Kobiety i wojna: Niech nikt nie mówi, że o tym nie wiedział

CHRISTINA LAMB, reporterka wojenna: Kobiety, z którymi rozmawiałam, mówiły: chcemy, by nasze historie zostały opowiedziane, ale chcemy opowiedzieć je w nasz sposób, w miejscu, które nam odpowiada. A przede wszystkim się nie spieszyć.

19.08.2023

Czyta się kilka minut

Niech nikt nie mówi, że o tym nie wiedział
Kula, 47-letnia ofiara gwałtu, w ośrodku dla kobiet, które doznały traumy wojennej. Obóz uchodźców w Monrovii, Liberia, 2003 r. / BEN CURTIS / AP / EAST NEWS

PAWEŁ PIENIĄŻEK: Kiedy pierwszy raz po ponownej inwazji rosyjskiej przyjechała Pani na Ukrainę, pojawiały się już informacje o przemocy seksualnej. Był kwiecień 2022 roku.

CHRISTINA LAMB: Jeszcze zanim przyjechałam, kontaktowało się ze mną kilka Ukrainek, w tym aktywistki ze Lwowa. Mówiły, że dochodzi do gwałtów. Szczerze mówiąc, początkowo byłam sceptyczna.

Dlaczego?

Nie mogłam uwierzyć, że Rosjanie znowu dopuszczają się tego, co robili pod koniec II wojny światowej. Wydawało mi się też, że informacje o gwałtach pojawiły się zbyt szybko. Te wątpliwości zniknęły po pierwszym wywiadzie. Było to już po wyzwoleniu Buczy i Irpienia, więc tych historii było więcej.

Czasami ludziom zdaje się, że gwałt wojenny jest czymś, do czego dochodzi daleko, w „afrykańskich wsiach”. Nie znam jednak żadnego konfliktu, podczas którego do gwałtów by nie dochodziło.

Jaka jest skala tego zjawiska w Ukrainie?

Dość powszechna. Nie jest jasne, czy to coś systematycznego, z odgórnym przyzwoleniem, czy robili to żołnierze, którzy byli sfrustrowani, bo sprawy nie szły zbyt dobrze. W końcu wmawiano im, że Ukraińcy nie są do końca ludźmi, określano ich nazistami. Sprawcy gwałtów najpierw dehumanizują swoje ofiary. Tak było choćby w Rwandzie, gdzie Tutsich nazywano „karaluchami”.

W przypadku zgwałconych kobiet, z którymi rozmawiałam w Ukrainie, sprawcami byli młodzi, pijani żołnierze. Dowódca powiedział, że jego ludzie się napili, więc teraz chcą rozrywki. Żołnierze byli zwykle o połowę młodsi. Te kobiety mogły być ich matkami. Ale to ich nie ruszyło – zrobili to, co zrobili.


ATAK NA UKRAINĘ: CZYTAJ WIĘCEJ W SERWISIE SPECJALNYM >>>


Relacjonuje Pani wojny od 35 lat. Kiedy zwróciła Pani uwagę na temat przemocy seksualnej?

Pierwszą wojną, którą relacjonowałam, była ta rosyjska w Afganistanie. Od początku skupiałam się na tym, jak wpływa na kobiety. Może dlatego, że sama jestem kobietą, a wówczas nie było zbyt wielu korespondentek wojennych?

Ale czasami myślę, że może to dlatego, że nie jestem dostatecznie odważna. Nie chcę być w środku toczących się walk, więc skupiam się na tym, co się dzieje dookoła. Wydaje mi się, że oglądając wiadomości, widzimy często Syrię, Irak czy Afganistan jako jedno wielkie pole bitwy. A przecież są tam miliony ludzi chodzących do pracy, biorących śluby, decydujących się na dzieci. Interesowało mnie to, jak sobie radzą. Często kluczową rolę odgrywały w tym kobiety.

Na początku nie rozmawiałam z nimi o przemocy seksualnej. Nie wiem więc, czy wtedy o to nie pytałam, czy to się nie działo. W ciągu ostatnich dziesięciu lat dostrzegam jej znacznie więcej.

