby zdolny przeciwdziałać zagrożeniom hybrydowym, znanym chociażby z pierwszego etapu wojny na wschodzie Ukrainy.

Polskie organy zarządzania kryzysowego z grubsza wiedzą, co robić na wypadek powodzi czy skażenia terenu, ale wobec aktów terroryzmu lub dywersji są bezsilne. Niektórzy urzędnicy nie raportowali nawet swym przełożonym o takich zagrożeniach, bo nie figurowały one na liście zdarzeń, które zobowiązywały ich do wszczęcia alarmu. W niektórych centrach zarządzania kryzysowego po godzinach trudno było dodzwonić się do dyżurnego. W Opolu – mieście, które w 1997 r. zmagało się z wielką powodzią – w centrum kryzysowym nie było aktualnych map i dostosowanych do nich planów ewakuacji ludności.

Czy w tej sytuacji można mieć pretensje do obywateli, że sami również zrezygnowali z dbania o własne bezpieczeństwo? Większość z nas zapewne nawet nie pomyślała o tym, żeby wzorem społeczeństw skandynawskich wyznaczyć swojej rodzinie miejsce spotkania – na wypadek, gdyby nagle padła łączność. Nie mamy pojęcia, gdzie znajduje się najbliższy działający schron. Nie umiemy rozróżniać sygnałów alarmowych, bo od lat nie uczą tego w szkole. Nie trzymamy zapasów wody i żywności, który pozwoliłby przetrwać kilkudniową przerwę w dostawach - a przecież mogą być potrzebne choćby po silnej śnieżycy. Z domów dawno poznikały radia na baterie, które na falach UKF mogą odbierać rządowe komunikaty o zagrożeniach. Ze świecą szukać nawet porządnie zaopatrzonych apteczek – oraz ich posiadaczy, którzy umieliby się nimi posługiwać.

Funkcjonujemy w świecie, z którego zniknęło pojęcie progu bólu. Trudności uważamy za błąd systemu, a nie składnik rzeczywistości.

Władimir Putin lubi to.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 8/2024

W druku ukazał się pod tytułem: Zdemobilizowani