Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Ekobójstwo, czyli zbrodnia na środowisku naturalnym, jako termin publicystyczny na dobre weszło już do słownika antropocenu. Używane jest jednak w sposób wstrzemięźliwy nawet przez aktywistów przyrodniczych, sięgają po nie wyłącznie w przypadku spraw najcięższego kalibru. Nie ma jednak wątpliwości, że na górnym odcinku Odry doszło do ekobójstwa.
Pierwsze informacje o tysiącach śniętych ryb na Dolnym Śląsku pojawiły się w ostatnich dniach lipca (3 sierpnia interpelację poselską w tej sprawie zgłosiła posłanka Zielonych Małgorzata Tracz). Według relacji mieszkańców nadodrzańskich miast i wsi, woda w rzece zaczęła przypominać ściek, którym płyną śmierdzące chlorem i szambem kożuchy piany. Potrzeba było jednak mocniejszych obrazów – m.in. dryfującego truchła bobra – żeby informacja o skażeniu rzeki na ogromną skalę przebiła się do opinii publicznej.
CZYTAJ TAKŻE:
Dopiero w środę Główny Inspektorat Ochrony Środowiska poinformował, że zachodzi podejrzenie zrzucenia do wody dużej ilości substancji o właściwościach silnie utleniających. Nieoficjalnie mówi się o mezytylenie, trującym środku wykorzystywanym w przemyśle jako rozpuszczalnik.
Pierwsze tropy prowadzą do Oławy na granicy województw dolnośląskiego i opolskiego, gdzie lokalni aktywiści od kilku miesięcy skarżyli się odpowiednim służbom na podejrzane działania jednej z miejscowych firm. W jej sąsiedztwie parokrotnie obserwowano zrzuty zagadkowych substancji do kanałów Odry. Sprawą zajmie się prokuratura. Ale nawet jeśli sprawca katastrofy zostanie zidentyfikowany i skazany, a urzędnicy, którzy miesiącami lekceważyli problem, zwolnieni, straty w środowisku są nieodwracalne.
Po stuleciach melioracji, osuszania mokradeł, prostowania i grodzenia cieków, w XXI wieku zrozumieliśmy, że rzeka to nie tylko woda płynąca korytem do ujścia, ale również roślinność, ryby, owady czy ptaki w niej i obok niej żyjące, sezonowe wahania przepływu czy towarzyszące nurtowi tereny zalewowe. Wszystkie te elementy budują złożony organizm, od którego zależy życie wszystkich mieszkańców dorzecza. Obrazy, które dziś oglądamy – martwe ryby i ssaki – to nie płacz rzeki, ale jej agonia. Wyjście z tego stanu zajmie Odrze co najmniej kilka lat. Płakać powinniśmy my.
Katastrofa ekologiczna stała się też wizerunkowym dramatem dla Wód Polskich, państwowego zarządcy krajowych zasobów wodnych (powstałego w 2018 roku ze scalenia Krajowego Zarządu Gospodarki Wodnej oraz Wojewódzkich Zarządów Melioracji i Urządzeń Wodnych). W czasie, gdy Odrą płynęły śnięte ryby, na Facebooku spółki w najlepsze trwał konkurs na zdjęcia do kalendarza z logo firmy: „Autorami zdjęć, które widzicie, są pracownicy Wód Polskich – na co dzień zajmujący się zrównoważonym gospodarowaniem zasobami wodnymi kraju. To właśnie na ich oko stawiamy, projektując nasze kalendarze. Potrafią świetnie wydobyć piękno wody, o którą dbają”.
10 sierpnia, a więc dwa tygodnie po pierwszych sygnałach o tragedii Odry, na stronach internetowych Wód Polskich pojawił się jeszcze jeden komunikat – apel do mieszkańców nadodrzańskich aglomeracji, by dla własnego bezpieczeństwa nie zbliżali się do rzeki.