Dlaczego?

Częściowo może to być związane z tym, że ludzie stali się bardziej otwarci. Ale jest coś więcej. Pierwszy raz szczerze zdałam sobie sprawę, jak poważny jest to temat, w 2014 r. – z dwóch powodów. Pierwszy to porwane dziewczyny z Chibok w Nigerii.

Boko Haram porwało wtedy ze szkoły 276 nastoletnich uczennic. Niektórym udało się uciec lub uratowała je nigeryjska armia. Kilka zapewne zginęło, a losy ponad stu są wciąż nieznane.

Pojechałam do północno-wschodniej Nigerii. Dzięki temu dowiedziałam się, że to tylko czubek góry lodowej. Że są dziesiątki tysięcy porwanych dziewczyn i kobiet.

Trafiłam też do obozów dla kobiet, które zostały uwolnione. Mówiły o tym, jak wykluczyły ich własne rodziny, a przez to kolejny raz stawały się ofiarami. Często były gwałcone przez nigeryjskie wojsko, które je ratowało. Wcześniej bojownikom Boko Haram mówiono, by brali te kobiety jako „żony z buszu”.

Jakie było drugie wydarzenie?

W tym czasie jeździłam też często do Iraku. Latem 2014 r. bojownicy Państwa Islamskiego porywali tam jezydki, czyniąc z nich niewolnice seksualne.

Tematem zajęłam się dopiero w kolejnym roku, gdy relacjonowałam kryzys uchodźczy. Byłam na Leros, małej greckiej wyspie, gdzie poznałam jezydki, które opuściły Irak. Nigdy nie widziałam oczu tak pozbawionych blasku. Było jasne, że stało się z nimi coś strasznego. Nie wiedziałam co, ale opowiedziały mi swoje historie. Wtedy zrozumiałam, jak duża jest skala tego zjawiska.

Kilka lat później byłam w Bangladeszu. Setki tysięcy Rohingów uciekało z Birmy. Każda kobieta, z którą rozmawiałam, miała tę samą historię: wyciągnięto ją z domu, przywiązano do bananowca i zazwyczaj dokonano na niej gwałtu zbiorowego na oczach jej dzieci.

Te kobiety mówiły o tym, co się im przydarzyło, mimo że jest to bardzo trudne, a nic się później nie działo. Wierzę, że dziennikarstwo może mieć wpływ na rzeczywistość – np. wtedy, gdy ujawni się jakąś niesprawiedliwość. Czułam jako ­dziennikarka i kobieta wstyd, że po takich wydarzeniach nie ma reakcji. Jedna z jezydek, z którą rozmawiałam, wysłała mi kiedyś wiadomość: „Opowiedziałam swoją historię i co to zmienia?”. Nie wiedziałam, co jej odpisać. Jezydki złościły się, bo rozmawiały z wieloma dziennikarzami, a nic to nie zmieniało. Czuły, że wykorzystujemy je w naszych gazetach.

Jak często sprawcy przemocy seksualnej są skazywani?

To po prostu żałosne – po ponad 20 latach istnienia Międzynarodowy Trybunał Karny nie skazał ani jednego oskarżonego o gwałt wojenny. Jedyny wyrok skazujący został obalony po apelacji.

To właśnie wydarzenia z Nigerii, Iraku, Syrii i Mjanmy skłoniły Panią do napisania książki?

Na początku nie planowałam większej publikacji. Założyłam chyba, że to już jest opisane. Zaczęłam jednak zbierać te historie, a podczas kolejnych wyjazdów byłam dużo bardziej świadoma. Widząc, że to trwa, postanowiłam napisać książkę, żeby zebrać te świadectwa razem.

Ostatecznie jest ich dużo. Pochodzą z różnych części świata.

Chciałam pokazać skalę tego zjawiska. W końcu pojechałam do dwunastu krajów, ale mogłabym jeździć po całym świecie. Ciągle dowiaduję się o kolejnych miejscach.

Napisałam dziesięć książek. Ta była najtrudniejsza. Nie mogłam pracować nad nią za długo w ciągu dnia. Napisać to, co miałam, i zająć się czymś innym. Trudne były rozmowy, bo to straszne historie, a jeszcze trudniej było je ­opowiedzieć. To, że ludzie się ze mną dzielili najbardziej osobistymi przeżyciami, trzymało mnie jakoś podczas pisania.

Pamiętam 16-letnią jezydkę, z którą rozmawiałam w Niemczech – sędzia Państwa Islamskiego gwałcił ją co noc. Z trudem o tym opowiadała, przerywała, płakała. Czułam się fatalnie, bo nie chciałam jej ponownie poddać traumie. Mówiłam, że możemy się zatrzymać i nie musi tego robić. Była nieugięta, powiedziała: „Nie chcę, by ktoś mógł powiedzieć, że o tym nie wiedział”. Zawsze o tym pamiętam.

Napisała Pani: „Byłam rozdarta między dziennikarskim pragnieniem, by wiedzieć, strachem przed tym, co mogę od niej usłyszeć, i przede wszystkim obawą, że podzielenie się ze mną swoją historią przyniesie jej więcej bólu”.

Jako dziennikarze zajmujący się konfliktami często rozmawiamy z ludźmi z ciężkimi traumami i jesteśmy pierwszymi, którym opowiadają swoje historie. Tak było choćby w przypadku Rohingów przekraczających granicę. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że możemy wyrządzić szkodę ludziom poprzez poddanie ich ponownej traumie, ale także w sensie prawnym. Jeśli rozmawiali z wieloma dziennikarzami i historia się różni (a zazwyczaj tak jest), to potem prawnik osoby oskarżonej łatwo może znaleźć luki. Nadia Murad, najbardziej znana jezydzka aktywistka, opowiadała swoją historię setki razy. Nigdy nie będzie w stanie pójść do sądu, bo w każdym wywiadzie są jakieś różnice. Choć mogło to wynikać z niewłaściwego zacytowania.

Już po skończeniu książki poznałam Leslie Thomas, amerykańską reżyserkę, która nakręciła film „The Prosecutors” o ludziach ścigających sprawców przemocy seksualnej. Dużo czasu spędziłyśmy z ocalałymi. W rezultacie przygotowałyśmy opracowanie ze wskazówkami dla tych, którzy mają rozmawiać z ofiarami przemocy seksualnej.

Na co trzeba zwrócić uwagę?

Wszystkie kobiety, z którymi rozmawiałyśmy, mówiły: chcemy, by nasze historie były opowiedziane, ale chcemy opowiedzieć je w nasz sposób, w miejscu, które nam odpowiada, a przede wszystkim się nie spieszyć. Dlatego staram się pokazywać je jako naprawdę odważne osoby, którym zniszczono życia, ale nadal chcą realizować swoje marzenia, tak jak każdy z nas.

Mam to szczęście, że pracuję dla tygodnika i piszę książki, więc mam więcej czasu. Mogę spędzić dni z tymi kobietami, a historia powstaje stopniowo – większość dziennikarzy takiego komfortu nie ma. Myślę, że musimy bardzo ostrożnie do tego podchodzić. Ktoś może się zgodzić, nie rozumiejąc konsekwencji. Choćby tego, że każdy będzie mógł je wygooglować, jeśli podadzą prawdziwe imię. Ja nie widzę potrzeby, by podawać takie dane, bo dla mnie ważniejsza jest historia, ale spotykałam kobiety, które nalegały: „Nie, chcę, żeby ludzie wiedzieli”.

W przypadku książki nigdy też nie trafiałam do przypadkowych osób. Zawsze robiłam to poprzez organizacje. Pytałam o to, czy mają klientki, które chciałyby porozmawiać, więc to była decyzja tych osób. Oczywiście one podejmowały działania prawne, a zatem chciały, by ich historie były opowiedziane.

Rozumiem, że nie wszyscy dziennikarze stosują takie zasady?

Niektórzy są bardzo nieodpowiedzialni. Kobietę, z którą rozmawiałam w Ukrainie, znalazłam przez prawniczkę. Zgodziła się rozmawiać pod warunkiem, że opowie ją tylko raz. Koniecznie chciała podać swoje imię. Nie podaliśmy jednak miejsca.

Po publikacji mnóstwo ludzi próbowało ją znaleźć. Dzwonili do mnie i prosili o kontakt. Mówiłam, że ona nie chce rozmawiać. Nie szanowali tego. Szukali jej na własną rękę i poczułam się źle, że to przeze mnie. Może później żałowała rozmowy ze mną, bo nie spodziewała się takich konsekwencji.

 

Napisała Pani, że w ciągu ostatnich ośmiu lat widziała więcej przemocy skierowanej przeciwko kobietom niż przez ponad trzy dekady przepracowane w zawodzie korespondentki. Jakie są tego powody?

Po pierwsze: skuteczność. Jeśli chcesz pozbyć się ludzi z jakiegoś obszaru czy przejąć go, to gwałcenie kobiet, dzieci, a czasami też mężczyzn jest najskuteczniejszym sposobem terroryzowania ludzi. Po drugie: cena. Gwałt kosztuje mniej niż nabój do kałasznikowa. Po trzecie: bezkarność. Nikt nie staje z tego powodu przed sądem.

Zdarzają się też inne motywacje, np. religijne. Bojownikom Państwa Islamskiego powiedziano, że jezydzi to czciciele diabła i wzięcie ich do niewoli jest religijnym obowiązkiem. W przypadku Rwandy i Rohingów były powody etniczne. Bywają też ekonomiczne, jak w przypadku Demokratycznej Republiki Konga. W Argentynie miały one podłoże polityczne.

Niezależnie od motywów środki były te same. W każdym z tych przypadków były one systematyczne. Bojownicy Państwa Islamskiego mieli nawet broszury na temat tego, jak traktować niewolnice seksualne, w których dosłownie mówiono im, że to ich obowiązek. Boko Haram było do tego bardzo zachęcane, ale ponieważ wielu z bojowników to młodzi mężczyźni, których nie stać na dary ślubne, więc był to dla nich najlepszy rodzaj „zapłaty”. W większości pochodzili również ze społeczności, które próbowali terroryzować.

To też niszczy samą społeczność.

Nawet na ulicy, o której pisałam w Ukrainie, wszyscy wiedzą, kim są zgwałcone kobiety, a także kto nic nie zrobił, by im pomóc tej nocy, gdy uciekały. Wszyscy patrzą na siebie podejrzliwym wzrokiem. Skoro ktoś ich nie przyjął, to może współpracował z Rosjanami? Wobec tych kobiet padały komentarze: że się same prosiły, źle się ubierały czy nie tak zachowywały. Mimo że Rosjan już tam nie ma, rany w społeczności pozostały.

A im bardziej konserwatywna jest społeczność, tym większe wyrządza szkody.

Do obrażeń fizycznych, psychicznych tortur i traumy dochodzą jeszcze ludzie, którzy potem nie chcą przyjąć tych kobiet. Po tym, co przeszły, powinny być uważane za bohaterki – tymczasem są przez swoich poddawane ostracyzmowi. Czasami, jak w przypadku Nigerii, są to bardzo młode osoby – miały po 12-13 lat – a całe ich życie zostało zniszczone.

Podkreśla Pani, że gwałt wojenny to broń. Jest więc zawsze stosowana na czyjś rozkaz?

W większości przypadków, którymi się zajmowałam, tak. W Państwie Islamskim szło to z samej góry. W Birmie była to polityka państwa mająca na celu eksterminację Rohingów. Podobnie w Rwandzie, gdzie znęcano się nie tylko nad Tutsi, ale też kobietami, które za nich wyszły.

Z tego, co Pani mówi, odnoszę wrażenie, że warunki, jakie stwarza wojna, mogą zmienić każdego z nas w coś strasznego.

To jest rzecz, nad którą zaczynasz się zastanawiać, kiedy piszesz taką książkę. Historyk Antony Beevor po napisaniu książki o upadku Berlina, gdzie zgwałcono dwa miliony kobiet, nabawił się syndromu stresu pourazowego. Powiedział, że bez końca zastanawiał się, czy każdy z nas w takiej sytuacji może się tego dopuścić. Ja tego nie wiem.

Na pewno moja książka nie jest wymierzona w mężczyzn. To oni zresztą są jej największymi bohaterami, jak doktor Denis Mukwege czy pszczelarz z Aleppo. Oni naprawdę narażają swoje życie, by pomóc kobietom.

Widzi Pani jakieś pozytywne zmiany?

Dobrze, że o gwałtach wojennych mówi się znacznie więcej. Jeszcze kilka lat temu, gdy chciałam napisać o tym w mojej gazecie, mój redaktor powiedział, że nikt nie chce o tym czytać. Na szczęście mamy też magazyn. Pracująca w nim redaktorka od razu opublikowała tekst. Nie sądzę, by dzisiaj ktoś powiedział, że nie jest to ważny temat.

Czasami myślę o porzuceniu dziennikarstwa na rzecz prowadzenia kampanii społecznych o gwałtach wojennych – czuję, że ktoś musi to zrobić, a niestety niewiele jest takich, które się na tym naprawdę skupiają. Na szczęście z reguły są bardzo dobre – choć małe – jak Medica Zenica w Bośni czy Miasto Radości w Demokratycznej Republice Konga. Miasto Radości po dziesięciu latach zobaczyło, że uprawa i hodowla mają terapeutyczny wpływ na kobiety, z którymi pracują. Od dawna działają w ten sposób w Bośni, gdzie sadzą róże, potem je sprzedają, ale część zachowują, bo lubią się nimi otaczać. Gdyby te organizacje komunikowały się ze sobą i dzieliły doświadczeniem, mogłyby działać dużo skuteczniej.

Czyli nie jest Pani zadowolona ze zmian, jakie zaszły?

Jesteśmy świadkami regresu praw kobiet w wielu krajach, w tym w Stanach Zjednoczonych. Kobiety poniosły największy ciężar podczas pandemii, a dziewczynki częściej traciły możliwość edukacji.

Jako dziennikarka czuję się źle, że tak długo o tym nie pisaliśmy i nie udawało się nam przekonać ludzi do powagi tej sprawy. Czuję wstyd, że wciąż pytamy, co zmienia nasza praca.

To zabawne, bo kiedy zaczynałam jako dziennikarka, nie było internetu ani telefonów komórkowych, więc nie utrzymywałam kontaktu z ludźmi, z którymi przeprowadzałam wywiady, ponieważ było to trudne. Jedyny sposób, w jaki mogłam pozostać z nimi w kontakcie, to wysłanie listów, co byłoby dziwne.

Teraz z każdym, z kim przeprowadzam wywiady, pozostaję w kontakcie na WhatsAppie, a oni potem widzą moje teksty. Zawsze powinniśmy czuć odpowiedzialność, ale dzisiaj znacznie bardziej, bo bohater może do nas z łatwością napisać czy zadzwonić. Chciałabym po publikacji materiału móc powiedzieć kobietom, z którymi rozmawiałam, że sprawcy zostali postawieni przed sądem. ©

Christina Lamb / GUILLEM LOPEZ / EAST NEWS

CHRISTINA LAMB jest dziennikarką „The Sunday Times” relacjonującą konflikty zbrojne. Autorka dziesięciu książek, w tym „Nasze ciała, ich pole bitwy. Co wojna robi kobietom”, za którą otrzymała nominację do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego. Pięciokrotnie uhonorowana nagrodą British Press dla najlepszego zagranicznego korespondenta roku. Królowa Elżbieta II odznaczyła ją Orderem Imperium Brytyjskiego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego". Relacjonował wydarzenia m.in. z Afganistanu, Górskiego Karabachu, Iraku, Syrii i Ukrainy. Autor książek „Po kalifacie. Nowa wojna w Syrii", „Wojna, która nas zmieniła" i „Pozdrowienia z Noworosji".… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 35/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Niech nikt nie mówi, że o tym nie wiedział